Polska poezja

Wiersze po polsku



Bajka o carze Sałtanie

Trzy dziewoje przy okienku
Tkały lnianą nitkę cienką.

„Gdybym tak carycą była –
Pierwsza siostra przemówiła –
To bym obiad na świat cały
Zgotowała doskonały.”
„Gdybym ja carycą była –
Druga siostra oświadczyła –
To na cały świat bez mała
Sama płótna bym utkała.”
„Gdyby mnie wziął car za żonę –
Rzekła trzecia nad wrzecionem –
Urodziłabym carowi
Bohatera co się zowie!”

Ledwie wyrzec to zdążyły,
Cicho drzwi się otworzyły
I w świetlicy nagle staje
Car, co władał owym krajem.
Nie wiedziały siostry o tym,
Że stał właśnie poza płotem
I ostatniej słysząc słowa
Tę ostatnią umiłował.
„Witaj! – mówi do niej grzecznie –
Bądź carycą i koniecznie
Daj mi, jeśli chęć twa szczera,
Z końcem września – bohatera.
A zaś wy, siostrzyczki obie,
Jako że tak życzę sobie,
Opuszczajcie swe domostwo,
Jedźcie za mną i za siostrą –
Tkaczkę z jednej z was uczynię,
A z tej drugiej – kuchmistrzynię!”

Wyszedł car i gwarną rzeszą
Do pałacu wszyscy śpieszą.
Car odkładać nic nie lubił,
Narzeczoną więc poślubił
I z małżonką swą po społu
Siadł ucztować wnet do stołu.

Zaś po uczcie ze świetlicy
Młodą parę do łożnicy
Ze słoniowej białej kości
Zaniósł poczet zacnych gości,
Tam ich samych zostawili
I rozeszli się po chwili.

W kuchni złości się kucharka,
Nad warsztatem tkaczka sarka,
Każda we łzach gorzkich tonie –
Tak zazdroszczą młodej żonie.

A carowa w swej łożnicy
Dotrzymała obietnicy
I poczęła tejże nocy.

Była wojna na Północy,
Więc car Sałtan ruszył w drogę
I pożegnał swą niebogę
Napomniawszy w krótkim słowie,
Żeby dbała o swe zdrowie.

Gdy tak walczył car daleko,
Gdzieś za siódmą górą, rzeką,
Nastąpiło rozwiązanie.
Syn był wprost jak malowanie,
A caryca nad dziecięciem
Jak orlica nad orlęciem.

Gońca z listem śle carowa,
By się ojciec uradował.

A kucharka z tkaczkś cicho,
Z swatką – babą Babarychą,
Na złośliwość tę się ważą,
Że przytrzymać gońca każą.
Ślą innego z wieścią nową
Pisząc w liście słowo w słowo:
Przyszła na świat ni to córka,
Ni to syn – coś na kształt szczurka,
Na kształt myszki albo żabki,
Czyli jakiś stworek rzadki.”

Gdy usłyszał car od gońca,
Jaka przyszła wieść gorsząca,
Zaczął gniewać się i biesić
I już gońca chciał powiesić,
Ale jeszcze zmiękł tym razem
I odesłał go z rozkazem:
„Czekać cara, aż tę sprawę
Sam rozsądzi zgodnie z prawem.”
Wiózł orędzie carskie goniec
I przyjechał z nim na koniec.
A kucharka z tkaczką cicho,
Z swatką – babą Babarychą,
Dalej knują zdradę swoją,
Nieprzytomnie gońca poją,
Pismo z torby wykradają
I na inne zamieniają.

Za czym goniec pijaniutki
Przywiózł taki rozkaz krótki:
„Car poleca swym bojarom,
By nie zwlekać długo z karą,
Lecz carową wraz z przypłodem
Potajemnie wrzucić w wodę.”
Zasmucili się bojarzy,
Zamyślili się o carze
I o młodej jego żonie,
Po czym tłumnie weszli do niej,
Wolę cara ogłosili
I do beczki w tejże chwili
Posadzili syna z matką,
Potoczyli beczkę gładko
I spuścili ją od razu
Na ocean – w myśl rozkazu.

W niebie gwiazda się zapala,
W oceanie pluszcze fala,
Po niebiosach obłok płynie,
Beczka płynie po głębinie.

Jak bolesna, smutna wdowa
W beczce miota się carowa.
Gdy zaś ona łka żałośnie,
Dziecię z każdą chwilą rośnie
I rozwija się wspaniale,
I przynagla tylko falę:
„Falo moja, falo wodna,
Tyś swawolna i swobodna,
Ty kamienie morskie toczysz,
Ty piaszczyste brzegi moczysz,
Ty wynosisz nad odmęty
Wszelkie nawy i okręty,
Ty, gdzie tylko chcesz, tam pluszczesz,
Przed zagładą ty nas ustrzeż,
Duszę zbaw od męki wieczniej,
Wyrzuć nas na ląd bezpieczny!”
I spełniła prośbę fala,
Wnet przygnała beczkę z dala,
Miękko ją na brzeg zepchnęła
I wolniutko odpłynęła.

