Kocham Pana, Panie A…czyli dni czterdzieści i cztery
Wśród pędzącego tłumu, zapatrzonego w swoje sprawy, wśród ludzi takich samych w swej odmienności, wśród podobnych twarzy, podobnych oczu wbitych w ziemię, wśród podobnych bawełnianych podkoszulków, wśród takich samych przygarbionych sylwetek, w środku upalnego dnia, pojawił się Pan. Z głową dumnie podniesioną ku niebu, szedł Pan powoli, ostrożnie, z uwagą stawiając każdy krok. Sylwetka wycięta z zupełnie innej rzeczywistości, przed promieniami słońca chronił Pana kołnierz czarnego płaszcza, przed ludzkim zainteresowaniem – mur cywilizacji. Nie dostrzegli Pana. Nie zwrócili uwagi, pochłonięci myślą, czy kolor nowych butów jest wystarczająco modny. Może łut szczęścia sprawił, że ja zauważyłam. Może po prostu w dobrym momencie podniosłam wzrok. A jeśli już dane mi zostało zobaczyć – czystą głupotą z mojej strony byłoby nie pójść za Panem… Od tej pory rytm mojego życia wyznaczały nasze spotkania. Na ławce w parku, pod kawiarnianym parasolem, na przystanku, w bibliotece, w sklepie, nad rzeką. Na drzewie, pod drzewem, w muzeum i w teatrze. Pojawiał się Pan niezapowiedziany, w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Siadał Pan zawsze, odwrócony profilem, nie patrząc na mnie. Jedyną oznaką aprobaty był lekki, trochę drwiący uśmiech, pojawiający się od czasu do czasu na Pana twarzy. Przysiadałam w bezpiecznej odległości, jak mogłam najciszej, żeby czegoś nie zburzyć, nie zepsuć jednym nieostrożnym gestem. Wyciągał Pan pożółkłe kartki, pióro. I wtedy zatrzymywał się czas. Zapisane strony, odrzucane przez Pana nieuważnym gestem, tańczyły przez chwilę tango z wiatrem, by zaraz potem wpaść w moje ręce….Chłonęłam wszystko, jak przesuszona ziemia upragniony deszcz. Na co dzień utajone, ukrywane pod maską obojętności uczucia znalazły nareszcie swe ujście. Byłam świadkiem powoływania do życia nowych osób, postaci, historii i odczuć, rodziły się niemal na moich oczach. A we mnie mieszały się uczucia. Litość, współczucie, groza, tajemnica, zachwyt i przerażenie. Zaczęłam otwierać szeroko oczy i na nowo przyglądać się światu, sprawy do tej pory znane( lub pozornie znane) przyjęły nowy wymiar. Ojczyzna? Jest i koniec, nie ma się nad czym zastanawiać…gdyby nie Pan, pewnie myślałabym tak do tej pory. Do dziś zastanawiam się, czy było to sprawiedliwe zrządzenie Boże, szczęście, czy po prostu przypadek, że dostrzegłam Pana wtedy, w środku cywilizacyjnej dżungli. Jedno wiem na pewno – gdyby nie Pan… Mijał czas. Przez czterdzieści trzy dni ani razu nie spojrzeliśmy sobie prosto w twarz, nie mówiąc już o jakiejkolwiek rozmowie. Tyle razy chciałam o coś zapytać, powiedzieć, …zwyciężał niezrozumiały strach. W końcu się jednak odważyłam. Lał wtedy nieprawdopodobny deszcz, przybiegłam z parasolem, a Pan moknął… Poczułam, że muszę, muszę, chociaż zwyczajnie podziękować. Nie zdążyłam jednak otworzyć ust, zerwał się okropny wiatr i wywrócił parasol…szamotałam się z nim dobrą chwilę, a gdy już doprowadziłam go do porządku… Nie było Pana na ławce. Nie było Pana obok niej, za nią, nie było Pana…deszcz padał coraz mocniej i nagle szum wody? Wiatru? Głos? Ułożył się w słowa: „….Nie był jeszcze stary Lecz bardzo wiele cierpiał I był już zmęczony…” Spojrzałam przed siebie…w oddali zamajaczyła znajoma postać. Tak! Jeszcze choć raz spojrzeć, chociaż raz, ostatni…pobiegłam w tę stronę. Już byłam o krok, już wyciągnęłam rękę….Natknęłam się na zimny kamień. Ta sama twarz, chłodna, opanowana, ta sama dumna postać, wszystko takie samo…tylko ten podpis poniżej – „Adamowi Mickiewiczowi – rodacy”… Nie zaprzestałam poszukiwań. Szukałam Pana w każdej napotkanej twarzy, w każdym spojrzeniu…im dłużej szukałam, tym mocniej zastanawiałam się, czy to zdarzyło się naprawdę, czy może tylko wyobraźnia spłatała mi okrutnego figla. Kiedy już zaczęłam godzić się z drugą możliwością, pewnego dnia wypadła mi z kieszeni pożółkła kartka a na niej wytarty napis – „Miej serce i patrzaj w serce”…teraz już nie miałam wątpliwości. Dzięki Panu mogę zaczynać życie. Dziękuję…