Polska poezja

Wiersze po polsku



Głowa Pana Lenki

Nikt z nas pamięta, kiedy to się wydarzyło, i od jakiego czasu zamieszkało, w naszej świadomości jako niezbity fakt. A tak to się przedstawiało…

Chyba w pięćdziesiątym siódmym, gdzieś w lipcu, wprowadził się na poddasze do naszego trzypiętrowego czynszowego domu, pan Lenka. Zazdrościliśmy mu jego horyzontalnej pozycji; patrzył na nas z góry, leżąc z głową na parapecie. Kochał kwiaty, przez całe lato maciejka hipnotyzowała nas swoim intensywnym zapachem, a on swoim nic nie robieniem. Przynajmniej tak nam się wówczas wydawało, gdyż jego głowa prawie dosłownie śledziła każdy nasz ruch. Jakby nigdzie nie pracował, nie spał, i tylko stał tak przyparty do parapetowej deski, wodząc za nami szeroko otwartymi oczami.

Upał w sierpniu pięćdziesiątego siódmego był niemiłosierny, flagi spłowiały od gorąca, psy przytuliły się do płotów oszołomione, a koty z piwnic miauczały nieznośnie, fałszując na każdym kroku. Kiedy przechodziliśmy obok mojej bramy, znienacka otworzyły się drzwi sąsiedniej klatki schodowej i wychynęła z ich czeluści głowa p. Lenki. Cofnęło nas z przerażenia. Głowa wytrzeszczała na nas oczy z wiklinowej tacy i nieprzerwanie mrugała powiekami niby wąż, lub insza gadzina, jak mówił dozorca Juraś.

– 1 –

W pierwszej chwili nie wiedzieliśmy co to jest: głowę znaliśmy, ale nie miała tułowia i nie łączyła się z niczym cielesnym, jak jakiś majak senny albo makabryczny żart. „Nigdy bym nie chciał, żeby tak wyglądał mój ojciec” – pomyślałem.
Głowa mrugała do nas wyłupiastymi oczami, ale usta uśmiechały się przyjaźnie, jakby niemo prosiły: „weźcie mnie z tego chodnika, ja też zasługuję na szacunek”.

Pierwszy podszedł do niej Rudek, jak pamiętam, zawsze był w takich sprawach odważny, może dlatego, że jego pasja poznawania wszystkiego, „wyprzedzała go o kilka kroków”, jak mówiła moja matka. Imponował nam też swoją brawurą, nigdy nie bał się wchodzić na drzewa, ani przeskakiwać przez kamienny mur zakończony wtopionym w niego ostrym szkłem.

– Przecież to p. Lenka – burknął pod nosem Rudek, nie do końca jeszcze pewny swojego zdania. Oczy zamrugały potakująco, a policzki wydął szeroki uległy uśmiech. Nawet nie wiem, dlaczego wcześniej nie pomyśleliśmy, że p. Lenka tak naprawdę, odkąd zamieszkał na poddaszu, nie odezwał się do nas ani jednym słowem. Uświadomiliśmy sobie, że nigdy nie usłyszeliśmy dźwięku jego głosu.

– 2 –

Rudek podniósł ostrożnie głowę wyżej, i oplótł ją ramieniem, jakby wcale, ale to wcale nic nie ważyła, tworząc przy okazji rodzaj nosidełka. Pan Lenka mrugając bez przerwy powiekami przekonał nas, iż jest to najlepszy sposób komunikowania się z nim. Wskazał lewym okiem pobliską mleczarnię. Rudek nie zastanawiając się długo, zupełnie już oswojony z tą niecodzienną sytuacją, i pogodzony z głową p. Lenki poczłapał powoli w kierunku sklepu. Tu położył kartkę na ladzie, i zrobił głowie pana Lenki zakupy: masło, ser żółty, bułki Ułożył wszystko na dnie koszyka. Staliśmy z nosami przy szybie wystawowej, licząc na to, że p. Wdówkowa, którą kochaliśmy jak własną matkę za amerykańskie rozpuszczalne gumy do żucia, narobi hałasu, wpadnie w panikę, w najlepszym wypadku zemdleje pośrodku mleczarni, patrząc w rozbiegane oczy p. Lenki, i na jego dużą kształtną głowę podobną do piłki. W żadnym wypadku, sklepowa wyrzuciła zakupy na ladę, i również jakby nigdy nic, dokładnie je skasowała. Wypisała kwotę na kartce papieru, podała ją p. Lence pod oczy, ten kiwnął akceptująco głową, i tym samym dał znać Rudkowi, że dzisiejsze zakupy uznał za zakończone. Nasz kolega wyszedł pierwszych zakupów trochę niepewny, co dalej, ale głowa p. Lenki tak umiejętnie nim kierowała, że ponownie znalazł się przed naszą bramą. Włożył głowę p. Lenki do koszyka wraz z zakupami, je sprawnie do koszyka, jakby robił to od zawsze, a gdy ta tylko jej dotknęła, wiklinowa winda uniosła się w górę, i szybko zniknęła nam z oczu w promieniach rozgrzanego sierpniowego słońca.