Matka z dzieckiem ocaleli,
Wydostali się z topieli,
Lecz kto z beczki ich wyzwoli?
Czyż opuści Bóg w niedoli?

Syn nogami wparł się w beczkę
I natężył się troszeczkę,
Jeszcze dno pocisnął ręką:
„Jakby tutaj nam okienko
Wybić w beczce? Wiem, co zrobię!”
Wypchnął dno i wyszedł sobie.

Już są wolni matka z synem,
Widzą pośród mgieł wyżynę,
Sine morze z każdej strony,
Na wyżynie – dąb zielony.
Myśli syn: „Kto jeść zamierza,
Temu przyda się wieczerza.”
Więc dębowy konar łamie,
Zgina łuk potężne ramię,
Od krzyżyka sznurek zrywa –
Już napięta jest cięciwa.
Jeszcze się o pręt zatroszczył,
W lekką strzałę go zaostrzył
I w dolinę nieboraczek
Poszedł szukać dzikich kaczek.

Ledwie wyszedł na brzeg miękki,
Słyszy naraz jakieś jęki.
Snadź na morzu coś się dzieje.
Patrzy – co to? Puch bieleje,
Łabędzica fale pruje,
Nad nią groźny sęp kołuje.
Ona, biedna, cała drżąca
Wodę mąci i roztrąca –
On już szpony rozczapierzył,
Krwawym dziobem się zamierzył…
Lecz zagrała właśnie strzała,
Sępa w szyję połechtała,
Krew spłynęła do czeluści,
A carewicz łuk opuści,
Spojrzy – sęp rażony ciosem
Tonie, ludzkim jęcząc głosem.

Łabędzica obok płynie,
Płynie obok po głębinie,
Złego sępa dziobem bodzie,
Bije skrzydłem, topi w wodzie,
Po czym, z zemsty swojej rada,
Po rosyjsku tak powiada:
„Carewiczu, mój wybawco,
Ocalenia mego sprawco,
Bez urazy przebolejesz
To, że dziś przeze mnie nie jesz
I że strzałę fala zmiata –
Taka strata, to nie strata.
Dobroć twoją odwzajemnię,
Będziesz miał pożytek ze mnie.
Nie łabędzia słyszysz słowa –
Tyś dziewczynę uratował.
I nie sęp w odmętach znika –
Tyś postrzelił czarownika.
Moja wdzięczność wieczna będzie,
Znajdziesz zawsze mnie i wszędzie.
Nie martw się, choć głód ci dojmie,
Kładź się spać i śpij spokojnie.”

Odleciała łabędzica,
A carewicz i caryca
Pomyśleli i po chwili
Na czczo spać się położyli.

Gdy carewicz znów się ocknął
I otrząsnął marę nocną,
Nie uwierzył oczom swoim:
Oto miasto przed nim stoi,
Ściana wznosi się zębczasta,
A za ścianą, w głębi miasta,
Jak makówek szereg spory,
Błyszczą cerkwie i klasztory.
Młodzian matkę zbudził żwawo,
Ta spogląda w lewo, w prawo,
A syn tylko się zachwyca:
„Nie próżnuje łabędzica!”

Szedł carewicz obok matki:
Ledwo weszli za rogatki –
Zadzwoniły wszystkie dzwony
Na rozległe świata strony
I już wali lud z oddali,
Chór cerkiewny Boga chwali,
Dwór bogaty niesłychanie
Mknie w karocach na spotkanie.

Już książęcą mitrą wieńczą
Carewicza skroń młodzieńczą,
Po czym go, na znak poddaństwa,
Obwołują głową państwa.

Z przyzwolenia więc carycy
Zaczął rządzić syn w stolicy
I przed ludem zgromadzonym
Zamianował się Gwidonem.

Hula sobie wiatr po morzu,
Mknie okręcik po bezdrożu,
Na wydętych płynie żaglach,
Wiatr go pędzi i przynagla.
Podróżnicy wraz z załogą
Wprost nadziwić się nie mogą,
Że na wyspie pustej prawie
Stał się nagle cud na jawie:
Miasto, złocąc się, wyrasta,
Port obronny strzeże miasta
I już z portu biją działa,
By się nawa zatrzymała.

Więc do brzegu płyną goście,
Książę Gwidon woła: „Proście!”
Poi, karmi ich do syta
I w rozmowie grzecznie pyta:
„Czym wy, kupcy, handlujecie?
Dokąd teraz żeglujecie?”

Kupcy na to mu odrzeką:
„Wędrowaliśmy daleko,
Handlowaliśmy lisami
I burymi sobolami,
Teraz byśmy wracać radzi,
Droga nas na wschód prowadzi
Obok jednej z wysp Bujana
Aż do sławnych ziem Sałtana.”

