Polska poezja

Wiersze po polsku



Zielona Godzina

I
Rozechwiały się szumne gałęzi wahadła
Snem trącone! Wybiła Zielona Godzina!
Wynijdź, lesie, z swej głębi, ty nasz i nie nasz!

Czyjaż dusza w twe gąszcze znowu się zapadła?
Czyjaż twarz się strumieniom twoim przypomina?
Jeszcze moja przed chwilą już niczyja twarz…

Dziwno mi, że ją widzą wód prądy i drzewa,
Tę samą a już inną, i szepczą: To ona!
Zbłąkaną poza nami Bóg przywrócił nam!…”

to Mamże dziś po jej rysach poznać las, co śpiewa?
Wszak mówiłem: gdy przyjdzie Godzina Zielona
Oddam lasom co leśne, choćbym zginął sam!…

II
I przyszła!… Czują mrowisk ruchliwe pagóry,
Że to ja po nich stąpam, rwąc pajęczyn gazę,
Skrzącą się, jak sam poblask znikąd i bez tła…

Cisza, dławiąc się w kwiatach, brzmi echem w lazury,
Jakby właśnie, do kwiatów mająca urazę,
Niewidzialna dziewczyna, głośno płacząc, szła!

Duchu mój, wrażę ciebie, niby dziób bociani,
W mokradła, żab oddechem nabrzmiałe i wzdęte,
Byś poznał woń pod ziemią zaczajonych wód!

W tobie znojny szmer wężów, śmierć zdybanej łani,
Nagła czerwień wiewiórek i zbóż złoto święte,
I skwary macierzanek i paproci chłód.

Jakże las, wespół z tobą zieleniąc się, dyszy!
Wzdłuż polany przed chwilą wędrowny cień kruka
Przemknął, ledwo ukosem tykając mych brwi.

Zdaje mi się, że teraz w tym znoju, w tej ciszy,
Kiedy dzięcioł do dębu pierwszego zapuka
Czyjejś chaty dalekiej rozewrą się drzwi!…

III
Kochajcie mnie, kochajcie, wy gęstwy zieleni,
Wypełzło z nor podziemnych na jasność przestworu,
Zrodzonego w tym samym, co me serce, dniu!

I wy, senne gromady powikłanych cieni,
Z głębi słońca na zawsze wygnane w zmierzch boru,
I ty stary, uparty, niewzruszony pniu!

I ty, skrętna jemioło, coś zwykła na dębie,
Wieszać gniazda czepliwe dla ciszy, nim jeszcze
Snem się złotym opierzy, by ulecieć w świat!

I ty wąski strumieniu, co w srebrnym obrębie
Taisz niebo dla szczura wodnego, gdy w dreszcze
Fal twych wpada, nadbrzeżny potrącając kwiat!

Kochajcie mnie, kochajcie! Bo mnie wicher mroźny
Gnał ku wam z gwiazd bezleśnych aż na tamtą stronę
Życia, gdzie w zieloności wypoczywa skroń!

Kochajcie mnie, kochajcie, bom miłością groźny!
Nie znam granic ni kresów! Pożądam i płonę!
Płonący wołam światu: Razem ze mną płoń!

IV
Dziewczyno, nim się w mojej odbijesz źrenicy,
Musisz przebrnąć splątane zieloności zwoje,
Co od dawna mych oczu zaprószyły głąb.

Leśno tam i cieniście, jak w owej krynicy,
Gdzie drzew wierzchy tkwią na dnie. Nie patrz w oczy moje,
Bo twą postać przesłoni pierwszy z brzegu dąb!…

Długo one te oczy zbłąkane wśród jarów
Zbierały kwiaty żywe i śmiertelne zioła,
Zważając na motyli dookolny tan.

Dzisiaj głąb ich to leśny a widzący parów…
I nie wiem, czy śmierć kiedyś udźwignąć podoła
Ducha jagód purpurą przeciążony dzban!

Nieraz one te oczy wpatrzone gwiaździście
W słońce, światłem rozprysłe po dębowych sękach,
Czuły, jak w nich dojrzewa i paproć i wrzos…

Więc im dano na miłość poglądać przez liście,
Nikłym cieniem na moich pełgające rękach,
Co za chwilę, dziewczyno, rozplotą twój włos.

Że też tymi oczyma, gdzie las ma schronisko,
Zdołałem postrżec ciebie w twej chacie za rzeką,
Gdy się wokół i dalej rozpłomienił czas!

Lecz choćbyś do mej piersi przywarła się blisko,
Zawsze będę cię widział cudownie daleką
Przez ukryty w mych oczach, nie znany ci las!

