Polska poezja

Wiersze po polsku



Szmira

1
Siedziałem u siebie w biurze; umowa najmu mi wygasła i McKelvey rozpoczął
postępowanie, żeby mnie wyrzucić. Było gorąco jak diabli, a klimatyzacja nie
działała. Po biurku lazła mucha. Trzepnąłem ją otwartą dłonią i wyeliminowałem z
gry. Wycierałem rękę o prawą nogawkę spodni, kiedy zadzwonił telefon.
Podniosłem słuchawkę.
– Tak?
– Czytał pan Celine’a? – spytał kobiecy głos. Bardzo zmysłowy głos. A ja od
dawna byłem sam. Od stu lat.
– Celine’a? – powtórzyłem. – Hmmm…
– Chcę Celine’a. Muszę go mieć.
Głos był wyjątkowo zmysłowy; czułem, że mnie bierze.
– Celine’a? – spytałem. – Muszę znać okoliczności sprawy.
Niech mi pani wszystko opowie. Niech pani nie przestaje mówić…
– Zapnij pan rozporek – rzekła.
Spojrzałem w dół.
– Skąd pani wiedziała?
– Nieważne. Chcę Celine’a.
– Celinę nie żyje.
– Nic podobnego. Ma go pan znaleźć. Chcę go.
– Mogę najwyżej znaleźć jego kości.
– Nie, ośle jeden, on żyje!
– Gdzie?
– W Hollywood. Słyszałam, że często wpada do antykwariatu Reda Koldowsky’ego.
– Więc dlaczego sama go pani nie znajdzie?
– Bo najpierw chcę wiedzieć, czy to rzeczywiście Celinę.
Muszę mieć pewność, całkowitą pewność.
– Ale dlaczego zwraca się pani z tym do mnie? W mieście jest ze stu detektywów.
– John Barton polecił mi pana.
– A tak, Barton. No to niech pani słucha, muszę dostać zaliczkę. I musi pani
wszystko omówić ze mną nie przez telefon, tylko osobiście.
– Będę za kilka minut – oznajmiła.
Odłożyła słuchawkę. Zapiąłem rozporek.
I czekałem.
Weszła.
No, nie kłamię, na sam jej widok zacząłem się ślinić. Kieckę miała tak obcisłą,
że o mało nie pękały szwy. Babka musiała przepadać za koktajlami czekoladowymi.
Jej obcasy przypominały małe szczudła. Szła niczym kulawy pijaczek, zataczając
się na boki. Jeden ponętny zawrót głowy.
– Niech pani siada – powiedziałem.
Usiadła i skrzyżowała nogi tak wysoko, że niemal wypadły mi gały.
– Miło mi panią widzieć – oświadczyłem.
– Przestań się pan gapić. Nie mam tam nic, czego nie widziałeś dotąd.
– Akurat w tym wypadku jest pani w błędzie. Ale wszystko po kolei. Jak się pani
nazywa?
– Pani Śmierć.
– Pani Śmierć? Występuje pani w cyrku? W filmach?
– Nie.
– Miejsce urodzenia?
– Nieważne.
– Rok urodzenia?
– To ma być żart?
– Nie, chcę tylko zebrać wstępne informacje…
Straciłem wątek, zacząłem się gapić na jej nogi. Zawsze najważniejsze są dla
mnie nogi. Były pierwszą rzeczą, jaką ujrzałem, kiedy się rodziłem. Wtedy
starałem się wydostać. Od tego czasu ciągle pcham się w przeciwnym kierunku, ale
wyniki mam raczej mizerne.
Strzeliła palcami.
– Hej, ty, otrząśnij się!
– Hm? – Uniosłem głowę.
– Sprawa Celine’a. Pamiętasz?
– Ta, pewnie.
Rozprostowałem spinacz, skierowałem koniec w jej stronę.
– Będzie mi się należał czek za moje usługi.
– Jasne. – Uśmiechnęła się. – Ile bierzesz?
– 6 doków za godzinę.
Wyjęła książeczkę czekową, coś tam nagryzmoliła, wyrwała czek i rzuciła w moją
stronę. Wylądował na biurku. Podniosłem go. 240 $. Nie widziałem tyle szmalu,
odkąd trafiłem porządek w Hollywood Park w 1988.
– Dziękuję, Pani…
– …Śmierć.
– No tak – rzekłem. – Teraz proszę opowiedzieć mi wszystko o tym niby – Celinie.
Wspomniała pani o jakimś antykwariacie?
– Właśnie, często wpada do antykwariatu Reda, przegląda książki… pyta o
Faulknera, Carson McCullers. Charlesa Mansona…
– Wpada do antykwariatu, tak? Hmmm…
– Tak – potwierdziła. – Znasz Reda. Nie lubi, jak klienci za długo kręcą się po
sali. Gość może wydać u niego i z 1000 dolców, ale niech tylko postoi sobie
chwilkę, a Red już pędzi do niego z mordą. „Wynocha mi stąd!” – wrzeszczy. Red
jest w porządku, ale czasem odbija mu szajba. W każdym razie co rusz wyrzuca
Celine’a, a wtedy ten lezie do Mussa i siedzi tam z nosem na kwintę. Mija dzień
czy 2, po czym znów się zjawia w antykwariacie i historia się powtarza.
– Celinę nie żyje. On i Hemingway odeszli w odstępie jednego dnia. 32 lata temu.
– Wiem o Hemingwayu. Zabrałam Hemingwaya.
– Jest pani pewna, że to był Hemingway?
– Nie ma dwóch zdań.
– Więc skąd te wątpliwości, czy ten Celinę to autentyczny Celinę?
– Sama nie wiem. Mam jakiś blok, jeśli o niego chodzi. Nigdy dotąd mi się to nie
zdarzyło. Może za długo bawię się w te klocki.
Dlatego przyszłam do ciebie. Barton mówi, że jesteś dobry.
– I myśli pani, że prawdziwy Celinę wciąż żyje? I go pani chce, tak?
– Zgadłeś, mądralo.
– Belane. Nazywam się Nick Belane.
– Dobra. Belane. Muszę mieć pewność. Mnie interesuje tylko autentyczny Celinę, a
nie jakiś nędzny naśladowca. Tych jest na pęczki.
– Święte słowa.
– Dobra, bierz się do roboty. Chcę mieć największego francuskiego pisarza.
Czekam już bardzo długo.
Potem wstała i wyszła. W życiu nie widziałem takiego tyłka. Brak mi słów, żeby
go opisać. Brak i koniec. Nie zawracajcie mi teraz głowy. Chcę sobie
pofantazjować o tym tyłku.
Był następny dzień.
Odwołałem swoje wystąpienie w Izbie Handlu w Palm Springs.
Padał deszcz. Sufit przeciekał. Deszcz przedostawał się przez sufit i kapał:
kap, kap, kap, kapu, kapu, kap, kap, kapu, kap, kap, kapu, kapu, kapu, kap, kap,
kap…
Dzięki sake nie dzwoniłem zębami, ale co z tego. Byłem kluchowatym zerem.
Skończyłem 55 lat, a nawet nie miałem garnka, żeby podstawić pod cieknący sufit.
Mój stary ostrzegał mnie, że skończę trzepiąc konia na cudzym ganku w Arkansas.
Mogłem jeszcze to zrobić. Autobus do Arkansas odjeżdżał codziennie. Ale w
podróży zawsze miewałem zaparcie, a w dodatku zwykle siadał koło mnie jakiś trep
z cuchnącą brodą i chrapał przez całą drogę. Może już lepiej było zająć się
sprawą Celine’a.
Czy Celinę był Celine’em czy kimś innym? Czasami odnoszę wrażenie, że nawet nie
wiem, kim sam jestem. No dobra, jestem Nick Belane. Ale słuchajcie. Gdyby ktoś
wrzasnął: „Hej, Harry! Harry Martel!”, pewnie powiedziałbym: „Tak, o co chodzi?”
No bo przecież mógłbym być każdym, nie? Co za różnica, jak się człowiek nazywa?
Życie jest pojebane, no nie? Zawsze brali mnie na końcu do drużyny baseballa, bo
wiedzieli, że umiem posłać piłkę hen, do sąsiedniego stanu. Banda zawistników,
ot co!
Byłem utalentowany, jestem utalentowany. Czasem patrzę na swoje dłonie i wiem,
że mógłbym być wielkim pianistą albo kimś. A co robiły w życiu moje dłonie?
Drapały jaja, wypisywały czeki, wiązały sznurowadła, naciskały spłuczkę kibla
itd. Zmarnowałem swoje dłonie. I swój umysł.
Siedziałem w deszczu.
Zadzwonił telefon. Wytarłem słuchawkę przeterminowanym wezwaniem płatniczym z
urzędu podatkowego i podniosłem.
– Nick B elanę – powiedziałem. A może nazywałem się Harry Martel?
– Tu John Barton – oznajmił głos.
– A tak, polecił mnie pan, dziękuję.
– Obserwuję cię, chłopie. Masz talent. Trochę jeszcze surowy, ale na tym polega
twój urok.
– Dzięki za miłe słowa. Interesy nie idą mi najlepiej.
– Obserwuję cię. Dasz sobie radę, musisz tylko przetrzymać gorszy okres.
– Jasne. Co mogę dla pana zrobić, panie Barton?
– Usiłuję znaleźć Czerwonego Wróbla.
– Czerwonego Wróbla? A co to za ptaszek, u licha?
– Wiem, że istnieje, i chcę, żebyś mi go znalazł.
– Ma pan dla mnie jakieś wskazówki?
– Nie, ale jestem pewien, że gdzieś tam jest.
– Ten Wróbel nie ma jakiegoś imienia? Nazwiska?
– Nie rozumiem.
– Nie nazywa się Henry, Abner albo Celinę?
– Nie, po prostu Czerwony Wróbel i wiem, że zdołasz go znaleźć. Wierzę w ciebie.
– Ale to będzie kosztowało, panie Barton.