Książę na to im odpowie:
„Dobrej drogi wam, panowie,
Po burzliwych morskich pianach
Aż do sławnych ziem Sałtana.
Złóżcie pokłon mój carowi,
Płyńcie w świat i bądźcie zdrowi!”

Kiedy okręt w drogę ruszył,
Książę Gwidon z żalem duszy,
Na wybrzeżu tkwiąc wysokim,
Żegnał gości tęsknym wzrokiem.

Naraz patrzy – po głębinie
Łabędzica biała płynie.
„Czemu książę mój najmilszy
Niczym dzień ponury milczy?
Czemu takie smutne lica?” –
Zapytuje łabędzica.

Odpowiada na to książę:
„W gorzkim żalu serce grążę,
Życie już mi jest niemiłe,
Tak za ojcem zatęskniłem.”

Łabędzica rzecze: „Może
Chcesz polecieć w dal przez morze?
Chętnie o to się postaram –
Przeobrażę cię w komara!”
I już skrzydłem falę muska,
Dookoła wodą pluska,
Już od stóp do głów Gwidona
Obryzgała woda słona.
Książę zmalał co niemiara,
Przeobraził się w komara,
Jeszcze bzyknął na ostatek,
Pośród fal dogonił statek
I, jak robią to komary,
Na okręcie wlazł do szpary.

*

Wiatr wesoło szumi wkoło,
Z dali okręt mknie wesoło
Obok jednej z wysp Bujana
Wprost do sławnych ziem Sałtana
I krainę upragnioną
Widać już za mgieł zasłoną.
Już na brzeg wysiedli goście,
Już car Sałtan woła: „Proście!”
A za gośćmi na komnaty
Wleciał też nasz zuch skrzydlaty.

Patrzy – siedzi car na tronie
W złotych szatach i w koronie
I zadumą niewesołą
Omroczone chyli czoło.

A kucharka z tkaczką cicho,
Z swatką – babą Babarychą,
Siedząc razem na uboczu,
Nie spuszczają cara z oczu.

Car do stołu z gośćmi siada,
Wita ich i tak powiada:
„Hej, panowie, goście mili,
Czyście długo w drodze byli?
Czy powiedzieć mi możecie,
Gdzie jest jaki cud na świecie?”

Podróżnicy mu odrzeką:
„Żeglowaliśmy daleko
Przez rozległe świata szlaki,
Cud zaś jest na świecie taki:
W morzu stroma wyspa stała
Z dawnych lat niezamieszkała,
Dziś tam widać miasto nowe,
W mieście cerkwie złotogłowe,
A pośrodku piękne place
I ogrody, i pałace.
Miastem książę Gwidon włada,
Przez nas tobie pokłon składa.”

Car podziwia owe cuda
Mówiąc: „Jeśli mi się uda,
Ruszę do tej cud-krainy,
Do Gwidona w odwiedziny.”
A kucharka z tkaczką cicho,
Z swatką – babą Babarychą,
Każda z całych sił się stara
Od podróży odwieść cara.

„Warto mówić o tym dziwie?”
Mrużąc oczy swe złośliwie
Kuchmistrzyni się odzywa.
„Miasto – cóż? – nad morzem bywa…
Wieść o innym cudzie niesie:
Ponoć jest wiewiórka w lesie,
Która śpiewa dla uciechy
Oraz gryzie wciąż orzechy,
A orzechy – wprost dziwota,
Ich łupiny są ze złota,
Każde jądro jest szmaragdem
To dopiero cud naprawdę!”

Car słuchając trwał w podziwie,
Za to komar, zły straszliwie,
Żądło swoje wbił głęboko
Ciotce prosto w prawe oko.
Kuchmistrzyni aż zdrętwiała,
Jedno oko postradała,
Siostra z swatką biegną do niej,
A komara służba goni:
„Komarzysko wstrętne! My cię…”
On zaś oknem czmychnął skrycie
I przez morza obszar siny
Pomknął wprost do swej krainy.
Znów nad morze książę schodzi,
Dookoła wzrokiem wodzi,
Naraz patrzy – po głębinie
Łabędzica biała płynie.
„Czemu książę mój najmilszy
Niczym dzień pochmurny milczy?
Czemu takie smutne lica?” –
Zapytuje łabędzica.

Odpowiada na to książę:
„W gorzkim żalu serce grążę,
Tak mi jednej rzeczy chce się!
Ponoć jest wiewiórka w lesie,
Która śpiewa dla uciechy
Oraz gryzie wciąż orzechy,
A orzechy – wprost dziwota,
Ich łupiny są ze złota,
Każde jądro jest szmaragdem,
Lecz czy ludzie mówią prawdę?”

Łabędzica się odzywa:
„Gadka owa jest prawdziwa,
Znam ten dziw i wszystko zrobię,
By się móc przysłużyć tobie.”

