Moje życie
XXX
Moje życie, jeżeli mnie pamięć nie zawodzi, było niegdyś
ucztą, na której otwierały się wszystkie serca, płnęły
wszystkie wina.
Pewnego wieczoru wziąłem na kolana Piękno. – I
przekonałem się, że jest gorzkie. – Znieważyłem je.
Uzbroiłem się przeciw trybunałom.
Uciekłem. O czarownice, nędzo, nienawiści, powierzono wam
mój skarb!
Zdołałem wygnać ze swego umysłu wszelką ludzką nadzieję.
Głuchym skokiem drapieżnika rzucałem się na każdą radość,
by ją zdusić.
Wezwałem oprawców, żeby, konając, kąsać kolby ich
karabinów. Wezwałem wszystkie plagi, by zadławić się
piachem i krwią. Moim bóstwem było nieszczęście. Tarzałem
się w błocie. Suszył mnie wiatr zbrodni. Igrałem z obłędem.
I wiosna przyniosła mi okropny uśmiech idioty.
Niedawno, bliski wydania ostatniego skrzeku, zapragnąłem
odnależć klucz od dawnej uczty, na której być może
odzyskałbym apetyt.
Tym kluczem jest miłosierdzie. Pomysł taki dowodzi, że
śniłem!
– Pozostaniesz hieną… itd. – wykrzykuje demon, który
ukoronował mnie pięknym wieńcem maków. – Stań w obliczu
śmierci ze wszystkimi swoimi głodami, ze swoim egoizmem i
wszystkimi grzechami głównymi.
Ach, tego mi już nadto: – Ależ, drogi Szatanie, błagam,
spojrzyj mniej wściekłym okiem! W oczekiwaniu na kilka
zapóźnionych podłostek, przyjmij, ty, tak ceniący w
pisarzu brak walorów opisowych czy dydaktycznych, tych
kilka odrażających stronic z mojego karnetu potępieńca.