– Jeśli znajdziesz Czerwonego Wróbla, będę ci płacił 100 dolców miesięcznie do
końca twojego życia.
– Hmm… A nie mógłby mi pan za jednym zamachem wypłacić całej sumy?
– Nie, Nick, przepuściłbyś wszystko na wyścigach.
– No dobrze, panie Barton, proszę mi podać swój numer telefonu. Zajmę się tym.
Barton podał mi numer, po czym rzekł:
– Mam do ciebie pełne zaufanie, Belane.
I rozłączył się.
No, interes zaczynał się rozkręcać. Ale sufit przeciekał coraz bardziej.
Strząsnąłem z siebie nieco kropli, łyknąłem sake, skręciłem szluga, zapaliłem,
zaciągnąłem się dymem i zaniosłem suchotniczym kaszlem. Włożyłem brązowy
melonik, włączyłem automatyczną sekretarkę, podszedłem wolno do drzwi i je
otworzyłem; za nimi stał McKelvey. Miał ogromną klatę i takie bary, jakby
wepchnął pod marynarkę poduszki.
– Umowa ci wygasła, gnojku! – ryknął. – Bierz dupę w troki i wynoś się w
cholerę!
Nagle zobaczyłem jego brzuch. Przypominał miękką górę gówna; pięść aż mi się
zapadła po nadgarstek, kiedy zadałem cios. McKelvey zgiął się wpół i wyrżnął
mordą w moje uniesione kolano. Upadł, przetoczył się na bok. Ohydny widok.
Podszedłem i wyciągnąłem mu z kieszeni portfel. Zobaczyłem zdjęcia dzieci w
pornograficznych pozach.
Miałem ochotę go zabić. Ale zabrałem mu tylko złotą kartę kredytową Visa,
kopnąłem go w dupę i zjechałem windą na dół.
Postanowiłem pójść na piechotę do antykwariatu Reda. Ilekroć brałem wóz,
dostawałem mandat za złe parkowanie, a na płatne parkingi nie było mnie stać.
Szedłem w stronę antykwariatu nieco przygnębiony. Człowiek rodzi się po to, żeby
umrzeć. Co to właściwie oznacza? Zbijanie bąków i czekanie. Czekanie na właściwy
pociąg. Czekanie na parę dużych cycków w sierpniową noc w pokoju hotelowym w Las
Vegas. Czekanie, aż mysz zacznie śpiewać. Czekanie, aż wężowi wyrosną skrzydła.
Zbijanie bąków.
Red był na miejscu.
– Masz szczęście – rzekł. – Minąłeś się z tym pijakiem Chinaskim. Właśnie tu był
i chwalił się swoją nową wagą do listów.
– Chuj z nim – stwierdziłem. – Masz podpisany egzemplarz Kiedy umieram
Faulknera?
– Pewnie.
– Za ile?
– 2800 dolców.
– Zastanowię się…
– Przepraszam – powiedział Red.
Po czym zwrócił się do faceta przeglądającego pierwsze wydanie Nie ma powrotu.
– Odstaw pan książkę na półkę i wynocha stąd!
Był to nieduży, przygarbiony facecik ubrany w coś, co przypominało żółty strój
nurka.
Odstawił książkę i minął nas, kierując się do wyjścia; oczy mu się zawilgotniły.
Przestało padać. Jego żółty gumowy strój był bezużyteczny.
Red spojrzał na mnie.
– Uwierzysz, że niektórzy wchodzą tu z lodami?
– Mogę uwierzyć w znacznie gorsze rzeczy.
Potem zauważyłem, że jeszcze ktoś jest w antykwariacie. Stał na końcu sali.
Poznałem go ze zdjęć. Celinę. Celinę?
Ruszyłem wolno w jego stronę. Podszedłem bardzo blisko. Tak blisko, że
widziałem, co czyta. Thomas Mann. Czarodziejska góra.
Spostrzegł mnie.
– Ten gość ma nie po kolei – oświadczył, unosząc książkę.
– Dlaczego?
– Wydaje mu się, że nudziarstwo to Sztuka.
Odłożył książkę i przez chwilę tylko stał, wyglądając jak Celinę.
Patrzyłem na niego.
– To zdumiewające – powiedziałem.
– Co? – spytał.
– Myślałem, że pan nie żyje.
Spojrzał na mnie.
– Też myślałem, że pan nie żyje – rzekł.
Staliśmy i patrzyliśmy na siebie.
Wtem usłyszałem Reda.
– HEJ, TY! – ryknął. – WYNOCHA Z KSIĘGARNI!
Oprócz Reda byliśmy tylko my dwaj.
– Który z nas ma się wynosić? – spytałem.
– TEN, KTÓRY WYGLĄDA JAK CELINĘ! WYNOCHA!
– Ale dlaczego? – spytałem.
– BO WIDZĘ, ŻE NIE ZAMIERZA NIC KUPIĆ!
Celinę, czy kimkolwiek on był, skierował się do wyjścia. Ruszyłem za nim.
Szedł w stronę bulwaru, a potem zatrzymał się przy kiosku z gazetami.
Kiosk był tu, odkąd pamiętam. Przypomniało mi się, jak 20 czy 30 lat temu stałem
przy nim z 3 prostytutkami. Potem zabrałem je do siebie i jedna z nich zaczęła
masturbować mojego psa. Uważały, że to zabawne. Były pijane i na prochach.
Później któraś poszła do łazienki, upadła, rąbnęła łbem o brzeg umywalki i
zakrwawiła mi całe mieszkanie. Musiałem wszystko wycierać mokrymi ręcznikami.
Położyłem ją do łóżka i siedziałem z dwiema pozostałymi, aż wreszcie się
wyniosły. Ta w łóżku została przez 4 doby; wypiła mi cały zapas piwa i bez
przerwy nawijała o dwójce swoich bachorów w East Kansas City.
Facet – czyżby naprawdę Celinę? – stał przy kiosku i czytał jakieś pismo. Kiedy
podszedłem bliżej, zobaczyłem, że to „The New Yorker”. Odłożył je na druciany
stojak i spojrzał na mnie.
– Mają problemy – rzekł.
– Jakie?
– Nie potrafią pisać. Nie umie ani jeden.
Wtem na ulicy pojawiła się wolna taksówka.
– HEJ, TAXI! – wrzasnął Celinę.
Taksówka zatrzymała się, a wtedy podbiegł do niej, otworzył drzwi i wskoczył do
środka.
– HEJ! – zawołałem za nim. – CHCĘ PANA O COŚ SPYTAĆ!
Taksówka toczyła się coraz szybciej w stronę Hollywood Boulevard. Celinę
wychylił się przez okno, wysunął jedną rękę, potem drugą, i pokazał mi wała. I
już go nie było.
Była to pierwsza taksówka, jaką od wielu lat widziałem w tej okolicy. To znaczy
pierwsza pusta taksówka.
Deszcz przestał padać, ale wciąż czułem się przygnębiony. Co więcej, zrobiło się
chłodno i wszystko pachniało jak wilgotne pierdnięcia.
Wtuliłem głowę w ramiona i ruszyłem w stronę Mussa.
Miałem złotą kartę kredytową Visa. Żyłem. Może. Nawet zaczynałem się czuć jak
Nick Belane. Zanuciłem jakąś melodię Erica Coatesa.
Każdy sam stwarza sobie piekło.
Sprawdziłem Celine’a w słowniku Webstera. 1891 – 1961. Był rok 1993. Gdyby
Celinę żył, miałby 102 lata. Nic dziwnego, że Pani Śmierć go szukała.
Gość w antykwariacie wyglądał na 40 lat z okładem. To wyjaśniało sprawę. Nie był
Celine’em. Chyba że znalazł sposób na zatrzymanie procesu starzenia. Tak jak
gwiazdy filmowe, które przeszczepiają sobie na twarz skórę z tyłka. Bo na
pośladkach najpóźniej pojawiają się zmarszczki. I tym sposobem na starość
aktorzy chodzą z dupą na gębie. Czy Celinę poszedłby na coś takiego? Kto
chciałby żyć 102 lata? Tylko czubek. Dlaczego Celine’owi miałoby zależeć na
wegetowaniu? Szalony pomysł. Pani Śmierć była szalona. Ja byłem szalony. Piloci
samolotów pasażerskich są szaleni. Nigdy nie patrz na pilota. Właź na pokład i
zamawiaj drinki.
Zobaczyłem 2 pieprzące się muchy i postanowiłem zadzwonić do Pani Śmierć.
Rozpiąłem rozporek i czekałem, aż podniesie słuchawkę.
– Halo. – Poznałem jej głos.
– Mmmm…
– Co? A, to ty, Belane. Posuwasz się z tą sprawą?
– Celinę nie żyje, urodził się w 1891.
– Znam się na statystyce lepiej od ciebie, Belane. Ale wiem, że Celinę żyje…
gdzieś… i gość z antykwariatu może nim być.
Dowiedziałeś się czegoś? Chcę tego łebka. Chcę go, do jasnej cholery.
– Mmmm…
– Zapinaj!
– Hę?
– Zapinaj rozporek, idioto!
– Aha… już się robi…
– Muszę mieć przekonujące dowody, czy ten gość jest Celine’em czy nie! Jak ci
mówiłam, mam dziwny blok, jeśli chodzi o niego. Barton mi cię polecił,
powiedział, że jesteś dobry.
– No, tak się składa, że dla niego również teraz pracuję. Mam znaleźć Czerwonego
Wróbla. Może coś pani wie na ten temat?
– Słuchaj, Belane, jeśli rozwiążesz sprawę Celine’a, powiem ci, gdzie jest
Czerwony Wróbel.
– Och, naprawdę, Pani Śmierć? Och, zrobiłbym dla pani wszystko!
– Na przykład co, Belane?
– No, zabił mojego oswojonego karalucha, sprał paskiem rodzoną matkę, gdyby
jeszcze żyła…
– Przestań gadać od rzeczy! Zaczynam podejrzewać, że Barton zrobił mi kawał! Weź
się do roboty. Albo wyjaśnisz sprawę Celine’a, albo zabiorę ciebie!