Słysząc to, z otuchą w duszy
Książę wnet do domu ruszył.
Ledwie stanął na podwórzu,
Patrzy – tuż pod sosną dużą
Trwa wiewiórka i dla psoty
Gryzie orzech szczerozłoty,
Wyłuskuje szmaragd z łupki,
Łupki składa w równe kupki
I przed ludem zgromadzonym,
Poświstując cienkim tonem,
Wyśpiewuje wiewióreczka
„Koło mego ogródeczka.”

Widzi książę – cud nie lada,
„No, dziękuję ci – powiada –
Łabędzico moja biała;
Obyś też uciechę miała.”
Dla wiewiórki swej pomału
Wybudował dom z kryształu,
W bramie – warta honorowa,
A orzechy diak rachował,
By się na nie nikt nie łaszczył.
Księciu zysk – wiewiórce zaszczyt.

Hula sobie wiatr po morzu,
Mknie okręcik po bezdrożu,
Na rozpiętych płynie żaglach,
Wiatr go pędzi i ponagla.
Wyspa spośród fal wyrasta,
Widać na niej mury miasta
I już z portu biją działa,
By się nawa zatrzymała.

Więc do brzegu płyną goście,
Książę Gwidon woła: „Proście!”
Poi, karmi ich do syta
I w rozmowie grzecznie pyta:
„Czym wy, kupcy, handlujecie?
Dokąd teraz żeglujecie?”
Kupcy na to mu odrzeką:
„Wędrowaliśmy daleko,
Handlowaliśmy źrebcami
I dońskimi ogierami.
Dni w podróży szybko zbiegły,
A przed nami szlak odległy
Obok jednej z wysp Bujana
Aż do sławnych ziem Sałtana.”

Książę na to im odpowie:
„Dobrej drogi wam, panowie,
Po burzliwych morskich pianach
Aż do sławnych ziem Sałtana.
Złóżcie pokłon mój carowi,
Płyńcie w świat i bądźcie zdrowi.”

Goście księcia pożegnali,
Zniknał okręt ich w oddali,
Idzie książę ku topieli,
Łabędzica tam się bieli.
Znowu jej pomocy wzywa:
„Błagam, serce się wyrywa…”

Łabędzica usłuchała
Wodą księcia obryzgała,
Książę w muchę się przemienił,
Szybko uniósł się w przestrzeni
I minąwszy wód obszary
Na okręcie wlazł do szpary.

Wiatr wesoło szumi wkoło,
Z dali okręt mknie wesoło
Obok jednej z wysp Bujana
Wprost do sławnych ziem Sałtana
I krainę upragnioną
Widać już za mgieł zasłoną.

Już na brzeg wysiedli goście,
Już car Sałtan woła: „Proście!”
A za gośćmi na komnaty
Wleciał też nasz zuch skrzydlaty.
Patrzy – siedzi car na tronie
W złotych szatach i w koronie
I zadumą niewesołą
Omroczone chyli czoło.

A kucharka z tkaczką cicho,
Z swatką – babą Babarychą,
Jak złe żaby na uboczu
Nie spuszczają cara z oczu.

Car do stołu z gośćmi siada,
Wita ich i tak powiada:
„Hej, panowie, goście mili,
Czyście długo w drodze byli?
Czy powiedzieć mi możecie,
Gdzie jest jaki cud na świecie?”

Podróżnicy mu odrzeką:
„Żeglowaliśmy daleko
Przez rozległe morza szlaki,
Cud zaś jest na świecie taki:
Wyspa wznosi się z otchłani,
Stoi duże miasto na niej
Z klasztorami i cerkwiami,
Otoczone ogrodami.
Przed pałacem sosna rośnie,
Kryształowy dom przy sośnie –
Mieszka tam wiewiórka mała,
Żartownisia niebywała.
Śpiewa piosnki dla uciechy
Oraz gryzie wciąż orzechy,
A orzechy – wprost dziwota –
Ich łupiny są ze złota,
Szmaragdowe w środku jądra!
O wiewiórkę służba mądra
Dba i troszczy się usilnie,
Diak orzechy liczy pilnie,
Zapisując to, co zbierze,
Salutują jej żołnierze,
Z łupin złotych co sobotę
Bite są monety złote,
A szmaragdy – służki w worach
Przechowują po komorach.
Lud na wyspie jest bogaty,
Izb tam nie ma, lecz komnaty;
Miastem książę Gwidon włada,
Przez nas tobie pokłon składa.”

Car podziwia owe cuda
Mówiąc: „Jeśli mi się uda,
Ruszę do tej cud-krainy,
Do Gwidona w odwiedziny.”

A kucharka z tkaczką cicho,
Z swatką – babą Babarychą,
Każda z całych sił się stara
Od podróży odwieść cara.

