Wybór
Uczyniwszy na wieki wybór,
W każdej chwili wybierać muszę.
J. Liebert
Noc zielona była, po dniu skwarnym
Głębokość jej szumiała jakby liście czarne,
W których mleczny rdzeń wyrósł, i kroplami gwiazd
Odmierzał się powoli nieostrożny czas.
Maria czekała cicho. I zdało się, płynął
Świat ogromny w oddechu nieba jak otchłanie,
Co wiało wielkim oknem na stół, na posłanie
Białe i nie dotknięte. Czekała. W milczeniu
Na piersi ręce kładła i wtedy się pienił
Krwi jej rozgrzany napój i owoce mleczne
Pęczniały jej pod dłonią, i czuła, jak bije
Bolesna piąstka serca. I czuła, że żyje
Łodyżka w niej maleńka, listeczkami dwoma
Obejmująca miłość całą, jaką ona
I on zamknęli w sobie. I gdy rękę niżej
Osunęła, poczuła, jak ją szorstko liże
Płomienny język ciszy. Brzuch miała jak kroplę
Ogromną, w rozłożystą misę biódr zamknięty.
W takiej ciszy słyszała, jak na godzin stopnie
Pnie się w niej ten roślinny puch, twardnieje w orzech –
– to było dziecko małe, które wkołysali
Ciepłym ciał swych pomrukiem jak szelestem morza
W jej pełnię i dojrzałość, która równa ziemi
Ogarnęła i rosła rączkami drobnemi,
Zarysem ust różowych, roślinką maleńką,
Którą czuła pod lekko wyciągniętą ręką
I która dziś się spełni i wzejdzie człowiekiem
Nad przymrużoną lekko ziemi złej powiekę,
Żeby się stać czym? kwiatem, powłoką czy łzą?
A on był z nimi razem. Drzewa niebo niosły
I jak rybak, co trąci nieostrożnym wiosłem
Tataraki – i kwiaty podwodne ukaże,
Tak wiatr obłokom zwijał nachmurzone twarze
I odsłaniały gwiazdy czystsze od pian bieli.
Oni stali bez ruchu. W ciemności widzieli,
Jak z wolna ich otacza wróg, a hełmy lśniły
Jak łuski wielkiej ryby, która nocą drąży.
Jan stał pośrodku, cichy jak wielki chorąży,
Który sztandar przedśmiertny ogromnych niebiosów
Unosi. Jego głowa i płonące włosy,
W których gwiazdy spalały ostatni swój płomień,
Stały w sklepieniu nocy, w milczenia ogromie.
Tacy byli żołnierze, którzy bez mundurów,
W cywilnych czapkach, z bronią zza pasa wydartą
Stali u serca ziemi jak burzliwe chmury
Przeciw wierze bezsilnej i miłości martwej.
A tamci jeszcze bliżej. Więc ujęli w ręce
Broń jak rzeźbiarz, co dłuto ujmuje z namysłem,
Aby wyciąć nagrobny pomnik, w takiej męce,
W takim bólu krzesany, aby czyny wszystkie,
Wszystkie cierpienia i burz grzywy wciosać
W pomnika twarz, ramiona, w usta i we włosy.
Więc runął łańcuch strzałów. Najpierw po ogniwie
Sypał się na bruk dźwięcząc, potem coraz ciężej.
I świst, jakby jęk łuku zerwanej cięciwy.
To ziarna kul, jak długie, rozpalone węże.
Ulica była ciemna. Bił głos. Z okien nisko
Zlęknionych oczu płatek. Od krwi było ślisko.
Sypki grzechot o ściany. Potem świst. Schyleni,
Przypadali głowami – jak do dna – do ziemi.
Pocisk. Więc ciemność drgnęła, odprysło od bruku
I rozerwani na sylwetek palce
Pełzali naprzód, już się gięli w walce:
To przypadną i bąki ostrych strzałów grają,
To z granatem w powietrzu w bezruchu przystają,
Oczy szukają szybko, potem chmura tryśnie
I jeszcze większa ciemność w powietrzu zawiśnie.