– Hej, chwileczkę!
Połączenie zostało przerwane. Odłożyłem słuchawkę na widełki. Au. Nie miała
żadnego bloku, jeśli chodziło o mnie.
Musiałem brać się do roboty.
Zacząłem rozglądać się za muchą, którą mógłbym trzepnąć.
Wtem drzwi się otworzyły i zobaczyłem McKelveya oraz wielką kupę
niedorozwiniętego gówna. McKelvey popatrzył na mnie, po czym skinął głową na
kupę.
– To jest Tommy.
Tommy wbił we mnie maleńkie, tępe oczka.
– Miło mi – mruknął.
McKelvey wyszczerzył zęby w ohydnym uśmiechu.
– Wiedz, Belane, że Tommy przyszedł tu tylko w jednym celu.
Po to, żeby cię niespiesznie przerobić na krwawy krowi placek.
Zgadza się, Tommy?
– Aha – potwierdził Tommy.
Wyglądał, jakby ważył 175 kg. No, gdyby mu zgolić wszystkie kłaki, pewnie
schudłby do 170.
Posłałem mu serdeczny uśmiech.
– Słuchaj, Tommy, nie znasz mnie, prawda?
– No nie.
– Więc dlaczego chcesz zrobić mi krzywdę?
– Bo pan McKeWey mi kazał.
– A gdyby pan McKeWey kazał ci wypić własne siki, Tommy, też byś go posłuchał?
– Hej, przestań mieszać chłopakowi w głowie! – oburzył się McKeWey.
– A wrąbałbyś kupę strzeloną przez własną mamunię, Tommy, gdyby pan McKeWey ci
kazał?
– Co?
– Zamknij się, Belane. Ja tu jestem od gadania!
Zwrócił się do Tommy’ego.
– Słuchaj, masz porozrywać tego gościa na strzępy, zmiąć jak starą gazetę i
cisnąć przez okno, kapujesz?
– Tak jest, panie McKelvey.
– No, to na co czekasz, na koniec lata?
Tommy ruszył na mnie. Wyciągnąłem z szuflady lugera i wycelowałem w jego
zwalistą sylwetkę.
– Stój, Tommy, bo jak strzelę, ubranie zrobi ci się bardziej czerwone niż stroje
drużyny futbolowej Stanfordu!
– Hej, skądżeś to wytrzasnął? – spytał McKelvey.
– Detektyw bez gnata to jak Casanovą bez kondona. Albo zegar bez wskazówek.
– Belane, gadasz jak pomyleniec – rzekł McKelvey.
– Już mi to mówiono. A teraz powiedz swojemu chłoptasiowi, żeby był grzeczny, bo
inaczej zrobię w nim taką dziurę, że będzie można rzucić przez nią grejpfrut!
– Tommy, chodź tu i stań przede mną – powiedział McKelvey.
No i tak stali. Musiałem wykombinować, co z nimi począć.
Nie było to łatwe. Nie zdobyłem nigdy stypendium do Oksfordu. Przekimałem lekcje
biologii, z matmy byłem słaby. Ale do tej pory jakoś udawało mi się zawsze ujść
z życiem.
Chyba.
Może i gra była oszukańcza, ale w każdym razie przez moment miałem w ręku asa.
Następny ruch należał do mnie. Teraz albo nigdy. Wrzesień był już za pasem.
Wrony zaczynały obrady. Słońce zachodziło coraz krwawiej.
– Dobra, Tommy, na czworaka! – rozkazałem. – Już!
Spojrzał na mnie, jakby miał kłopoty ze słuchem.
Uśmiechnąłem się łagodnie i odbezpieczyłem lugera.
Tommy był głupi, ale nie z kretesem.
Opadł na czworaka z taką siłą, że całe 5 piętro zatrzęsło się jak podczas
trzęsienia ziemi, 5,9 w skali Richtera. Mój fałszywy Dali zwalił się na podłogę.
Ten ze stopionym zegarkiem.
Tommy tak się rozpłaszczył, jakby chciał udawać Wielki Kanion. Spojrzał na mnie.
– Teraz ty, Tommy, będziesz słoniem, a McKelvey twoim poganiaczem, kapujesz?
– Hę? – zdziwił się Tommy.
Spojrzałem na McKelveya.
– No już! Wsiadaj na niego! – poleciłem.
– Oszalałeś, Belane?
– Kto wie? Szaleństwo to rzecz względna. Kto ustala normę?
– Nie wiem – przyznał McKelvey.
– WSIADAJ!
– Już się robi, już się robi. Ale jeszcze żaden lokator, któremu wygasła umowa,
nie sprawiał mi tylu kłopotów.
– Wsiadaj, fujaro!
McKelvey wdrapał się na grzbiet Tommy’ego. Ledwo mógł go objąć nogami. Niewiele
brakowało, a dupa pękłaby mu na dwoje.
– Dobra – pochwaliłem. – Ty, Tommy, jesteś słoniem, więc teraz zawieziesz
McKelveya na korytarz i do windy. Ruszaj!
Tommy zaczął posuwać się na czworakach w stronę drzwi.
– Belanę, załatwię cię za to! – zawołał McKelvey. – Przysięgam na włosy łonowe
mojej matki!
– Nie zadzieraj ze mną, McKelvey, bo wyrwę ci kutasa i wrzucę do zsypu!
Otworzyłem drzwi i Tommy wraz ze swoim poganiaczem wygramolił się na zewnątrz.
Kiedy oddalał się korytarzem, schowałem lugera do kieszeni marynarki i trafiłem
na zmiętą kartkę papieru. Wyjąłem ją. Był to mój test na przedłużenie prawa
jazdy, cały pokreślony na czerwono. Oblałem egzamin.
Cisnąłem kartkę za siebie i ruszyłem za dwójką znajomych.
Kiedy doszliśmy do windy, nacisnąłem guzik.
Stałem nucąc melodię z Carmen.
Nagle przypomniałem sobie, że kiedyś czytałem, jak Jimmy’ego Foxa znaleziono
martwego w nędznym pokoiku hotelowym. Taki wspaniały zawodnik. A potem śmierć
pośród karaluchów.
Przyjechała winda. Kiedy drzwi się otworzyły, kopnąłem Tommy’ego w tyłek. Wlazł
do środka, wciąż z McKelveyem na grzbiecie. W windzie były już 3 osoby: stały i
czytały gazety.
Nie przestały czytać. Winda ruszyła w dół.
Sam wybrałem schody. Miałem 15 kilo nadwagi. Potrzebowałem ruchu.
Naliczyłem 176 stopni i znalazłem się na parterze. Przystanąłem przy kiosku,
kupiłem cygaro i „Informator wyścigowy”. Usłyszałem, że nadjeżdża winda.
Wyszedłem na zewnątrz i ruszyłem zdecydowanym krokiem przez smog. Oczy miałem
błękitne, buty stare i nikt mnie nie kochał. Ale miałem robotę.
Wreszcie znów czułem, że jestem prywatnym detektywem.
Niestety, tego popołudnia wylądowałem na wyścigach, a wieczorem się schlałem.
Ale nie był to zmarnowany dzień, bo cały czas główkowałem, analizowałem dane.
Miałem wszystko pod kontrolą. Wiedziałem, że jeszcze moment, a znajdę
rozwiązanie. Gówno prawda.
Nazajutrz zaryzykowałem i poszedłem do swojego biura. W końcu co to za detektyw
bez biura, nie?
Otworzyłem drzwi i kogo zobaczyłem siedzącego przy moim biurku? Nie Celine’a.
Nie Czerwonego Wróbla. McKelveya. Posłał mi słodki, fałszywy uśmiech.
– Dzień dobry, Belane. Co słychać?
– Zależy, gdzie ucho przyłożyć. Chcesz się przekonać, czy burczy mi w brzuchu?
– Nie, dzięki.
McKeWey podrapał się i ziewnął.
– No, Nick, mój chłopcze, masz szczęście. Ktoś opłacił ci czynsz za cały rok.
Pani Śmierć bawi się z tobą, powiedział głos w mojej głowie.
– Kto? – zapytałem.
– Przysiągłem na honor mojej matki, że ci nie zdradzę.
– Na honor swojej matki? Ciągnęła tyle druta, że starczyłoby na okablowanie
dzielnicy!
McKelvey wstał od biurka.
– Spokojnie, bo będziesz zbierał zęby na szufelkę – zagroziłem.
– Nie podoba mi się, jak sobie używasz na mojej matce.
– A to czemu? Połowa facetów w mieście jeździła na niej jak na łysej kobyle!
McKeWey obszedł biurko i ruszył w moją stronę.
– Jeszcze krok, a będziesz miał w zadku własny łeb.
Stanął. Wyglądam naprawdę groźnie, kiedy jestem wkurwiony.
– Dobra. A teraz gadaj. Czynsz opłaciła kobieta, prawda?
– Tak. Tak. Pierwszy raz widziałem taką laskę!
Oczy miał zamglone, ale zawsze miał takie.
– No już, McKeWey, puszczaj farbę…
– Nie mogę. Przysiągłem! Na honor matki.
– A niech to! – Westchnąłem. – Dobra, spadaj. Czynsz mam zapłacony.
McKeWey ruszył wolno do drzwi. Potem obejrzał się przez lewe ramię.
– W porządku – rzekł – ale dbaj o czystość i porządek.
Żadnych bali, baletów, balang. Masz rok.
Doszedł do drzwi, otworzył je, zamknął i już go nie było.
7
A więc znów miałem biuro.
Trzeba się było brać do roboty. Podniosłem słuchawkę i wystukałem numer mojego
bukmachera.
– Pizzeria Tony’ego – usłyszałem.
– Tu Powolna Śmierć – podałem swoją ksywę.
– Belane, wisisz mi na 475 dolców – powiedział. – Nie przyjmę żadnego nowego
zakładu, dopóki nie spłacisz długu.