Tkaczka śmieje się nieznacznie
I tak wreszcie mówić zacznie:
„Któż się temu dziwić może,
Że wiewiórka gryzie orzech,
Zgarnia złoto i szmaragdy?
Nie, to żaden cud, doprawdy!
Wieść o innym niesie dziwie:
Morze wzdyma się burzliwie,
Kipi, ryczy – z groźnym chlustem
Toczy się po brzegu pustym,
Ląd zalewa coraz szerzej
I trzydziestu trzech rycerzy
Ukazuje się na brzegu,
Ustawiają aię w szeregu –
Wszystko zuchy co się zowie,
Młodzi, piękni olbrzymowie
Lśniący zbroi swych żelazem,
A Czarnomor z nimi razem.
O tym dziwie jak o dziwie
Mówić można sprawiedliwie!”

Żaden z gości nie jest skory
Niepotrzebne wszczynać spory.
Car w ogromnym trwa podziwie,
Tylko Gwidon, zły straszliwie,
Brzęcząc wznosi się wysoko,
Spada ciotce w lewe oko
I nim tkaczka jęk wydała,
Jedno oko postradała.

Wszyscy krzyczą, lecą duchem,
„Chwytaj! Trzymaj! Zabij muchę!”
Łapią, gonią ją z wysiłkiem,
Książę zaś – do okna chyłkiem
I przez morza obszar siny
Wrócił wprost do swej krainy.

Znów nad morze książę schodzi,
Dookoła wzrokiem wodzi,
Naraz patrzy – po głębinie
Łabędzica biała płynie.
„Czemu książę mój najmilszy
Niczym dzień pochmurny milczy?
Czemu takie smutne lica?” –
Zapytuje łabędzica.

Odpowiada na to książę:
„W gorzkim żalu serce grążę –
Tak bym pragnął dziw jedyny
Przynieść tu do mej dziedziny.”

„A o jakim prawisz dziwie”?
„Morze wzdyma się burzliwie,
Kipi, ryczy – z groźnym chlustem
Toczy się po brzegu pustym,
Ląd zalewa coraz szerzej
I trzydziestu trzech rycerzy
Ukazuje się na brzegu,
Ustawiają się w szeregu –
Wszystko zuchy co się zowie,
Młodzi, piękni olbrzymowie
Lśniący zbroi swych żelazem,
A Czarnomor z nimi razem.”

Odpowiada łabędzica.
„A więc to cię tak zachwyca?
Zbądź się troski, przyjacielu,
Znam ten cud od lat już wielu,
Bo rycerze w lśniącej zbroi
To rodzeni bracia moi.
Odrzuć smutek, idź, nie zwlekaj
I na braci w domu czekaj.”

Do pałacu książę bieży,
W siną dal spogląda z wieży –
Morze wzdyma się burzliwie.
Fala pieniąc się w przypływie
Ląd zalewa coraz szerzej
I trzydziestu trzech rycerzy
Ukazuje się na brzegu,
Ustawiają się w szeregu
I do miasta kroczą śmiele,
A Czarnomor na ich czele

Książę Gwidon zbiega z wieży,
Wita gości jak należy,
Lud ze wszystkich stron napływa,
A Czarnomor się odzywa:
„Łabędzica nas przysłała
I surowy nakaz dała,
Byśmy, twą spełniając wolę,
Obchodzili gród patrolem.
Więc będziemy już niezmiennie,
Tak jak jeden mąż, codziennie
Pojawiali się na brzegu
Pod murami miasta twego.
Wkrótce znów się zobaczymy,
Teraz wracać już musimy –
Ziemskie nam powietrze szkodzi.”
I zniknęli w fal powodzi.

Hula sobie wiatr po morzu,
Mknie okręcik po bezdrożu,
Na rozpiętych płynie żaglach,
Wiatr go pędzi i przynagla.
Wyspa spośród fal wyrasta,
Widać na niej mury miasta
I już z portu biją działa,
By się nawa zatrzymała.
Więc do brzegu płyną goście,
Książę Gwidon woła: „Proście!”
Poi, karmi ich do syta
I w rozmowie grzecznie pyta:
„Czym wy, kupcy, handlujecie?
Dokąd teraz żeglujecie?”

Kupcy na to mu odrzeką:
„Wędrowaliśmy daleko,
Handlowaliśmy niemało
Złotem, srebrem, bronią białą,
Dni w podróży szybko zbiegły,
A przed nami szlak odległy
Obok jednej z wysp Bujana
Aż do sławnych ziem Sałtana.”

Książę na to im odpowie:
„Dobrej drogi wam, panowie,
Po burzliwych morskich pianach
Aż do sławnych ziem Sałtana;
Złóżcie pokłon mój carowi,
Płyńcie w świat i bądźcie zdrowi.”

