Pejzaż tybetański 2007
Modlitewne młynki obracają we mnie światy
jeden za drugim, jak w nieskończonym
korowodzie inkarnacji. Lhasa
o tej porze podobna jest do sennego jaka.
Pomarańczowe chorągwie
barwią błękit nieba
a żółte czapy lamów
tworzą koronę wspierającą
filary himalajów.
Siedząc w kucki pijemy tłustą herbatę
siorbiąc chłodny poranek minuta za minutą.
Trombity oparte o gliniane dachy
przenoszą nasze szepty ponad górskimi łańcuchami.
Czomolungma lekko pochylony
strząsa z siebie skamieniałe ślady yeti.
Turlają się z górskich wąwozów wprost pod nasze stopy.
Przymierzamy je jak siedmiomilowe buty
szukając po omacku śladów
nierozpoznawalnego. Każdy z nas
osuwa się w cień niosąc pod pachą
zawiniątko wschodzącego słońca. Przesłania niebo
rozpychając horyzont, w półlotosie
pochyla się nad nami
niczym wielki podniebny latawiec
unosząc z wiatrem
mantry dalajlamów.
Obok nas gąsienica czołgu miażdży
resztki stupy.
12.12.08/6.03.2009