– Chcę postawić 25. Jak wygram, to wygram 5 paczek i będziemy kwita. A jak
umoczę, wszystko ureguluję, przysięgam na honor mojej matki.
– Belane, twoja stara wisi u mnie ma 230 dolców.
– Taa? A twoja ma kurzajki na tyłku!
– Poważnie? Słuchaj, Belane, czyżbyś…?
– Nie, nie ja. Jeden gość. To on mi powiedział.
– Chyba że tak.
– Dobra, chcę postawić 25 górą na Burnt Butterfly w szóstej.
– Niech będzie, przyjmuję. I życzę ci szczęścia. Bo ci się kończy.
Rozłączyłem się. Kurwa mać, człowiek musi walczyć o każdy centymetr. Rodzi się,
żeby walczyć, rodzi się, żeby umrzeć.
Myślałem o tym. I myślałem o tym.
Potem odchyliłem się w fotelu, zaciągnąłem głęboko papierosem i wydmuchałem
niemal idealne kółko.
8
Po lunchu postanowiłem wrócić do biura. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem faceta
siedzącego przy moim biurku. Nie był to McKelvey. Pojęcia nie miałem, co to za
jeden. Moje biurko robiło się coraz bardziej popularne. Oprócz faceta za
biurkiem w pokoju był jeszcze jeden. Stał. Wyglądali na twardzieli. Zimnych
twardzieli.
– Nazywam się Dante – oznajmił ten przy biurku.
– A ja Fante – oświadczył ten drugi.
Ja nie powiedziałem nic. Nie wiedziałem, co jest grane. Ciarki przeszły mi po
grzbiecie i znikły pod sufitem.
– Przysłał nas Tony – powiedział ten, który siedział.
– Nie znam żadnego Tony’ego. Nie pomyliliście, panowie, przypadkiem adresu?
– Bynajmniej – stwierdził ten, który stał.
A potem Dante rzekł:
– Burnt Butterfly dał plamę.
– Zrzucił dżokeja zaraz po starcie – dodał Fante.
– Żartujesz.
– Wcale nie. Facet zwalił się na mordę.
– Pechowo obstawiłeś – zawyrokował Dante.
– I Tony twierdzi, że jesteś mu winien 5 paczek – rzekł Fante.
– Drobnostka – oznajmiłem. – Mam forsę w…
Ruszyłem w stronę biurka.
– Nic z tego, frajerze. – Dante roześmiał się. – Skonfiskowaliśmy twoją pukawkę.
Cofnąłem się.
– No więc – zaczął Fante – chyba sam rozumiesz, że nie możemy pozwolić na to,
żebyś chodził sobie po ziemi i oddychał jak gdyby nigdy nic, skoro wisisz u
Tony’ego na 5 paczek?
– Dajcie mi 3 dni…
– Masz 3 minuty – rzekł Dante.
– Co z wami jest? – zapytałem. – Dlaczego ciągle gadacie na zmianę, najpierw
jeden, potem drugi, i tak w kółko? Nigdy się nie mylicie?
– Ktoś inny się tu pomylił – odpowiedzieli równocześnie. – Ty.
– Ładnie. Duet. Podobało mi się.
– Stul pysk – warknął Dante. Wyjął szluga i wsunął do ust.
– Hmm, chyba zapomniałem zapalniczki. Chodź tu, dupku, i mi przypal.
– „Dupku”? Rozmawiasz sam ze sobą?
– Nie, dupku, do ciebie mówię. Chodź tu! Zapal mi fajkę!
Migiem!
Postąpiłem kilka kroków, pstryknąłem zapalniczką i zbliżyłem płomień do
papierosa tkwiącego w chyba najohydniejszej mordzie, jaką widziałem w życiu.
– Grzeczny chłopczyk – pochwalił Dante. – A teraz wyjmij tego peta z moich ust i
wsadź sobie do gęby, żarzącym się końcem do środka. I nie waż się go wyjąć,
dopóki ci nie pozwolę.
Pokręciłem głową.
– Albo zrobisz, jak mówi, albo cię tak podziurawimy, że myszy wezmą cię za
kawałek sera.
– Chwileczkę…
– Masz 15 sekund – poinformował mnie Dante, po czym wyjął i nastawił stoper. –
Start. 14, 13, 12, 11…
– Chyba nie mówisz poważnie?
– 10, 9, 8, 7, 6, 5, 4, 3…
Usłyszałem trzask odbezpieczanej broni.
Wyrwałem Dantemu papierosa z ust i wsunąłem we własne, żarem do środka.
Próbowałem zebrać jak najwięcej śliny i cofnąć język, ale mi się nie udało,
trafiłem papierosem w sam jego środek, trafiłem tak, że mnie porządnie
ZAPIEKŁO!!! Było to bardzo nieprzyjemne, bardzo bolesne! Zacząłem się krztusić i
wyplułem peta.
– Brzydki chłopczyk! – skarcił mnie Dante. – A mówiłem, że masz go trzymać w
ustach, dopóki nie pozwolę ci wyjąć! Przez ciebie musimy zaczynać od początku!
– Odpierdol się! – zawołałem. – Jak chcesz, to strzelaj!
– Dobrze – zgodził się.
Nagle drzwi się otworzyły i weszła Pani Śmierć. Odstawiona tak, że mucha nie
siada. Prawie zapomniałem, że mam poparzony język.
– Cholera, ale laska! – zachwycił się Dante. – Znasz ją, Belane?
– Pewnie.
Podeszła do krzesła, usiadła i skrzyżowała nogi. Kiecka podjechała jej do góry.
Żaden z nas nie mógł uwierzyć, że takie nogi istnieją. Nawet ja, choć już je
widziałem.
– Co to za pajace? – spytała.
– Przysłał ich gość imieniem Tony.
– Odpraw ich. Ja jestem twoją klientką.
– Dobra, chłopaki – powiedziałem. – Zmywajcie się.
– Co ty nie powiesz? – zdziwił się Dante.
– Co ty nie powiesz? – zdziwił się Fante.
Obaj zaczęli się śmiać. I nagle przestali.
– Zabawny z niego gość – rzekł Dante.
– Nawet bardzo – dodał Fante.
– Ja ich wykurzę – oznajmiła Pani Śmierć.
Wbiła wzrok w Dantego. Zgiął się natychmiast. Twarz mu pobladła.
– Jezu… – jęknął. – Niedobrze mi…
– Albo zrobisz, jak mówi, albo cię tak podziurawimy, że myszy wezmą cię za
kawałek sera.
– Chwileczkę…
– Masz 15 sekund – poinformował mnie Dante, po czym wyjął i nastawił stoper. –
Start. 14, 13, 12, 11…
– Chyba nie mówisz poważnie?
– 10, 9, 8, 7, 6, 5, 4, 3…
Usłyszałem trzask odbezpieczanej broni.
Wyrwałem Dantemu papierosa z ust i wsunąłem we własne, żarem do środka.
Próbowałem zebrać jak najwięcej śliny i cofnąć język, ale mi się nie udało,
trafiłem papierosem w sam jego środek, trafiłem tak, że mnie porządnie
ZAPIEKŁO!!! Było to bardzo nieprzyjemne, bardzo bolesne! Zacząłem się krztusić i
wyplułem peta.
– Brzydki chłopczyk! – skarcił mnie Dante. – A mówiłem, że masz go trzymać w
ustach, dopóki nie pozwolę ci wyjąć! Przez ciebie musimy zaczynać od początku!
– Odpierdol się! – zawołałem. – Jak chcesz, to strzelaj!
– Dobrze – zgodził się.
Nagle drzwi się otworzyły i weszła Pani Śmierć. Odstawiona tak, że mucha nie
siada. Prawie zapomniałem, że mam poparzony język.
– Cholera, ale laska! – zachwycił się Dante. – Znasz ją, Belane?
– Pewnie.
Podeszła do krzesła, usiadła i skrzyżowała nogi. Kiecka podjechała jej do góry.
Żaden z nas nie mógł uwierzyć, że takie nogi istnieją. Nawet ja, choć już je
widziałem.
– Co to za pajace? – spytała.
– Przysłał ich gość imieniem Tony.
– Odpraw ich. Ja jestem twoją klientką.
– Dobra, chłopaki – powiedziałem. – Zmywajcie się.
– Co ty nie powiesz? – zdziwił się Dante.
– Co ty nie powiesz? – zdziwił się Fante.
Obaj zaczęli się śmiać. I nagle przestali.
– Zabawny z niego gość – rzekł Dante.
– Nawet bardzo – dodał Fante.
– Ja ich wykurzę – oznajmiła Pani Śmierć.
Wbiła wzrok w Dantego. Zgiął się natychmiast. Twarz mu pobladła.
– Jezu… – jęknął. – Niedobrze mi…
Zrobił się biały jak kreda, a potem zaczął żółknąć.
– Źle się czuję… Coraz mi gorzej…
– Pewnie zaszkodziły ci te paluszki rybne – powiedział Fante.
– Paluszki, nie paluszki, potrzebuję lekarza… Idziemy…
Pani Śmierć przeniosła spojrzenie na Fantego.
– Kręci mi się w głowie… – poskarżył się. – Co się dzieje?…
Widzę jakieś błyski… Petardy… Gdzie ja jestem?
Skierował się do wyjścia, Dante za nim. Otworzyli drzwi i zataczając się ruszyli
w stronę windy. Wyszedłem za nimi na korytarz i obserwowałem ich, kiedy
wsiadali. Widziałem ich twarze, zanim zasunęły się drzwi. Wyglądali okropnie.
Okropnie.
Wróciłem do biura.
– Dziękuję – powiedziałem. – Uratowała mi pani tyłek…
Rozejrzałem się. Nie było jej. Zajrzałem pod biurko. Tam też nie było nikogo.
Sprawdziłem łazienkę. Pusta. Otworzyłem okno i wyjrzałem na ulicę. Też nic. To
znaczy w dole roiło się od ludzi, jednakże jej wśród nich nie było. Mogła się
przynajmniej pożegnać. Ale i tak miło z jej strony, że wpadła.
