Msza konających
Przez całą wieczność błądzę już w mroku, gdzie mnie odnaleźć pragnie
wieszcza, wybawić mogąca ręka.
Ale się z moją w mrokach napotkać nie może.
Staczam się z wolna, bezdźwięcznie, ku strasznym dolinom; znam każdy
ostry cypel głazu, jakbym na nim kiedyś już konał, a nie mogę żadnego
ominąć.
Wśród splątanych krużganków, podziemnych kurytarzy, niemych kościołów
i fantastycznych wież olbrzymiego klasztoru…
Sam jestem – mnich.
Złote kopuły odbijają się jedna w drugiej, głębokim zielonawym połyskiem.
Przez zmarzłe gotyckie witraże zaledwo odróżniam ciemność
zewnętrznego świata od mroku mojej celi.
Lampka, jak serce Chrystusa, żarzy się migotnym, krwawym połyskiem.
W wazonach kwiaty, zniesione niewidzialną ręką; na pochylonym Tytanie
nocy księga magów łańcuchem przykuta do sklepienia; obraz Madonny,
schodzącej w jeziora czyśćcowych mąk i posępne, nie dające się rozejrzeć
freski ascetycznych pustelników.
Ktoś wszedł do celi obok.
Huczy zawieja – i on jej słucha ze mną, przywierając czoło do szyb.
Pójdę i poznam go.
Może to Emanuel – i wyjdziemy razem w złote pachnące gaje, gdzie wśród
czarnych drzew przeświecają ametyst oceanu i nie gasnąca łuna zachodu.
Blask sączy się przez grube mury – i jakby wiotkie, powłóczyste, srebrne
dłonie wirują dokoła głowy mojej, schylonej nad klęcznikiem.
Zaiste, poznałem cię, Ewo odwieczna, po zabawkach – w twojej szkatule
księżyc i gwiazdy – czy możesz mi dać więcej mroku?
Przynieś mi ten dar! na cóż mi gwiazdy, które ty już zamknęłaś w swojej
szkatule!
A dłonie cofnęły, wkurczyły się w zimne sklepienia.
I słyszę, jak uchylając okute żelazem drzwi, wychodzi na kurytarz,
przemyka się wśród kolumn. Wyschłe, czarne gałęzie uderzają w okna,
żelazne skrzydła wichury tłuką się o dach, a szpony gadów ślizgają się po
rynnach wieżyc.
Płacz nieutulony wstrząsa kępą samotnych brzóz, jakoby rosa od wiatru
strącona.
A idąc dotknąłem czegoś, co oddźwiękło mi głucho, jak skrzynia z ołowiu.
Przez tęczę łez widzę zamyślone widma, – głos mi się tłumi, każde słowo
kryje dla mnie okropną opowieść.
Słyszę, coś pełza po kamiennych mozaikach z hukiem i pobrzękiem
metalu, jakby ciężko ranny rycerz we zbroi usiłował się dowlec.
A oto cembrowana studnia, wykuta w skale głęboko – aż do jeziora w
grotach podziemnych.
Jakieś głuche uderzenia młotów.
A w czarnym leju przepaści widzę dwoje brylantowych oczu, wśród
skłębionego gniazda łap świecą dwa rozżarzone kratery – chciałem
odskoczyć – i nagle uderzyłem się o trumnę, którą wlokłem za sobą – ową
długą, dziwacznie rzeźbioną skrzynię na wzrost człowieka – cięży mi –
ledwo ją mogę przesunąć – i jęczy tak okropnym spazmem po
kamieniach.
Źrenice olbrzymiego owadu wpatrzone we mnie – poza mnie – przenikają
mnie – widzą poza sklepieniem gwiazd – za Bogiem – do obłędu.
Zesunąłem ją – waży się jeszcze nad prześwietloną czeluścią – i nagły świt
zaczyna różowić jej przeźroczysty barelief.
Chcę powstrzymać!
Ale już lecąc, zakryła mi źrenice potworu.
Odmawiam długie, monotonne jak jęk konających litanie.
Wtem trumna plusnęła o powierzchnię wody,
a straszliwa kosmata tarantula, która się cofnęła przed moim pociskiem,
teraz z szatańską szybkością zesuwa się po ścianach prostopadle kutych
w granicie – oświetlając oczyma rozwarty lej, który wyżłobiła w wodzie
trumna –
a wtedy widzę –
wieko odskoczyło – i powstaje z niego Madonna – królowa piekieł moich i
otchłani – i
oczyma objawień spogląda ku mnie – a jakobym wznosił się ku
wysokiemu niebu pustyni,
wydrążonemu głębią fioletu, aż do gwiazd – ale się nagle jej oczy spotkały
z okrutnym wej–
rzeniem tarantuli, która jak rozpostarty łachman leci rozstawiwszy łapy
niby ośmioro czar-
nych piór –
i wody się zwarły –
skłębiły się
z pluskiem wbijając się w kamienny cylinder studni.
Uciekam –
a przede mną maszkary z latarkami toczą się, pełzną,
skaczą po gzemsach i framugach witraży –
Wbiegam do celi, w której ona była – na ścianie struga krwi – tu
rozpostarła swoje ręce – i ślad ów, jak Droga Mleczna, iskrzy się –
a gwiazdy te zbieram do kielicha – i napełnia się nimi aż po brzegi – i
rozwieram okutą klamrami księgę – i nagle poczynają dźwięczeć struny
harf – widma podobne wężom w katalepsji, wyprężonym na flet
czarodzieja –
a niewidzialne dzwonki dzwonią – i dzwony ogromne ze spiżu napełniają
dumną pierś królewskiej katedry – podchwytują szept modlitwy mojej w
huragan tęsknoty i żalu.
Słyszę ten szmer tysięcy modlących się – i Hostię składam na spragnione
usta aniołów –
W spokojnej, złotej głębinie kielicha widzę moją prześwietloną twarz, a
nade mną krąg Drogi Mlecznej.
Ostatnią Hostię umierających przyjmuję do serca mego.
A tajemnicza ręka prowadzi mię, jak ufne ku nieznanym dalom dziecko –
na dłoniach moich czuję nieme pocałunki – to krew się przesącza ze
stygmatów.
Idę wśród gwiazd.
……………………………………………………………….