Jan widział ciała ciemne i jeszcze raz nabił,
I jak oporne zwierzę długo w dłoni dławił
Broń. Znów zatrzepotał skrzydłem ołowianym
Zerwany łańcuch strzałów. Potem granat w górę
Trysnął i raz na zawsze zamilczał w ciemności
Zmiażdżony bruk i bezruch czarnych ciał.
On jeszcze chwilę wyższy jakby stał
U ściany, przedłużony cieniem, potem skośny
Jak kostur, co przy murze postawiony czeka,
Ruszony, upadł. Tylko plusk bezgłośny
Zamknął się nad nim cicho. Noc się jak powieka
Zmrużyła i zapadła. Jeszcze gwiazd ulewa
Zza chmury wynurzona opadała w drzewa
I łopot strug ciemności wydymał się w wietrze,
I stało skamieniałe nad światem powietrze.
Wiec cisza ogromna się stała jak woda,
Ciemna, głęboka i ciepła, wchłonęła kształty i świat.
A anioł lekki nad ziemią cicho mu rękę podał
I szli wysoko, w obłoków rozchylający się kwiat.
I już się Jan kołysał nad ziemi dnem wypukłym,
Kiedy dom w dole ujrzał, i łzy jak ciężkie gwiazdy,
Pełne obrazów zmieszanych, w dół spadły, rozprysły się, stłukły.
I począł ciążyć w dół jak próżny dźwięku dzwon,
Bo widział Marię białą jak brzozę w burzy zgiętą,
Schyloną nad dzieciątkiem dzieciątkiem ogromnym lustrze lęku.
„Podaj mi rękę – mówił anioł – bo jeszcze jeden krok,
A trwoga cię ogarnie i spadniesz suchym liściem
W drapieżną czułość ziemi, w pożary ludzkich rąk,
W jezioro mroczne czasu podobne ciemnym snom”.
Znów się muzyki ciepłej płomyk zapalił biały,
A on strwożony jeszcze, choć w górę lekko szedł,
Zapłakał: „Czym nie zgrzeszył odchodząc od cierpienia,
Odchodząc, kiedy za mną bolesne kwiaty wiały,
Jej dłoni i jej oczu uderzał motyl trwożny
I do jej stóp maleńkich przykuta ciężka ziemia?
Jam szedł za tym płomieniem, co pali nieostrożny
I niebaczny na nic”. A anioł mówił tak:
„Tyś był miłości wiernej nierozdzielny ptak,
Który miał tyle serc, ileś twych braci miał,
I z każdym serc powiewem twój wielki płomień drżał,
I uczyniłeś wybór po wszelki świata czas,
Jakże chcesz, żeby w trwodze o jedno ciało gasł?
Bo dusza jej to strumień, srebrzysty, żywy ton,
A nie napłynie otchłań otchłań zielony, boży dom”.
I znó się ciszy całun w muzyki krąg układał,
A znów go strwożył czas i mówił: „Nim dorośnie
Dzieciątko, czym się stanie, czy groza go nie wchłonie?”
A anioł wziął go w ciszy mocno za obie dłonie
I rzekł: „Czyś ty zapragnął krzyżować smugi dróg,
Które wydrążył przed nim ognisty boży pług?
Ale wiedz: kto zaufał, gdziekolwiek niesie lot,
Miłością pooddziela od miłowanych zło”.
Wtedy się serce Jana skruszyło w miękki popiół,
To serce, które z duszą porwane – ziemskie było.
I próchno się na ziemię jak rosa albo łza
Zsunęło. Nisko w dali fala chmur białych szła.
Jeszcze dzwonek na wieży,
Ptaki w locie i obłok,
Wietrzyk dzwonił i gasł.
„Podaj mi rękę – mówił anioł –
Oto się stajesz zapatrzeniem gwiazd”.
Ukończone 14.IX.1943 roku
Pisane w miesiącach: V, VI, VII, VIII, IX 1943 r.