Ballada o moim mieście
Ukrywa się w sepii dżdżystego poranka,
przebiera w czapkę niewidkę,
Brata Alberta, i Annę K. Coraz
bliższe emigracji wewnętrznej, zapada
w somnambuliczny sen najczęściej
poniżej wrocławskiej depresji.
Chowa twarz w undergroundowym graffiti,
na wszelki wypadek
nosząc w szerokich rękawach
karnawałową maskę, index,
i szczoteczkę do zębów.
Jesień melancholię stroi pod wiatr,
liście zapychają szpary w podłodze;
jego piwniczne piosenki są coraz lżejsze,
pleśń na ścianach upodobniła się
do wczesnych obrazów Mondriana.
Niedocenione, siedzi na kamiennych stopniach,
podparte mgłą, z głową
przepełnioną wspomnieniami;
Rozanielone
na szczycie fabrycznego komina,
w poszukiwaniu absolutu, sensu
drogi, niebiańsko naiwne,
w międzyczasie „oblany” egzamin z życia.
Skoszarowane, w ciągłym
stanie wojennym…ze sobą.
Dorastało na peryferiach; czuje
ciężar minionych czasów, wcześniej
euforia wolności, flagi w oknach.
Zmęczenie nosi na ramionach,
albo w sobie, kręgosłup
odmawia pionu, milczenie
staje się złotem, śmietniki
zamienione w labirynt
kluczą pomiędzy
blichtrem a nędzą.
Wszystko wróciło w
swoje koleiny, tylko ludzie
najczęściej wykolejeni
nie potrafią wrócić do siebie, ogłuszeni,
krótkowzroczni, żyją
tak jak Ty – w ciągłym
pośpiechu lub odczarowaniu –
pomiędzy emigracją wewnętrzną a konkwistą
do źródeł Odry.
20.10.2010)