Usiadłem przy biurku, podniosłem słuchawkę i wystukałem numer Tony’ego.
– Tak? – spytał. – Tu…
– Tony, mówi Powolna Śmierć.
– Co? Jeszcze jesteś w stanie mówić?
– Pewnie, Tony, pewnie. Nigdy nie czułem się lepiej.
– Nie rozumiem…
– Twoi chłopcy odwiedzili mnie, Tony…
– No i? No i?
– Tym razem im darowałem. Ale jak znów ich przyślesz, to więcej nie zobaczysz
ich żywych.
Słyszałem, jak dyszy do słuchawki. Jak gość po długim biegu. Potem rozłączył
się.
Wyjąłem z lewej dolnej szuflady półlitrówkę szkockiej, zdjąłem nakrętkę i
golnąłem sobie zdrowo.
Zadzierasz z Belane’em, lądujesz na cmentarzu. Proste jak drut.
Zakręciłem butelkę, schowałem do szuflady i zacząłem się zastanawiać, co dalej
robić. Dobry detektyw zawsze ma pełne ręce roboty. Wiecie o tym z filmów.
Rozległo się pukanie do drzwi. A właściwie 5 szybkich, głośnych, natarczywych
puknięć.
Potrafię wiele wyczytać z tego, jak kto puka. Jak mi się nie podoba, udaję, że
mnie nie ma.
To pukanie było znośne.
– Otwarte! – zawołałem.
Drzwi uchyliły się. Wszedł mężczyzna: 50 kilka lat, średnio zamożny, średnio
zdenerwowany, stopy za duże, brodawka po lewej stronie czoła, piwne oczy,
krawat. 2 samochody, 2 domy, bezdzietny. Basen i sauna. Gra na giełdzie. Dość
tępy.
Stał gapiąc się na mnie i pocąc.
– Proszę usiąść – powiedziałem.
– Nazywam się Al Ed Upek – zaczął – i…
– Wiem.
– Co?
– Myśli pan, że pańska żona kopuluje z innym mężczyzną albo z innymi
mężczyznami.
– Tak.
– Ma 20 parę lat.
– Tak. Chcę, żeby pan dostarczył mi dowodów, a potem chcę się z nią rozwieść.
– Po co tyle zachodu, panie Upek? Od razu się pan rozwiedź.
– Chcę mieć dowody, że… że…
– Nie lepiej machnąć ręką? I tak dostanie tyle samo szmalu.
Żyjemy w nowej erze.
– To znaczy?
– Można wziąć rozwód bez orzekania o winie. Sądu nie obchodzi, które z małżonków
co robiło.
– Dlaczego?
– Tak jest szybciej, wystarczy jedna rozprawa.
– Ale to niesprawiedliwe!
– Aparat sprawiedliwości uważa inaczej.
Upek siedział na krześle, oddychając ciężko, i wpatrywał się we mnie.
Musiałem wyjaśnić sprawę Celine’a i znaleźć Czerwonego Wróbla, a ten worek
zwiotczałego miecha zawracał mi głowę tylko dlatego, że jego żona pieprzyła się
z jakimś gachem.
Wreszcie znów się odezwał.
– Po prostu chcę wiedzieć. Chcę znać prawdę.
– Nie jestem tani.
– Ile?
– 6 dolców za godzinę.
– Niewiele.
– Jak dla kogo. Ma pan zdjęcie żony?
Sięgnął do portfela, wyjął zdjęcie i mi je podał.
Spojrzałem.
– O rany! Naprawdę tak wygląda?
– Tak.
– Staje mi na sam widok.
– Hej, proszę sobie nie pozwalać!
– A, przepraszam… Ale muszę zatrzymać zdjęcie. Oddam je, kiedy skończę.
Schowałem je do portfela.
– Nadal mieszka z panem? – zapytałem.
– Tak.
– I pan chodzi do pracy…
– Tak.
– A ona zostaje sama…
– Tak.
– Ale dlaczego podejrzewa pan, że…
– Plotki, telefony, głosy w mojej głowie, zmiany w jej zachowaniu, różne rzeczy.
Pchnąłem mu przez biurko bloczek papieru.
– Niech mi pan zapisze swój adres, domowy i biurowy, oraz numer telefonu do domu
i do biura. Może pan na mnie liczyć.
Dobiorę się jej do tyłka. Wszystko odkryję.
– Słucham?
– Biorę tę sprawę, panie Upek. Pomogę panu, jak ciotkę kocham!
– „Ciotkę”? – spytał. – Dlaczego?
– Tak tylko mi się powiedziało, nie jestem pedałem. A pan?
– Ja? Też nie.
– Więc nie ma się pan co martwić, trafił pan pod właściwy adres. Dobiorę się jej
do tyłka!
Upek podniósł się wolno z krzesła. Doszedł do drzwi, po czym odwrócił się.
– Barton mi pana polecił.
– No, to sam pan widzi! Do widzenia, panie Upek.
Drzwi się zamknęły. Dobry stary Barton.
Wyjąłem zdjęcie z portfela i siedziałem, wpatrując się w nie uważnie.
Ty dziwko, myślałem, ty dziwko.
Wstałem, zamknąłem drzwi na klucz i zdjąłem słuchawkę z widełek. Ponownie
usiadłem przy biurku i wlepiłem wzrok w zdjęcie.
Ty dziwko, myślałem, dobiorę ci się do tyłka! Nie będę miał żadnej litości!
Zobaczysz, dopadnę cię! Dopadnę! Ty dziwko, ty suko, ty kurwo!
Zacząłem ciężko sapać. Rozpiąłem rozporek. I wtedy nastąpiło trzęsienie ziemi.
Rzuciłem zdjęcie i schowałem się pod biurko. Nieźle trzęsło. 6 stopni. Miałem
wrażenie, że trwa kilka minut. Potem ustało. Wyczołgałem się spod biurka, wciąż
z rozpiętym rozporkiem. Odnalazłem zdjęcie, schowałem do portfela, zapiąłem się.
Seks był pułapką, potrzaskiem. Dobrym najwyżej dla zwierząt. Nie byłem głupi,
żeby tracić czas na takie dyrdymały. Odłożyłem słuchawkę na widełki, otworzyłem
drzwi, wyszedłem, zamknąłem je na klucz i skierowałem się do windy. Miałem
robotę. Byłem najlepszym prywatnym detektywem w Los Angeles i Hollywood.
Wcisnąłem guzik i czekałem, aż przyjedzie pieprzona winda.
10
Pominę resztę dnia i wieczór, nic ciekawego się nie działo, nie ma o czym gadać.
11
Nazajutrz o 8 rano siedziałem w swoim garbusie naprzeciwko domu, w którym
mieszkał Al Ed Upek. Miałem kaca i czytałem „Los Angeles Times”. Zebrałem nieco
wiadomości. Żona Upka miała na imię Cindy. Cindy Upek, przedtem Cindy Maybell. Z
wycinków prasowych na jej temat wynikało, że w 1990 roku wygrała lokalny konkurs
piękności. Była modelką, zagrała parę niewielkich ról w filmach. Lubiła narty,
baseball, piłkę wodną, uczyła się gry na fortepianie. Ulubiony kolor: czerwony.
Ulubiony owoc: banan. Lubiła ucinać sobie drzemki. Lubiła dzieci. Lubiła jazz.
Czytała Kanta. Już to widzę. Miała nadzieję zostać prawnikiem, itd., itp. Ona i
Upek poznali się przy ruletce w Las Vegas. Pobrali się 48 godzin później.
Około 8.30 Upek wycofał mercedesa z podjazdu i pojechał pełnić swoje ważne
obowiązki w Aztec Petroleum Corporation. Zostaliśmy ja i Cindy. Wiedziałem, że
jej nie popuszczę. Była na mojej łasce. Wyjąłem zdjęcie, żeby jeszcze raz rzucić
na nią okiem. Zacząłem się pocić. Opuściłem osłonę przeciwsłoneczną. Dziwka, Al
Ed Upek był przez nią rogaczem.
Wsunąłem zdjęcie z powrotem do portfela. Czułem się dziwnie. Co było ze mną nie
tak? Dlaczego ta laska tak na mnie działała? Miała kiszki jak wszyscy. Włosy w
nosie. Wosk w uszach. Więc o co szło? Dlaczego przednia szyba falowała mi przed
oczami jak ocean? Pewnie winien był kac. Wóda popijana piwem. Nadszedł czas
rozrachunku. Nałogowe chlanie ma jedną zaletę; nie miewa się zaparcia. Czasami
martwiłem się o wątrobę, ale nigdy nie dawała mi się we znaki, nigdy nie mówiła:
„Przestań, bo mnie wykończysz, a ja wykończę ciebie!” Gdybyśmy mieli gadające
wątroby, nie potrzebowalibyśmy klubów Anonimowych Alkoholików.
Siedziałem w samochodzie czekając, aż Cindy wyjdzie.
Był parny letni poranek.
Musiałem zasnąć, kiedy tak na nią czatowałem. Nie wiem, co mnie zbudziło. Ale
zobaczyłem jej mercedesa wycofującego się z podjazdu. Wykręciła wóz i ruszyła na
południe, a ja za nią. Czerwony mercedes. Wjechała na autostradę San Diego, po
chwili znalazła się na lewym pasie i nacisnęła na gaz. A i tak jechała 120,
kurde balans. Musiała być napalona. Mieć niezłą chcicę. Czułem, jak coś drga mi
między nogami. Krople potu wystąpiły mi na czole. Doszła do 130. Suka była
napalona, jakby miała cieczkę! Cindy, Cindy! Trzymałem się jej jak rzep, 4 wozy
za nią. Dobiorę się jej do tyłka, nie popuszczę jej! Nic a nic! Złapię ją i dam
jej nauczkę! Nikt nie może się równać ze mną, Nickiem Belane’em,
superdetektywem!
Zobaczyłem w lusterku migoczące czerwone światło.
Kurwa mać!