Goście księcia pożegnali,
Zniknął okręt ich w oddali,
Idzie książę ku topieli –
Łabędzica tam się bieli.
Znowu jej pomocy wzywa:
„Błagam, serce się wyrywa!”

Łabędzica falę muska,
Ksigcia morską wodą pluska,
Książę w trzmiela się przemienił,
Brzęcząc uniósł się w przestrzeni,
Okręt pośród fal dogonił
I do szpary znów się schronił.

Wiatr wesoło szumi wkoło,
Z dali okręt mknie wesoło
Obok jednej z wysp Bujana
Wprost do sławnych ziem Sałtana
I krainę upragnioną
Widać już za mgieł zasłoną.

Już na brzeg wysiedli goście,
Już car Sałtan woła: „Proście!”
A za gośćmi na komnaty
Wleciał też nasz zuch skrzydlaty.
Patrzy – siedzi car na tronie
W złotych szatach i w koronie
I zadumą niewesołą
Omroczone chyli czoło.

A kucharka z tkaczką cicho,
Z swatką – babą Babarychą,
Siedzą razem na uboczu,
Śledzą cara czworgiem oczu.

Car do stołu z gośćmi siada,
Wita ich i tak powiada:
„Hej, panowie, goście mili,
Czyście długo w drodze byli?
Czy powiedzieć mi możecie,
Gdzie jest jaki cud na świecie?”

Podróżnicy mu odrzeką:
„Żeglowaliśmy daleko
Przez rozległe morza szlaki,
Cud zaś jest na świecie taki:
Wyspa wznosi się z otchłani,
Stoi duże miasto na niej,
Tam w codziennym fal przypływie
Morze wzdyma się burzliwie,
Kipi, ryczy – z groźnym chlustem
Toczy się po brzegu pustym,
Ląd zalewa coraz szerzej
I trzydziestu trzech rycerzy
Ukazuje się na brzegu,
Ustawiają się w szeregu –
Wszystko zuchy co się zowie,
Młodzi, piękni olbrzymowie
Lśniący zbroi swych żelazem,
A Czarnomor z nimi razem
I dzień w dzień pod jego wodzą
Jako patrol gród obchodzą.
Choćby przebiec ziemię całą,
Lepszej straży nie bywało.
Książę Gwidon miastem włada,
Tobie przez nas pokłon składa.”

Car podziwia owe cuda
Mówiąc: „Jeśli mi się uda,
Ruszę do tej cud-krainy,
Do Gwidona w odwiedziny.”

Kuchmistrzyni tylko prycha,
Tkaczka też, zaś Babarycha
Rzecze śmiejąc się złośliwie:
„Warto mówić o tym dziwie?
Jacyś ludzie, gdy się zmierzchnie,
Z fal wychodzą na powierzchnię
I w patrolu miasta strzegą.
Nic nie widzę w tym dziwnego!
Są nie takie jeszcze dziwy –
Chodzi oto słuch prawdziwy,
Że księżniczka jest za morzem,
Co zaćmiewa światło boże,
W nocy jasność w krąg rozsnuwa,
Jej uroda wzrok przykuwa;
Pod warkoczem ksieżyc pała.
Lśni na czole gwiazda biała,
A wspanialsza jest od pawia,
Gdy dostojnie kroki stawia,
A gdy wdzięczne słowo powie –
Szmer strumienia brzmi w jej mowie.
O tym dziwie sprawiedliwie
Mówić można jak o dziwie.”

Żaden z gości nie jest skory
Z Babarychą wszczynać spory.
Car w ogromnym trwa podziwie,
Książę zaś, choć zły straszliwie,
Oczu babki pożałował,
Brzęcząc, nad nią zakołował,
Wbił swe żądło w nos jej gładki
I na nosie starej swatki
Bąbel wyrósł niespodzianie.
Znów powstało zamieszanie:
Wszyscy krzyczą: „Gwałtu! Rety!
Trzymaj! Zabij! Jest? Niestety…”
Łapią, gonią go z wysiłkiem,
Książę zas – do okna chyłkiem
I przez morza obszar siny
Pomknął wprost do swej krainy.

Znów nad morze książę schodzi,
Dookoła wzrokiem wodzi,
Naraz patrzy – po głębinie
Łabędzica biała płynie.
„Czemu książę mój najmilszy,
Niczym dzień pochmurny milczy?
Czemu takie smutne lica?” –
Zapytuje łabędzica.

Odpowiada na to książę:
„W gorzkim żalu serce grążę –
Do każdego jeżdżą swaty,
A ja jeden – nieżonaty.”

Czyżbyś kogo miał na myśli?
O kim mówisz? Powiedz ściślej.”

Jest księżniczka gdzieś za morzem,
Co zaćmiewa światło boże,
W nocy jasność w krąg rozsnuwa,
Jej uroda wzrok przykuwa,
Pod warkoczem księżyc pała,
Lśni na czole gwiazda biała,
A wspanialsza jest od pawia,
Gdy dostojnie kroki stawia,
A gdy wdzięczne słowo powie –
Szmer strumienia brzmi w jej mowie.
Zresztą – ludzie kłamać mogą.”