– 3 –

Nie wiedząc jeszcze, co o tym wszystkim sądzić, wracaliśmy, każdy osobno do własnych domów. Wiedzieliśmy z książek, że są na świecie czarodzieje, jak w bajkach, albo w czasie letnich festynów, kiedy na miejscowym stadionie „Pafawagu” występowali aktorzy z teatru lalek. Nieśli wówczas pod pachami kukiełki, i mieli usta pomalowane na biało. Szczerzyli do nas zęby, przewracając przy tym dziwnie oczami. Kiedy byliśmy zmęczeni siedzeniem w szkole, na poczekaniu wymyślaliśmy niestworzone historie. Rodzice nazywali to bujaniem w obłokach, ale ja je uwielbiałem, teraz mogę się wam pochwalić, iż byłem w tym najlepszy. Nieraz udawało mi się wyprowadzić moich kolegów w pole, ale później zwykle, to oni dokuczali mi przez najbliższy tydzień, w sumie więc nie opłacało mi się bujać ich w nieskończoność. Robiłem sobie przerwy, i poddawałem się ich bujdom, ale mogę tu wspomnieć nie bez dumy, że nie były tak odlotowe i przekonywujące jak moje.

Incydent czy też właściwie scenka z głową p. Lenki otworzyła mi oczy, na to, iż w rzeczywistości wszystko, co się dzieje obok nas, lub w międzyczasie, wcale nie jest takie realne, zrozumiałe i codzienne, jak na przykład. picie herbaty posłodzonej sześcioma kopiastymi łyżeczkami cukru; sypałem je często, i patrzyłem potem pod światło, jak w wymieszanym intensywnie naparze tańczą dziwne fantasmagoryczne smugi.

Głowa p. Lenki wrosła od tego dnia w nasze jednostajne życie, stając się jego nierozłącznym elementem. Odwiedzała nas też we śnie, przynajmniej ja toczyłem z nią dziwne dyskusje na migi – ścigałem się z nią na mruganie powiekami, krzywiłem usta, wydymałem policzki, ale ona, i tak była szybsza, i nad ranem zwykle uciekała mi z pola widzenia, na niewidoczne z tej strony jawy senne peryferie.

– 4 –

Wydawało mi się przez moment, że wszystko, to tylko dziwny sen, ale nic podobnego. Następnego dnia rano głowa p. Lenki znowu wygodnie oparta o wiklinową tacę zjechała w dół, i ruszając gwałtownie oczami wymusiła, tym razem na mnie, abym zaniósł ją, jak poprzedniego dnia, Rudek na zakupy. Jednakże do innego do sklepu p. Mrozów, w którym za ladą królowały szklanki, talerze, słoiki, a gdy przekroczyło się trzy stopnie niewielkich schodów na półpiętrze, wkraczało się w świat emaliowanych garnków, patelni, kociołków do gotowania bielizny i metalowych wiader. Głowa p. Lenki, o dziwo nie marudziła przy zakupach, jak moja mama, lecz mając jakby zakupy w jednym oku, mruganiem powiek wskazywała na potrzebne jej rzeczy. Mimo wszystko, nie było to dla mnie do końca zrozumiałe, ale coraz częściej łapałem się na tym, iż przyzwyczajenie robiło swoje. Gdzieś pod koniec sierpnia głowa p. Lenki zupełnie wtopiła się w scenerię naszej ulicy, potem dzielnicy, a w końcu i naszego życia, także przestaliśmy zwracać na nią uwagę. Do tego stopnia, że od pewnego czasu zaczęliśmy się zastanawiać,, jak wykorzystać głowę p. Lenki do naszych własnych celów. Rudek na przykład myślał, żeby zabrać ją na lekcję chemii do p. Czai, aby podpowiadała nam wzory ruchem ust lub powiek, Olik chętnie przemyciłby ją w tornistrze na klasówkę z ortografii, ale nie był pewny, czy umie pisać, i jakie oceny miała w szkole, i czy np. utrzymałaby w ustach pióro. Ja pomyślałem, żeby pokazać ją mamie, gdy przychodzi przeliczać bilans na liczydłach; mogłaby zapamiętywać podsumowania słupków. Najprostszą i najśmieszniejszą historię wmyślił Janek, po prostu marzył, aby wsunąć ją pod poduszkę swoim starszym siostrom bliźniaczkom, które dokuczały mu, nazywając przy wszystkich „siusiumajtkiem”. Wobec takiej sytuacji p. Lenka, jakby przeczuwając, że przestanie grać główną rolę, któregoś dnia tak długo wytrzeszczał oczy, przewracał nimi, nadymając przy tym usta, aż sam uniósł się ponad chodnik, i zawisł na wysokości skrzynki pocztowej jak telegram, lub, co najmniej, list polecony. Zużył przy tym tyle energii, że przy nas nigdy już tego nie powtórzył.