Zjechałem wolno na prawy pas, potem na pobocze, zatrzymałem garbusa i wysiadłem.
Gliniarze stanęli 5 długości wozu za mną.
Każdy wysiadł ze swojej strony. Ruszyłem do nich, sięgając po portfel. Wyższy
glina wyszarpnął spluwę i skierował na mnie.
– Stać!
Zatrzymałem się.
– Co, do cholery, zamierzasz zrobić, podziurawić mnie jak sito? No to już,
strzelaj!
Niższy zaszedł mnie od tyłu, zacisnął mi ramię wokół szyi, podprowadził mnie do
suki i pchnął na maskę.
– Ty chuju! – ryknął. – Wiesz, co robimy z takimi gnojkami jak ty?
– Domyślam się.
– Trafiliśmy na cwaniaczka! – ocenił niski gliniarz.
– Spokojnie, Louie – rzekł wysoki. – Ktoś w pobliżu może mieć kamerę. Lepiej
uważać.
– Bili, nie cierpię cwaniaczków!
– Załatwimy go, Louie. Później załatwimy go tak, że go rodzona matka nie pozna.
Wciąż leżałem na suce, z gębą wciśniętą w maskę. Wozy jadące autostradą
zwalniały. Gapie gapili się.
– Spokojnie, chłopaki – powiedziałem. – Robi się przez was korek.
– Myślisz, kurwa, że nas to obchodzi? – spytał Bili.
– Groziłeś nam! Biegnąc w naszą stronę, sięgałeś za pasek! – wrzasnął Louie.
– Sięgałem po portfel. Chciałem wam pokazać legitymację.
Jestem licencjonowanym detektywem, mam prawo praktykować w Los Angeles.
Śledziłem podejrzaną.
Louie rozluźnił śmiertelny chwyt wokół mojej szyi.
– Wyprostuj się.
– Dobra.
– Teraz sięgnij wolno do portfela i wyjmij prawo jazdy.
– Dobra.
Podałem mu złożoną kartkę papieru.
– Co to, kurwa, takiego?
Gliniarz oddał mi kartkę.
– Rozłóż i dopiero wtedy mi podaj.
Tak zrobiłem.
– To czasowe prawo jazdy. Zabrali mi normalne, bo oblałem egzamin pisemny. Ten
świstek pozwala mi prowadzić do kolejnego egzaminu, który mam zdawać za tydzień.
– Oblałeś egzamin na prawo jazdy?
– Tak.
– Hej, Bili, ten gość oblał egzamin na prawo jazdy!
– Serio?
– Miałem inne rzeczy na głowie…
– Wygląda na to, że masz tam całkiem pusto! – Louie zaśmiał się.
– Ale jaja! – zawołał Bili.
– Naprawdę jesteś licencjonowanym detektywem? – spytał Louie.
– No.
– Trudno uwierzyć.
– Goniłem podejrzaną, kiedy zobaczyłem waszego koguta.
Właśnie miałem dobrać się jej do tyłka.
Pokazałem Louie’emu zdjęcie.
– O, kurwa! – zaklął.
Nie mógł oderwać oczu. Na zdjęciu była cała Cindy Upek. Miała na sobie mini i
bluzkę z dekoltem, bardzo dużym dekoltem.
– Hej, Bili, spójrz!
– Siedziałem jej na karku, już miałem się jej dobrać do tyłka.
Bili zerknął na zdjęcie.
– Ho, ho, ho, ho!
– Muszę je mieć z powrotem, panie władzo. To dowód rzeczowy.
– Trudno – powiedział Bili, oddając je niechętnie.
– Powinniśmy cię zabrać na komisariat – rzekł Louie.
– Ale tego nie zrobimy – oznajmił Bili. – Wypiszemy ci mandat zajechanie 120,
choć prułeś 130. Ale zatrzymamy fotkę.
– Co?
– Słyszałeś.
– To szantaż!
Bili dotknął ręką spluwy.
– Co powiedziałeś?
– Powiedziałem, że się zgadzam.
Wręczyłem zdjęcie Billowi. Schował je i wziął się za wypisywanie mandatu. Stałem
i czekałem. Wreszcie podał mi bloczek.
– Podpisz.
Podpisałem.
Wyrwał mandat i mi dał.
– Masz 10 dni na zapłatę, albo możesz stawić się w sądzie.
Szczegóły znajdziesz na odwrocie.
– Dziękuję, panie władzo.
– I jedź ostrożnie – poradził Louie.
– Ty też, koleś.
– Co takiego?
– Nic, nic.
Ruszyli w stronę swojego wozu. Ja ruszyłem w stronę swojego. Wsiadłem i
zapaliłem silnik. Czekali. Włączyłem się w ruch, nie przekraczając 95 kilometrów
na godzinę.
Cindy, pomyślałem, zapłacisz mi za to! Dobiorę ci się do tyłka, nie będę miał
krzty litości!
Skręciłem w zjazd na Harbor Freeway i znalazłem się na autostradzie 110. Prułem
na południe, nie wiedząc, dokąd jadę.
12
Pojechałem Harbor Freeway do końca. I wylądowałem w San Pedro. Ruszyłem w dół
Gaffey, skręciłem w lewo w 7, minąłem kilka przecznic, skręciłem w prawo w
Pacific i jechałem przed siebie, aż zobaczyłem bar o nazwie SPRAGNIONY WIEPRZ;
zatrzymałem się i wszedłem do środka. Wewnątrz panował półmrok. Grał telewizor.
Barman wyglądał, jakby miał 80 lat na karku, i był cały biały: białe włosy,
biała skóra, białe wargi. Na sali siedziało dwóch starych rumpli, też zupełnie
białych, jakby krew przestała krążyć w ich żyłach. Przypominali muchy złapane w
pajęczynę i wyssane do cna. Nie widziałem, żeby cokolwiek pili. Siedzieli bez
ruchu. Biały bezruch.
Stałem w drzwiach i patrzyłem na nich.
Wreszcie barman odezwał się.
– Hę…? – mruknął.
– Widział tu ktoś Cindy, Celine’a albo Czerwonego Wróbla?
– zapytałem.
Tylko gapili się na mnie. Usta jednego z rumpli ułożyły się w małą wilgotną
dziurę. Próbował coś powiedzieć. Ale mu nie szło. Drugi klient opuścił rękę i
podrapał się po jajach. Albo tam, gdzie kiedyś miał jaja. Barman ani drgnął.
Wyglądał jak wycięty z tektury. Starej tektury. Nagle poczułem się młodo.
Podszedłem do baru i usiadłem na stołku.
– Macie tu coś do picia? – zapytałem.
– Hę…? – mruknął barman.
– Wódka 7, bez limony.
Możecie darować sobie następne 4 i pół minuty, po prostu kopnąć je w tyłek. Tyle
trwało, zanim barman podał mi drinka.
– Dzięki – powiedziałem. – I weź się pan za następnego, żeby nie tracić czasu.
Pociągnąłem haust. Drink nie był zły. Barmanowi nie brakowało praktyki.
Dwaj rumple siedzieli bez słowa i gapili się na mnie.
– Ładny dzień, co, koledzy? – rzuciłem.
Nie odpowiedzieli. Miałem wrażenie, że nie oddychają. Nie powinno się
przypadkiem zakopywać umarłych?
– Słuchajcie, koledzy, kiedy ostatni raz któryś z was ściągnął majtki jakiejś
cizi?
Jeden ze staruchów zaniósł się śmiechem:
– He, he, he, he!
– Zeszłej nocy, tak?
– He, he, he, he!
– Fajnie było?
– He, he, he, he!
Ogarnęło mnie przygnębienie. Moje życie nie posuwało się naprzód. Potrzebowałem
migoczących świateł, blasku, cholera wie czego. A tkwiłem w tej dziurze i
gadałem z umrzykami.
Dokończyłem pierwszego drinka. Drugi już czekał.
Do baru weszło dwóch drabów w pończochach na głowach.
Wypiłem drugiego drinka.
– DOBRA! ŻADNYCH NUMERÓW! PORTFELE, SYGNETY I ZEGARKI NA LADĘ! SZYBKO! –
wrzasnął jeden z drabów.
Drugi przeskoczył przez kontuar, podleciał do kasy i walnął ją piąchą.
– HEJ, JAK TO SIĘ, KURWA, OTWIERA?
Rozejrzał się, zobaczył barmana.
– HEJ, STARY, CHODŹ TU I OTWÓRZ TEN SZAJS! – Wycelował w niego gnata. Barman
nagle dostał przyspieszenia.
Migiem był przy kasie i już ją otwierał.
Drugi drab pakował do worka rzeczy, które położyliśmy na kontuarze.
– BIERZ PUDEŁKO PO CYGARACH! JEST POD LADA!
– wrzasnął do kumpla.
Drab za kontuarem wrzucał do worka szmal z kasy. Znalazł pudełko. Było pełne
banknotów. Wepchnął je do worka i przeskoczył na naszą stronę kontuaru.
Przez moment obaj stali bez ruchu.
– Mam ochotę zrobić coś szalonego/ – zawołał ten, który skakał przez kontuar.
– Daj spokój, spadamy! – zawołał drugi.
– MAM OCHOTĘ ZROBIĆ COŚ SZALONEGO! – wrzasnął pierwszy. Wycelował broń w barmana
i oddał 3 strzały. Mierzył w brzuch. Starym szarpnęło 3 razy i upadł.
– TY PIERDOLONY IDIOTO! PO CHUJ TO ZROBIŁEŚ? – ryknął wspólnik tego, który
strzelał.
– NIE NAZYWAJ MNIE IDIOTA! CIEBIE TEŻ ZABIJĘ! – wrzasnął pierwszy, obrócił się i
wycelował broń w kumpla. Ale się spóźnił. Kula tamtego trafiła go w nos i wyszła
mu tyłem głowy.
Zwalił się na ziemię, przewracając stołek. Drugi drab rzucił się do drzwi.
Policzyłem do 5 i pognałem za nim. Dwaj starcy wciąż byli żywi, kiedy
wybiegałem. Chyba.