Książę rzekł i czeka z trwogą,
Ona waży coś w napięciu
I po chwili mówi księciu:
„Wiedz, choć taka jest księżniczka,
Żona – to nie rękawiczka:
W każdej chwili jej nie zmienisz.
Pomyśl, zanim się ożenisz,
Dobrze rozważ moje słowa,
Żebyś później nie żałował.”

Ale książę się zaklina,
Że to jego chęć jedyna,
Że obmyślił wszystko ściśle
I jest gotów po namyśle
Cud – księżniczkę sercem całym
Kochać wiernie i z zapałem
I pójść za nią w świat daleki,
Choć za góry i za rzeki.

Łabędzica tylko wzdycha
I wzdychając mówi z cicha:
„Po co szukać masz po świecie?
Ta księżniczka – to ja przecie.”

I trzepocze już skrzydłami,
Przelatuje nad falami,
Z wysokości się opuszcza
I w nadbrzeżnych siada kuszczach.
Z piór łabędzich się obnaża
I w księżniczkę przeobraża:
Pod warkoczem księżyc pała,
Lśni na czole gwiazda biała,
A wspanialsza jest od pawia,
Gdy dostojnie kroki stawia,
A gdy wdzięczne słowo powie –
Szmer strumienia brzmi w jej mowie.
Książę ją do piersi tuli,
Obejmuje jak najczulej
I prowadzi przez podwoje
Do kochanej matki swojej.

Klęcząc, kornie się odzywa:
„Matko, pani miłościwa,
Oto moja narzeczona,
Niech ci córką będzie ona,
Przyzwolenie daj nam swoje,
Pobłogosław nas oboje,
Aby dzieci twe w przyszłości
Żyły w zgodzie i miłości.”

Nad ich głową pochyloną
Matka staje więc z ikoną,
Z oczu leje łzy i rzecze:
„Niech was Bóg ma w swej opiece!”
Książę zwlekać niezbyt lubił,
Więc księżniczkę wnet poślubił
I zaczęli wspólne życie,
O potomstwie marząc skrycie.

Hula sobie wiatr po morzu,
Mknie okręcik po bezdrożu,
Na wydętych płynie żaglach,
Wiatr go pędzi i przynagla.
Wyspa spośród fal wyrasta,
Widać na niej mury miasta
I już z portu biją działa,
By się nawa zatrzymała.

Więc do brzegu płyną goście,
Książę Gwidon woła: „Proście!”
Poi, karmi ich do syta
I w rozmowie grzecznie pyta:
„Czym wy, kupcy, handlujecie?
Dokąd teraz żeglujecie?”

Kupcy na to mu odrzeką:
„Wędrowaliśmy daleko,
Handlowaliśmy przemytem,
Zawsze z zyskiem należytym,
Teraz byśmy wracać radzi,
Droga nas na wschód prowadzi
Obok jednej z wysp Bujana
Aż do sławnych ziem Sałtana.”

Książę na to im odpowie:
„Dobrej drogi wam, panowie,
Po burzliwych morskich pianach
Aż do sławnych ziem Sałtana.
Pamiętajcie mu powiedzieć,
Że obiecał mnie odwiedzić
I że czekam wciąż daremnie.
Pokłon złóżcie mu ode mnie.”

Goście znów na pokład idą,
Płyną w świat, a książę Gwidon
Ze swą młodą żoną razem
Został w domu już tym razem.

Wiatr wesoło szumi wkoło,
Z dali okręt mknie wesoło
Obok jednej z wysp Bujana
Wprost do sławnych ziem Sałtana
I krainę upragnioną
Widać jak za mgieł zasłoną.

Już na brzeg wysiedli goście,
Już car Sałtan woła: „Proście!”
Goście patrzą – car na tronie
Siedzi w złotej swej koronie,
A kucharka z tkaczką cicho,
Z swatką – babą Babarychą,
Siedzą razem na uboczu,
Śledzą cara czworgiem oczu.

Car do stołu z gośćmi siada,
Wita ich i tak powiada:
„Hej, panowie, goście mili,
Czyście długo w drodze byli?
Czy powiedzieć mi możecie,
Gdzie jest jaki cud na świecie?”