Po lekcjach chodziliśmy na wysypisko mieszczące się za górką Blacharską, w poszukiwaniu jakichś użytecznych rupieci do naszego szkolnego teatrzyku lub po prostu by „wywabić” z siebie polekcyjne zmęczenie. Rudek znalazł pod stertą poprutych materacy pajaca z pękniętą twarzą, z której wystawały trociny. Postanowiliśmy zgodnie, rozumiejąc się bez słów, że moglibyśmy sprezentować ją głowie p. Lenki, aby nie czuła się taka samotna.

Zmęczeni sierpniowym upałem, a muszę wspomnieć, że lato tamtego roku było niesamowite; praktycznie pozbawione deszczu, wiatru i porannej mgły, zachowywało się jak afrykańska pustynia, dotarliśmy do bramy przy Przodowników…
Przeszło pół godziny czekaliśmy na głowę p. Lenki, która o tej porze wybierała się, już na dobre oswojona z naszą ulicą, na spacer z p. Nierubcem, na pobliską ławkę

– 5 –

. Tam obaj, milcząco obserwowali gniazdo szpaków karmiące swoje pisklęta. To było lepsze niż „Dziennik telewizyjny”, „Wielokropek” czy „Koń, który mówi”. Zaczynał się kolejny kwadrans, ale p. Lenka nie pojawił się na dole, w cieniu bramy. Tak, że musieliśmy obejść cały budynek, aby zaglądnąć na poddasze od strony podwórka. Okno na górze było zamknięte, a może lekko uchylone, z tej odległości nie byliśmy tego pewni. Co, i tak samo w sobie, było niecodzienne, gdyż głowa p. Lenki, nigdy nie zamykała okna, nawet na noc, nawet wówczas, gdy wiał silny wiatr…

Zastanowienie przyszło później, teraz każdy z nas marzył, by wrócić do domu, zrzucić z siebie szkolny mundurek, tornister, i ubrać swoje najgorsze podwórkowe łachy, wrzucić na nogi rozczłapane trampki, i upodobnić się, chociaż na chwilę do Tomka Sojera, który był wraz z Czakiem naszym ówczesnym idolem, bez względu na to, co te słowo w tamtych czasach dla na znaczyło. Wcześniej byli nimi „przeżuwacze kitu” z książki „Chłopcy z placu broni”, ale jednak tylko dotąd, kiedy „Olik” ukradł ojcu kit szklarski, dając go nam do przeżucia. Wszyscy wylądowaliśmy u szkolnego lekarza z obja wami lekkiego zatrucia. Nie wiedzieliśmy, że jego ojciec zmieszał go wcześniej z denaturatem, aby kit za szybko nie stwardniał. Zagrożeni płukaniem żołądka, co było dla nas większą karą niż klęczenie na grochu u p. Czai, straciliśmy dla Nemeczka i jego kompani resztę wszelkiej sympatii i uznania.

Minęło kilka podobnych do siebie dni. Nieraz ukradkiem przechodząc przez podwórko, patrzyliśmy na trzecie piętro, gdzie do tej pory zawsze królowała głowa p. Lenki.

Początek września, który był również początkiem roku szkolnego „porwał” nas, z naszymi rodzicami na dokładkę, w wir różnych dziwnych, i niepotrzebnych według nas, zakupów. No bo, po

Co komu nowe ołówki, kiedy, i tak łamały się jak stare, a w czasie walki nimi na miecze, wypadały z nich na posadzkę grafity, roztrzaskując się na drobne części; albo temperówki, którymi rzucaliśmy się na przerwach, a potem z popękanych otworów wyjmowaliśmy ostrza, i rzeźbiliśmy nimi patyki, w różne, jak nam się wtedy wydawało, szamańskie wzory.