V
Czylim światów tajemnych zjawionym przedmurzem,
Na które drzewa cień swój kładą nieprzytomnie?
Ciało moje na brzegu, reszta w mroku den.

Jam jest miejsce spotkania łez ze złotym kurzem
Słońca, ptakom widnego!… Oto bór śni o mnie
Sen, liśćmi zaprószony, galęzisty sen!

Śni, że idę, nie wiedząc ni dokąd, ni za czem
Ku bezcelom, zapadłym w nieprzebytą ciszę,
Gdzie wszystko jest bez nazwy, bez granic, bez tchu.

Na rękach niosę strumień, potrząsany płaczem,
I uśmiechem go koję i do snu kołyszę,
By go złożyć pod skałą na trawie na mchu.

Brzozy, nagle od ziemi oderwane łona,
Idą za mną, by drogę śpiewaniem mi skrócić
I marzeń dźwigaczowi leśnych przydać sił…

Wiedzą, że blady strumień na ręku mym kona,
Że go trzeba zdać kwiatom i ziemi przywrócić,
Że go trzeba pogrzebać, by dzwonił i żył.

I grzebiemy go wspólnie i żyje i dzwoni,
Za kres boru wybiega, w nieskończoność polną,
By się sycić odbiciem najzieleńszych niw.

A brzozy z trwogą na mnie patrzą z swej ustroni,
Bo wiedzą, że mnie w ziemi pogrzebać nie wolno,
Żem inny, niepodobny odmieniec i dziw!

VI
W parowie, pod leszczyny rozchełstanym cieniem,
Spadły z nieba bezwolnie wraz z poranną rosą
Drzemie Bóg, w macierzankach poległy na wznak.

Dno parowu rozkwita pod jego brzemieniem.
Biegnę tam, mokre trawy czesząc stopą bosą,
Schylam się nad drzemiącym i mówię doń tak:

Zbudź się, ty ptaku senny! Ty ćmo wielkanocna,
Co zmartwychwstajesz pilnie, by lecieć w ślepotę
Świateł gwiezdnych, gdzie w mroku spala się twój czar!

Zbudź się! Słońce już wstało! Niech twa dłoń wszechmocna
Zrywa kwiaty te same, com we włosy złote
Mej dziewczynie zaplatał, jak twój z nieba dar!

Zbudź się! Pierwszego szczygła zapytaj o drogę
Do chaty, gdzie po nocach przez okienic szpary
Śmiech mój i me nadzieje patrzą w wonny świat!

Pójdziem razem! Ramieniem własnym cię wspomogę!
Pokażę ci sny nasze i nasze moczary
I słońce w oczach ptaków, zapatrzonych w sad!…”

Tak doń mówię i dłonią, wyciągniętą mężnie
Nad nim, jak nad zwaloną od uderzeń bramą,
Trafiam na jego ku mnie wyciągniętą dłoń!

I zgaduję oczyma wodząc widnokrężnie
Że on do mnie z parowu modlił się tak samo,
Jak i ja nad parowem modułem się doń!…

VII
Dzwoń, Zielona Godzino! Płomień się goręcej,
Dniu, szelestem gałęzi zwabiony z mgieł dali!
Poznaj się, duszo moja, po zapachu traw!

Tyś jest kwiatem i drzewem, mniej nieco a więcej…
Przez las biegnie sen wioseł o słońcu na fali
Teraz mi całą ziemię przebyć w bród i wpław!

Skwar widmem złotych siekier uderzył w drzew tłumy!
Trzebaż im ponadawać raz jeszcze imiona,
By je poznać w zamęcie upalnego snu?

Zamieniły się wzajem na cienie i szumy,
Wysnuwając wbrew sobie z rozkwitłego łona
Dziwy, wichrem wmawiane jeziornemu dnu!

Paproć rzuca cień lilii, co w nikłym kielichu
Dźwiga wspomnienie łodzią rozszemranej wody
Wespół z cieniem motyla, co tę wodę pił.

Wierzba ściele na trawie mgłom znany ze słychu
Cień dziewczyny, idącej kędyś przez ogrody,
Wyśpiewane z fujarki przez kogoś, co śnił.

Wpobok dębu w ukośnym majaczy skróceniu
M Cień rozwartej na słońce, niewiadomej chaty,
Która kiedyś powstanie, burząc jego pień…

A od mojej postaci, widnej mi w marzeniu,
Znienacka u stóp legły upada na kwiaty
Cień Boga ponadmierny, niespokojny cień!

VIII
Wynijdź, lesie, z swej głębi! Wynijdź z legowiska
Zaczajonych rozkwitów, zieloną drzemotą
Wpartych w ziemię, po ciemku zapatrzoną w znój!