Podróżnicy mu odrzeką:
„Żeglowaliśmy daleko
Przez rozległe morza szlaki,
Cud zaś jest na świecie taki:
Wyspa wznosi się z otchłani,
Stoi duże miasto na niej
Z klasztorami i cerkwiami,
Otoczone ogrodami.
Przed pałacem sosna rośnie,
Kryształowy dom przy sośnie,
Mieszka w nim wiewiórka mała –
Żartownisia niebywała!
Piosnki śpiewa dla uciechy
Oraz gryzie wciąż orzechy,
A orzechy – wprost dziwota –
Ich łupiny są ze złota,
Wewnątrz jądra szmaragdowe.
Jest tam dziwo też i nowe:
Oto w nagłym wód przypływie
Morze wzdyma się burzliwie,
Kipi, ryczy – z groźnym chlustem
Toczy się po brzegu pustym,
Ląd zalewa coraz szerzej
I trzydziestu trzech rycerzy
Ukazuje się na brzegu,
Ustawiają się w szeregu –
Wszystko zuchy co się zowie,
Młodzi, piękni olbrzymowie
Lśniący zbroi swych żelazem,
A Czarnomor z nimi razem.
Choćby przebiec ziemię całą –
Lepszej straży nie bywało.
Z księciem żona dzieli łoże –
W dzień zaćmiewa światło boże,
W nocy jasność w krąg rozsnuwa,
Jej uroda wzrok przykuwa,
Pod warkoczem księżyc pała,
Lśni na czole gwiazda biała.
Miastem książę Gwidon włada,
Przez nas tobie pokłon składa,
A że miałeś go odwiedzić,
Przeto kazał ci powiedzieć,
Że na próżno ciągle czeka,
Wypatrując cię z daleka.”

Kiedy car usłyszał o tym,
Wyszykować kazał flotę.
A kucharka z tkaczką cicho,
Z swatką – babą Babarychą,
Każda z całych sił się stara
Od podróży odwieść cara.

Ale car nie słucha zgoła,
Zagniewany jeszcze woła:
„Czemu puścić mnie nie chcecie?
Co ja jestem? Car czy dziecię?
Jadę dziś!” I z miną srogą
Wstał i gniewnie tupnął nogą.

Gwidon siadł przy jednym z okien
I po morzu błądzi okiem.
Milczy morze zdjęte ciszą,
Fale ledwo się kołyszą
I w oddali nieobjętej
Ukazują się okręty.
To Sałtana flota płynie
Po spokojnej wód równinie.

Skoczył Gwidon jak szalony,
I na wszystkie woła strony:
„Matko! Śpiesz, bo czasu szkoda!
I ty, żono moja. młoda!
Spójrzcie – płynie flota chyża,
Ojciec ku nam się przybliża!”

Flota zdąża już do mety,
Książę patrzy w szkło lunety:
Sałtan płynąc do przystani
Przez lunetę patrzy na nich,
A kucharka z tkaczką cicho,
Z swatką – babą Babarychą,
Stojąc obok, na przemiany
Podziwiają kraj nieznany.

Naraz działa wypaliły,
Wszystkie dzwony zadzwoniły,
Gwidon sam nad morze bieży,
Wita cara jak należy,
Swatce, tkaczce, kuchmistrzyni
Też honory wszelkie czyni
I nie mówiąc nic nikomu
Poprowadził ich do domu.

Idą wszyscy na pokoje,
Przy podwojach błyszczą zbroje,
Sałtan oczom wprost nie wierzy:
To trzydziestu trzech rycerzy
Ustawiło się w szeregu,
Jak zazwyczaj miasta strzegą –
Wszystko zuchy co się zowie,
Młodzi, piękni olbrzymowie
Lśniący zbroi swych żelazem,
A Czarnomor z nimi razem.

Na dziedziniec wstąpił Sałtan –
Właśnie dom z kryształu stał tam.
W nim wiewiórka, jak dla psoty,
Gryzie orzech szczerozłoty,
Szmaragd chowa do sakiewki
I wesołe nuci śpiewki,
A skorupek złotych wiele
Po dziedzińcu w krąg się ściele.

Goście dalej kroczą żywo,
Patrzą – cóż to? Księżna – dziwo:
Pod warkoczem księżyc pała,
Lśni na czole gwiazda biała,
A wspanialsza jest od pawia,
Gdy dostojnie kroki stawia.

Świekrze pierwsze miejsce daje,
Car spogląda – i poznaje,
Serce w nim zadrżało: „Boże!
Co ja widzę? Czy być może?
Jak?!” I krwi wezbrała fala
Łzami szczęścia car się zalał,
Obejmuje już carową,
Tuli syna i synową;
Zastawiono stół i huczna
Rozpoczęła się wnet uczta.

A kucharka z tkaczką cicho,
Z swatką – babą Babarychą,
Każda w inną dziurę wlazła;
Służba ledwo je znalazła.

Do wszystkiego się przyznały
I, skruszone, zapłakały.
Car ze szczęścia im przebaczył
I do domu puścić raczył.
Minął dzień i noc, a z rana
Położono spać Sałtana.

Byłem tam – miód, piwo piłem,
Tylko wąsy umoczyłem.


1 Star2 Stars3 Stars4 Stars5 Stars (1 votes, average: 5,00 out of 5)

Wiersz Bajka o carze Sałtanie - Aleksander Puszkin