Chłopaki jakby odpuścili sobie głowę p. Lenki, lecz mnie jej kilkudniowa nieobecność, na przemian – intrygowała, to niepokoiła. Któregoś dnia, a był to już początek września, zamiast iść z nimi na poligon wojskowy i strzelnicę, który urządziło sobie wojsko na łące Blacharskiej, wykręcając się bolącą nogą, zostałem w domu. Mama miała znów bilans, przychodziła późnym wieczorem, więc całe popołudnie miałem dla siebie.

Ten całkiem spory kawałek czasu postanowiłem poświęcić na wyjaśnienie okoliczności zniknięcia głowy p. Lenki, z okna na nim piętrze. – 6 –

Do tego zadania ubrałem dresy, nowe trampki, w starych „latała” podeszwa, wziąłem ze sobą linkę od plecaka, gdyż mój misterny plan przewidywał, iż z sąsiadującego poddasza, przez okno w lukarnie spuszczę się po linie przywiązanej do krokwi, do poziomu rynny. Stając na niej podciągnę się przy pomocy anteny i piorunochronu ponad poziom parapetu, i zaglądnę przez okno, a gdyby było uchylone, wejdę do pokoju, i zobaczę, co stało się z głową p. Lenki, i z nim samym.

Mój plan nie pozwalał mi zasnąć, rzucałem się z boku na bok, jakbym ćwiczył już we śnie przekraczanie lukarny i parapetu. Zaciskałem usta z wysiłku, podciągając się na linie, tak, że matka myślała pewnie, że znowu we śnie biję się z sennymi zjawami kolegów, albo z własnymi myślami.

Nie mogąc się doczekać, kiedy wreszcie wsiądzie do tramwaju, i pojedzie do pracy, pomogłem się jej spakować; zaniosłem siatki z papierami na przystanek i czule pomachałem. Myślami bowiem, byłem już na strychu i przywiązywałem linę do krokwi.

Po kilku godzinach, gdy sąsiedzi udawali się właśnie na obiad, lub wychodzili do ogródków, wszedłem na strych, minąłem owalne okienko, i przywiązałem linę dwoma węzłami do krokwi dźwigającej konstrukcję lukarny, a drugim jej końcem obwiązałem się w pasie. Tak zabezpieczony zacząłem zsuwać się powoli ku rynnie, po rozgrzanym, od wrześniowego słońca dachu. Byłem szczupły, by nie powiedzieć chudy, i wiedziałem, że bez problemu powinna unieść moje ciało. Gdyby mnie teraz zobaczyła matka, umarłaby pewnie ze strachu, a już na pewno wpadłaby w czarną rozpacz, ale od kilku miesięcy, tak jak Rudek, bez problemu nauczyłem się wchodzić na wszystkie okoliczne drzewa, a mój skok z pierwszego piętra nowo budowanego domu na stertę piachu, wzbudził uznanie pracujących przy nim robotników.

Jedną nogą dotykałem rynny, trampki hamowały poślizg. Przywarłem całym ciałem do dachówek i tak próbowałem podciągnąć się na linie bliżej parapetu okna i głowy p. Lenki. Zapomniałem tylko o jednym, potrzebowałem haka lub jakiegoś obciążnika, aby koniec rzucanej liny zahaczył o brzeg parapetu lub chociażby framugę okna. Już chciałem się wycofać, gdy w rynnie, tuż obok mojej lewej nogi zobaczyłem długi porządny gwóźdź, którym pewnie dekarze mocowali odpływową rynnę do ściany budynku. Był zardzewiały, ale gdy obwiązałem go sznurkiem, wyglądał tak jak należy. Na wszelki wypadek nie patrzyłem w dół. Widziałem przed sobą uchylone okno p Lenki i czułem, że już jestem o krok od celu. Serce biło mi za szybko, przykucnąłem więc na moment w rynnie, aby ukoić nerwy i ugiej, nie rzucać się nikomu w oczy. Pierwszy rzut liną był zupełnie nieudany; już wiedziałem, co będę po powrocie do domu ćwiczył z chłopakami na podwórku. Drugi był już prawie celny, lecz gwóźdź zamiast zahaczyć o parapet zsunął się po stromym dachu. Dopiero za trzecim razem lina naprężyła się łapiąc pion, i brzeg parapetu. Jeszcze raz pociągnąłem ją do siebie – stawiała zdecydowany opór – zacząłem powoli podciągać się w górę, nie zapomniawszy o tym, by jak najciaśniej przylgnąć ciałem do rozgrzanych dachówek, co upodobniło mnie do rozpłaszczonej żaby, pozwalając za to równomiernie rozłożyć ciężar ciała; tylko tyle przypomniałem sobie z fizyki.