Wynijdź nagle z nor wszystkich, z jarów bez nazwiska,
Z kniej zapadłych w moczary z trzcin wrosłych tęsknotą
W wód zwierciadła, by zdwoić sen nad wodą swój!

Wynijdź z woniejącego na wiatr pogmatwania
Macierzanek z pokrzywą, zaszytą w cień rowu,
Gdzie pełno czarnoziemnych, zwilgotniałych cisz!

I z gniazd ptasich, skąd radość słońcu się odsłania,
Beznamysłem świegotu, dająca moc słowu,
Zbiegłemu z ust niczyich w zmierzch zielonych nisz!

Wynijdź! Wałem zieleni spadnij na mą duszę,
Przynagloną do śmierci spełnieniem zachwytu,
Wyszłego na spotkanie tobie w dal i w czas!

Zjaw się szumny i wielki w słońca zawierusze,
Pełen jeszcze na oczach zgrozy i błękitu,
Z sercem, w piersi ciążącym, jak rozgrzany głaz!

Uchyl nagle przede mną zielonej przyłbicy,
Ukaż twarzy nieznanej boskość i zaklętość,
Co wiecznie spoza krzewów niepokoją mnie!

Niech odbiję się cały w twej sępiej źrenicy,
Niech zobaczę tych odbić czar i niepojętość,
Niech się dowiem, czym byłem dla ciebie w twym śnie?

IX
Zdźwignął las ze swych parnych pod ziemią barłogów
Duszę, wbitą sękami w żywiczne zamęty
Snów o słońcu, wpatrzonym w szprychy smolnych kół…

Szumiąc mrowiem wylęgłych z gniazd wiewiórczych bogów,
Szedł ku mnie zgrzany wiosną, wielki, uśmiechnięty,
Wzdychający nadmiarem swych jezior i pszczół.

Po długim niewidzeniu nowych zgróz i mocy
Nabraliśmy, by zejść się w dzień zmowny i jasny,
Pełni zmężnień słonecznych i podziemnych zmian!

Skroś tysiąc nieprzespanych w rozłące północy
Odbity w jego oku widzę kształt mój własny,
Zieleniący się ptakom, jak daleki łan.

Wiedząc, że wonne burze na oślep się zemszczą
Za to nasze niebiosom widne z chmur spotkanie,
Trwaliśmy dwie tęsknoty, z nor wypełzłe dwóch!

Jam czekał, aż się moje sny ku niemu zziemszczą,
Aby w cieniu paproci zrosić swe otchłanie,
A on czekał, aż w nim się rozlegnie mój duch!

I długo my patrzyli w siebie niezwiedzeni,
Wonią głębin rozkwitłych pojąc się nawzajem,
Zieleniąc się na przemian tajnią swoich szat.

Aż dojrzawszy z kolei gromadę swych cieni,
Gdy nas pierwszy lęk nagłym rozdzielił ruczajem,
Cofnęliśmy się każde w swą ciemność, w swój świat.

X
Teraz ja wiem, że wokół poza mną i dalej
Tłumy spojrzeń miłosnych zza krzewów i kwiatów
Czyhają na zbliżenie mych piersi do zórz!

Teraz ja wiem, co znaczy u wylotu alej
i Cień, upadły z przesianych przez liście zaświatów,
Słońcu na wspak, a ziemi i mym stopom wzdłuż!

Wszystko widzi się! Wszystko pełni się po brzegi
Czarem odbić wzajemnych! Spojrzyj przez igliwie
W niebiosy, a w jezioro poprzez płotów chrust!…

Bóg się zmieszał w mych oczach z brzaskiem słońc, na śniegi
Wbiegłych złotem iż szmerem jaszczurek w pokrzywie,
I z wonią bzu i z słodką krwią dziewczęcych ust!

Dzwoń, Zielona Godzino! Miłością bezwstydny
Płomień się, wonny świecie, pozbyty żałoby
Po mnie, com długo krył się przed tobą w mój żali

Idę oto na słońce, wiedząc, żem wskroś widny
Drzewom, w drodze spotkanym, i ptakom, co dzioby
Zanurzają w me usta, odbite wśród fal.

Żem się przyśnił i zwidział tym kwiatom i ziołom,
Żem się pokładł na życiu, jak żuraw na łące
Ponad siebie rozkwitam, ponad siebie trwam!

O, ruczaje, skąd niebo przygląda się siołom!
O, gąszcze dziwów leśnych! O, kwiaty, widzące
Mój na ziemi zjaw nagły sen i chwała wami


1 Star2 Stars3 Stars4 Stars5 Stars (1 votes, average: 5,00 out of 5)

Wiersz Zielona Godzina - Bolesław Leśmian