Do Jonathana Swifta
Do Ciebie zwracam się dziekanie
Ja – jeden z karłów Liliputu
Wiem, jeśli człowiek przy mnie stanie
Nie sięgnę przyszwy jego butów
Wiem, jak jest śmieszne podglądanie
Z tej wysokości, jatek naszych:
– Główki pośpiesznie pościnane
Spęczniałe niby ziarnka kaszy
Po mysich dziurach piski, spiski
Żałośne antyszambrowanie
Wielkie żeglugi na dnie miski…
To wszystko prawda mój dziekanie
O, obiektywny aż do kości
Tyś, skrobiąc słowa swe z rozwagą
Stworzył człowieczej wyniosłości
Olbrzymów kraju Brobdingnagu
I ludzkość nagle tak skarlała
Po wielkiej pięści chmurą ciemną
Jej mądrość cała, honor, chwała
Krzykiem Jahusa w noc jesienną
Wśród ludu mężnych Liliputów
Wielkie stąd było świętowanie
Że „nikt nie wyższy przyszwy butów”
Dziękuję za to, mój dziekanie
Co będzie dalej – Przenikliwy
Którego mądrość zachwyt budzi
Wśród karłów, ludzi i nadludzi?…
Czy można odkryć ląd szczęśliwy?
Czy można skończyć wędrowanie
Po cierpkim, chwiejnym oceanie?…
– Wytłumacz mnie nędznemu, powiedz
Skądże pod niebem twej ironii
Dojrzała sucha niby owies
Insuła przepoczciwych koni
Skąd po satyrach to bajanie?
Pytam cię pięknie, mój dziekanie
Pytam się ciebie, pytam siebie
Dlaczego nikt z nas nie wytrzyma
Tej wiedzy, że nic więcej ni ma
Że starczy zmienić perspektywę
A to co dla nas krwawe, żywe
Co wielkim z wielkich – tak maleje
Jak śmieszne prawdy i nadzieje…
Nie będzie wyspy gniadych, siwych
Szpaków, bułanych, sprawiedliwych
Żadne nie stworzy jej pisanie
To chyba prawda, mój dziekanie
A jednak skończyć tak nie mogą
Choć to jest głupie, słucham, czekam
Może przez wodę, kamień, ogień
Dobiegnie do nas skądś z daleka
Houyhnhnmów rżenie błogie
O jakże piękne to śpiewanie!
Ja, biedak z kraju Liliputów
Co jeśli przy człowieku stanie
Nie sięgnie przyszwy jego butów
Jestem ci równy, mój dziekanie
Naiwne łączy nas czekanie