– 7 –

Wyciągnąłem dłoń, palcami wyczułem, że okno pana. Lenki od strony poddasza jest

Niezamknięte, pchnąłem go więc do wewnątrz. Czując już zmęczenie w rękach podciągnąłem się na tyle, aby jedną stopę bezpiecznie przerzucić ponad parapetem. Teraz chwilę odpoczywałem, by po chwili chwycić się mocno jego brzegu, i przełożyć nad nim drugą nogę. Wymacałem stopą po ciemku jakiś punkt zaczepienia, w końcu udało mi się stanąć na niskim stołeczku. Opierając nań nogę podciągnąłem resztę ciała, ale i tak w końcu wylądowałem na grubym linoleum leżącym pod oknem.

Znieruchomiałem, wstrzymałem oddech, nasłuchując jakiegokolwiek dźwięku. Nic nie wskazywało, aby głowa p. Lenki lub on sam był teraz w tym pomieszczeniu. Było jeszcze jasno, ale w pokoju panował półmrok. Mrużąc oczy, dostrzegłem zaledwie kontury dużego krągłego stołu wypełniający środek pomieszczenia, fotel i pusty regał. Wyczułem zapach kurzu, trochę wilgoci; pewnie od tego wiecznie otwartego okna. Lina krępowała moje dalsze ruchy, więc nie bez trudu rozplątałem zadzierzgnięty węzeł, i dopiero teraz stając w pełni wyprostowany, rozejrzałem się po pokoju. Był prawie pusty, oprócz tych paru mebli, wyglądało na to, iż od dawna nikt go nie zamieszkuje. Nie było tu od dawna nie tylko głowy p. Lenki, ale w ogóle nikogo. Gdzieniegdzie unosiły się pajęczyny, najwięcej pod sufitem, firanki kołysane podmuchem wrześniowego wiatru prawie zesztywniały od brudu, a w rogu na parapecie stały wysuszone na amen niezapominajki. Omiotłem wzrokiem widoczny stąd przedpokój, wypełniony pustym wieszakiem, na którym już od bardzo dawna nikt nie zawieszał żadnego płaszcza, kapelusza czy parasola. Wszedłem jeszcze niepewnie w głąb pokoju, zajrzałem do pustej kuchni. Chciałem opuścić to martwe mieszkanie, coraz bardziej omotany wątpliwościami, jak przed chwilą liną, bardziej zdziwiony, niż przestraszony, tym, iż nie zastałem tu śladu żadnej ludzkiej obecności. Podszedłem do drzwi wejściowych, które w jednej linii z drzwiami od kuchni i ubikacji wypełniały niemal cały przedpokój, który dopiero z bliska okazał mały jak z dziecięcego teatrzyku. Niestety w drzwiach brakowało klucza, ba, nie było w nich nawet dziurki, ani nawet klamki. Musiałem więc wrócić tą samą drogą, lecz tym razem mając już za sobą pierwszą udaną próbę, zrobiłem to w miarę szybko, nawet moje serce biło normalnie.

Nie powiedziałem nikomu o mojej eskapadzie, ani mamie, ani chłopakom. Po prostu zdałem sobie sprawę, iż z jednej strony mi nie uwierzą, a po drugie uznałem, że tak wiele innych rzeczy w naszym dzieciństwie wymyśliliśmy oprócz pana Lenki, że zawracanie im tym głowy, w tej całej sytuacji i tak nic nie zmieni.

Siła naszej wyobraźni była w tamtym czasie tak wielka i bezwzględna, że kazała nam wierzyć w różne niestworzone rzeczy, i żyła w nas własnym, niejasnym i nie zakłócanym przez nic tajemniczym istnieniem. Czasem tylko, gdy słońce prażyło nieznośnie, czekaliśmy mrużąc oczy i przykładając ręce do twarzy, na jakikolwiek znak ze strony głowy p. Lenki, lub jakiejś innej głowy, która by na tamten moment uczyniła z naszego ówczesnego życia nieustającą Abrakadabrę.

Wrocław 15.12.10/2.02.11


1 Star2 Stars3 Stars4 Stars5 Stars (2 votes, average: 4,00 out of 5)

Wiersz Głowa Pana Lenki - Leonard Kamiński Gabriel