Wskoczyłem do wozu. Ruszyłem z piskiem, dotarłem do najbliższej przecznicy,
skręciłem w prawo, potem w jakąś alejkę. Zwolniłem i po prostu jechałem przed
siebie. Dopiero wtedy usłyszałem syrenę. Zajarałem papierosa zapalniczką z
tablicy rozdzielczej, włączyłem radio. Trafiłem na rap. Nie rozumiałem, o czym
gość nawija.
Nie wiedziałem, czy jechać do domu czy do biura.
Znalazłem się w supermarkecie. Pchałem wózek. Kupiłem 5 grejpfrutów, pieczonego
kurczaka i nieco kartoflanej sałatki. 3/4 litra wódki i papier toaletowy.
13
Wylądowałem u siebie w mieszkaniu. Zabrałem się za kurczaka i kartoflaną
sałatkę. Potoczyłem grejpfruta po dywanie. Czułem się sfrustrowany. Wszystko
sprzysięgło się przeciwko mnie.
Zadzwonił telefon. Wyplułem nie dopieczone skrzydełko i podniosłem słuchawkę.
– Tak?
– Pan Belane?
– Tak?
– Wygrał pan podróż na Hawaje.
Rozłączyłem się. Poszedłem do kuchni i nalałem sobie wódki z wodą mineralną i
odrobiną sosu tabasco. Usiadłem ze szklanką i ledwo zamoczyłem usta, kiedy
rozległo się pukanie do drzwi. Nie bardzo mi się podobało, ale mimo to
powiedziałem:
– Otwarte.
I zaraz pożałowałem. Był to mój sąsiad spod 301, listonosz. Ręce zawsze zwisały
mu jakoś tak dziwnie. Z głową też było u niego coś nie tak. Nigdy nie patrzył na
mnie, tylko gdzieś nad moją głową. Jakbym stał nie tuż przed nim, a kilka metrów
od niego. Jeszcze parę innych rzeczy było z nim nie w porządku.
– Hej, Belane, dasz mi coś golnąć?
– W kuchni znajdziesz butelkę, obsłuż się sam.
– Dobra.
Poszedł do kuchni, gwiżdżąc Dixie.
Wrócił pewnym krokiem, w każdej ręce niosąc szklankę. Usiadł naprzeciwko mnie.
– Nie chciałem chodzić 2 razy – rzekł, wskazując brodą szklanki.
– Wiesz, w niejednym sklepie sprzedają wódę – powiadomiłem go. – Mógłbyś sam
kupić flaszkę.
– Daj spokój, Belane… Przychodzę w ważnej sprawie.
Opróżnił szklankę w prawej ręce i gruchnął nią o ścianę.
Nauczył się tego ode mnie.
– Słuchaj, Belane, wiem, jak obaj moglibyśmy się obłowić.
– Wal śmiało.
– Loco Mikę. Biegł wczoraj. Jest szybki jak język trędowatego na dziewiczym
cycku – pierwsze 400 metrów pokonał w równo 21 sekund! Wychodząc na prostą
prowadził o 5 długości, przegrał zaledwie o półtora. Teraz ma biec na 1200
metrów. Wierz mi, sadzi jak napalony zając, więc inne konie będą tylko wąchały
jego dziurę w zadku. Według „Informatora wyścigowego” zakłady stoją 1 do 15!
Stary, to jest szansa! Wzbogacimy się razem!
– Po kie licho chcesz się bogacić razem ze mną? Dlaczego nie zagrasz sam?
Opróżnił drugą szklankę, po czym uniósł ją, szykując się do rzutu.
– Stój! – ryknąłem. – Jak ją rozwalisz, będziesz miał w tyłku dwie dziury!
– Hę?
– Zastanów się.
Grzecznie odstawił szklankę.
– Jest jeszcze coś do picia?
– Wiesz, że tak. Mnie też nalej.
Poszedł do kuchni. Czułem, że zaczynam tracie cierpliwość. Wrócił i wręczył mi
szklankę.
– Nie, wezmę twoją – powiedziałem.
– Dlaczego?
– Sobie dolałeś mniej wody.
Dał mi drugą szklankę i usiadł.
– No dobra, mądralo, więc dlaczego chcesz bogacić się razem ze mną?
– Bo… hm… – zaczął.
– Słucham.
– Trochę krucho u mnie ze szmalem. Nie mam co postawić.
Ale jak wygramy, zwrócę ci z mojej działki.
– Nie podoba mi się ten pomysł.
– Słuchaj, Belane, niewiele mi trzeba.
– Ile?
– 20 dolców.
– To kupa szmalu.
– 10 dolców.
– 10, kurwa, dolców?
– Dobra. 5.
– Co?
– 2.
– Wypierdalaj!
Dopił drinka i się podniósł. Ja też opróżniłem szklankę. Ale listonosz nie
wychodził.
– Dlaczego te grejpfruty leżą na podłodze? – spytał.
– Bo tak mi się podoba.
Wstałem i ruszyłem w jego stronę.
– Czas się zmywać, stary.
– Czas się zmywać, tak? Pójdę sobie, kurwa, ale dopiero wtedy, kiedy sam będę
miał ochotę!
Wódka rozzuchwaliła go. Bywa.
Walnąłem go pięścią w brzuch. Wcześniej nałożyłem mosiężny kastet. Moja ręka
prawie przebiła go na wylot.
Upadł.
Podszedłem do ściany i zebrałem z podłogi kilka odłamków szkła. Wróciłem,
otworzyłem mu gębę i wsypałem szkło do środka. Potem natarłem mu policzki i
zdzieliłem go parę razy po pysku. Jego usta zrobiły się czerwone.
Wróciłem do picia. Minęły ze 3 kwadranse, zanim listonosz drgnął. Przekręcił się
na bok, wypluł kawałek szkła i zaczął się czołgać w stronę wyjścia. Wyglądał
żałośnie. Kiedy doczołgał się do drzwi, otworzyłem je. Wygramolił się na
korytarz i ruszył w kierunku swojego mieszkania. Wiedziałem, że w przyszłości
muszę na niego uważać.
Zamknąłem drzwi.
Usiadłem i wziąłem z popielniczki papierosa, który sam zgasł. Zapaliłem go,
zaciągnąłem się. Żółć podeszła mi do gardła. Spróbowałem jeszcze raz. Nie
smakował najgorzej.
Byłem w introspektywnym nastroju.
Postanowiłem nic więcej nie robić tego dnia.
Życie niszczy człowieka, zdziera go jak podeszwę.
Jutro będzie lepszy dzień.
14
Nazajutrz zajrzałem do antykwariatu Reda. Znów się zajmowałem sprawą Celine’a.
Tor wyścigowy był nieczynny, niebo zachmurzone. Red wypisywał ceny na rzadkich
egzemplarzach.
– Pójdziemy do Mussa? – zapytał.
– Nie mogę, Red. I tak wyglądam, jakbym żarł od rana do wieczora. Spójrz na
mnie.
Rozsunąłem poły marynarki. Brzuch sterczał mi przez koszulę. Jeden guzik odpadł.
– Lepiej daj sobie wyssać ten cały tłuszcz, bo wykitujesz na zawał. Wysysają
tłuszcz przez rurkę. Mogą ci go potem zapakować do słoika, żebyś miał na co
patrzeć, kiedy najdzie cię ochota na pączka.
– Zastanowię się. Chcesz kilka grejpfrutów?
– Pozbywasz się grejpfrutów? Przecież nie tuczą.
– Wiem, ale rano stanąłem na jednym i się przewróciłem. Są niebezpieczne.
– Gdzie spałeś, w lodówce?
Westchnąłem.
– Słuchaj, zmieńmy temat. Kojarzysz tego gościa, który wygląda jak Celinę?
– No…
– Zaglądał ostatnio?
– Odkąd tu byłeś, to nie. A co, interesujesz się tym ptaszkiem?
– Można tak powiedzieć.
I jak na zawołanie, nagle wszedł. On. Celinę.
Przecisnął się obok nas, pomaszerował do jednej z półek i wyciągnął książkę.
Podszedłem do niego. Bardzo blisko. Trzymał podpisany egzemplarz Kiedy umieram.
Zauważył mnie.
– W dawnych czasach życie pisarzy było ciekawsze od ich książek – rzekł. – A
teraz ani ich życie, ani książki nie są interesujące.
Wsunął Faulknera na miejsce.
– Mieszka pan w pobliżu? – zapytałem.
– Może. A pan?
– Kiedyś miał pan francuski akcent, prawda?
– Może. A pan?
– O nie, bynajmniej. Nikt panu nigdy nie mówił, że jest pan do kogoś podobny?
– Wszyscy jesteśmy do kogoś podobni, bardziej czy mniej.
Ma pan papierosy?
– Oczywiście.
Sięgnąłem po paczkę.
– To niech pan wyjmie jednego i zapali, dobrze? Bardzo proszę. Będzie pan miał
jakieś zajęcie.
Skierował się do wyjścia.
Zapaliłem papierosa, zaciągnąłem się. Po czym ruszyłem za facetem. Skinąłem
Redowi głową na pożegnanie i wyszedłem na ulicę. Akurat w porę, żeby zobaczyć,
jak gość wsiada do fiata, rocznik 1989, zaparkowanego przy krawężniku. A co za
wóz stał zaparkowany tuż za nim? Mój garbus. Ale miałem szczęście! Czasami los,
kurwa, uśmiecha się do człowieka! W dodatku po raz pierwszy od miesięcy udało mi
się znaleźć tak dogodne miejsce do parkowania! Wskoczyłem do wozu, nacisnąłem na
gaz i ruszyłem za fiatem.
Jechał Hollywood Boulevard na wschód.
Pani Śmierć, pomyślałem, niech pani tylko patrzy, jak wiernie pani służę.
O mało go nie zgubiłem przy następnym skrzyżowaniu, bo światło zmieniło się na
czerwone, ale przejechałem i tak. Nic się nie stało, tylko zbluzgała mnie jakaś
mała staruszka w cadillacu. Uśmiechnąłem się do niej.
Wkrótce znaleźliśmy się na autostradzie wiodącej do Hollywood, a słońce przebiło
się przez chmury. Nie traciłem Celine’a z oczu. Czułem się fajnie. Może dam
sobie wyssać tłuszcz przez rurkę, pomyślałem, wciąż jestem młodym facetem. Mam
przed sobą kupę lat życia.
Potem Celinę skręcił na Harbor Freeway.
Potem na autostradę Santa Monica.
Potem na autostradę San Diego. W kierunku południowym.
Potem zjechał z autostrady, a ja za nim. Okolica wyglądała znajomo. Trzymałem
się kilkadziesiąt metrów za nim. Miałem nadzieję, że nie spogląda zbyt często do
lusterka.
Potem zobaczyłem, że zwalnia, podjeżdża do krawężnika i staje. Zaparkowałem
nieco dalej i nadal go obserwowałem.
Wysiadł z wozu, minął kilka domów, rozejrzał się i przeszedł przez jezdnię.
Zatrzymał się, znów rozejrzał i wszedł na schodki wiodące do pewnego domu.
Stanął na ganku, rozejrzał się i zapukał. Dom był duży i wyglądał znajomo.
Drzwi się otworzyły i Celinę wszedł do środka.
Przejechałem wolno obok domu. Poznałem, że właśnie tu mieszka Al Ed Upek. Była
dopiero 2.30. Czerwony mercedes Cindy stał zaparkowany na podjeździe.
Okrążyłem kwartał i zatrzymałem wóz na poprzednim miejscu.
Pomyślałem, że upiekę dwie pieczenie przy jednym ogniu. Dobiorę się i do
Celine’a, i do tyłka Cindy.
Dam im trochę czasu. 10 minut.
Kiedy byłem w podstawówce, mieliśmy nauczycielkę, która zapytała: „Kim chcecie
być, jak dorośniecie?” Większość chłopaków twierdziła, że strażakami. Kretyni,
przecież można się poparzyć. Kilku oświadczyło, że chce zostać lekarzami albo
prawnikami, ale nikt nie powiedział: „Chcę być detektywem”. No a teraz ja byłem
detektywem. Aha, kiedy podeszła do mnie, to bąknąłem: „Nie wiem…”
10 minut minęło. Chwyciłem kamerę wideo, zatrzasnąłem kopniakiem drzwi wozu i
ruszyłem w stronę domu. Czując, że lekko drżę, wciągnąłem głęboko powietrze i
wbiegłem na ganek. Zamek nie nastręczał kłopotu. W ciągu 45 sekund dostałem się
do środka.
Idąc przez hali usłyszałem głosy. Podszedłem do drzwi. Byli po drugiej stronie.
Słyszałem ich. Mówili cicho. Przyłożyłem ucho.
Dobiegł mnie głos Celine’a.
– Nie ma co się wahać… nie ma co się zastanawiać, kiedy się czegoś pragnie…
– Ale… – to był głos Cindy – sama nie wiem… A jeśli Al się dowie?
– Nigdy się nie dowie…
– Al bywa gwałtowny…
– Nigdy się nie dowie. Trzeba myśleć o swoim szczęściu…
– Tak, wiem – powiedziała Cindy. – Wiem, że właśnie tego pragnę…
– Więc nie wolno wahać się dłużej…
Odczekałem kilka sekund, po czym kopniakiem otworzyłem drzwi i wycelowałem
kamerę. Była włączona, obraz miał dobrą ostrość.
Siedzieli przy stoliku i wyglądało na to, że Cindy zabiera się do podpisania
jakichś dokumentów. Podniosła głowę i zaczęła krzyczeć.
– O, kurwa! – zakląłem.
Opuściłem kamerę.
– Co tu, u licha, się dzieje? – spytał Celinę. – Co to za typ?
– Nigdy go nie widziałam na oczy!
– A ja tak – oznajmił Celinę. – Kręci się po antykwariacie i zadaje głupie
pytania.
– Wezwę policję! – zawołała Cindy.
– Chwileczkę! Mogę wszystko wyjaśnić!
– Mam nadzieję – oświadczyła.
– Ja też – dodał Celinę.
Nie wiedziałem, od czego zacząć. Stałem bez słowa.
– Dzwonię na policję. Już!
– Chwileczkę – powiedziałem. – Wynajął mnie pani mąż, Al Ed Upek. Jestem
detektywem.
– Wynajął cię? Po co? ?
– Żebym dobrał się pani do tyłka.
– Żebyś dobrał mi się do tyłka?!
– Tak, przyłapał panią na gorącym uczynku!
– Przecież ja jestem tylko agentem ubezpieczeniowym! – zaprotestował Celinę. –
Namawiałem tę panią do kupna polisy, kiedy wparował pan z kamerą!
– Przepraszam, to pomyłka. Proszę pozwolić mi ją naprawić!
– A jak, do cholery, zamierzają pan naprawić? – spytał Celinę.
– Jeszcze nie wiem. Bardzo mi przykro. Ale coś wymyślę, obiecuję.
– To jakiś przygłup – stwierdziła Cindy. – Imbecyl!
– Przepraszam. Już sobie idę. Zadzwonię.
– Nie ruszaj się! Oddamy cię w ręce policji! – oznajmiła Cindy.
– Muszę iść, spieszy mi się – powiedziałem.
– O nie, nic z tego! – zawołała Cindy. – Nigdzie nie pójdziesz!
Nacisnęła przycisk dzwonka w chwili, kiedy wykonałem krok w stronę drzwi.
Natychmiast stanęła w nich wierna kopia King Konga. Facet był ogromny. Ruszył
wolno na mnie.
– Hej, mały, chcesz cukierka? – zapytałem.
– To ciebie schrupię, gnojku!
– A może chcesz jakąś zabawkę? Czym lubisz się bawić?
King Kong zignorował moje pytania. Zwrócił się do Cindy.
– Mam go zabić?
– Nie, Brewster. Ale załatw tak, żeby przez pewien czas nie mógł chodzić.
– Już się robi.
Był coraz bliżej.
– Słuchaj, Brewster, na kogo głosowałeś podczas ostatnich wyborów prezydenckich?
– Hę?
Zatrzymał się, żeby się zastanowić.
Z całej siły cisnąłem kamerę w stronę jego ukochanej zabawki. Idealnie trafiłem
w cel. Facet zgiął się wpół, chwytając się za krocze.
Podbiegłem, złapałem kamerę i wyrżnąłem go w kark. Usłyszałem trzask pękającego
obiektywu.
King Kong przewrócił się. Padł nieprzytomny twarzą na kanapę. Połowa jego
cielska leżała na kanapie, reszta na podłodze.
Podniosłem szczątki kamery.
Spojrzałem na Cindy.
– I tak dobiorę ci się do tyłka – powiedziałem.
– Ten facet jest stuknięty! – zawołała.
– Chyba ma pani rację – oświadczył Celinę.
Obróciłem się na pięcie i czym prędzej wyszedłem.
Kolejny zmarnowany dzień.
15
Nazajutrz tkwiłem w biurze. Znalazłem się w ślepym zaułku. Miałem za sobą
straszną noc. Upiłem się w nadziei, że zdołam zasnąć. Ale moje mieszkanie ma za
cienkie ściany. Słyszałem każde słowo sąsiadów…
– Hej, kochanie, moja tubka pełna jest białego kremu, musimy trochę wycisnąć, bo
jeszcze gotowa pęknąć!
– Niedoczekanie twoje!
– Przecież jesteś moją żoną!
– Nie podobasz mi się.
– Hę? Od kiedy?! Nigdy dotąd mi tego nie mówiłaś.
– Od teraz!
– Ale ja nie wytrzymam, kochanie! Sperma zaraz zacznie tryskać mi uszami! Musisz
coś zrobić!
– Radź sobie sam, mądralo!
– Dobra, dobra. Gdzie jest kotka?
– Kotka?! Pusia?!
– Gdzie jest ta cholerna kocica? Przed chwilą tu była!
– Ani się waż, ty sukinsynu, ani się waż tknąć Pusię!
Upiłem się, ale nadal nie byłem w stanie zasnąć. Chlałem i chlałem. Wszystko na
nic.
A teraz, jak już mówiłem, był ranek i siedziałem w biurze. Czułem się zupełnie
bezużyteczny. Do niczego. Po świecie chodziły miliardy kobiet, ale żadna nie
kierowała się do moich drzwi. Dlaczego? Byłem pechowcem. Byłem prywatnym
detektywem, który nie umiał rozwiązać ani jednej sprawy.
Obserwowałem muchę wędrującą po biurku i szykowałem się, żeby wyekspediować ją w
mrok.
Nagle miałem przebłysk.
Aż zerwałem się z fotela. Celinę sprzedawał Cindy polisę ubezpieczeniową!
Ubezpieczała na życie Upka! Zamierzali go załatwić i upozorować wszystko tak,
żeby jego śmierć wyglądała na nieszczęśliwy wypadek! Razem to uknuli. Miałem ich
w garści. Trzymałem Celine’a za jaja, a Cindy… No, jej zamierzałem dobrać się
do tyłka. Al Ed Upek był w tarapatach. Pani Śmierć chciała Celine’a. Czerwonego
Wróbla jeszcze nie odnalazłem. Ale znów posuwałem się do przodu. Coś się działo.
Wyjąłem rękę z kieszeni i podniosłem słuchawkę. Po czym ją odłożyłem. No bo do
kogo, kurwa, miałem zadzwonić? Do zegarynki? Al Ed Upek był w tarapatach.
Musiałem się zastanowić, co dalej. Próbowałem się skupić. Mucha wciąż wędrowała
po biurku. Zwinąłem „Informator wyścigowy” i huknąłem w blat; spudłowałem.
Miałem zły dzień. Tydzień. Miesiąc. Rok. Życie. Cholera jasna.
Usiadłem w fotelu. Rodzisz się, żeby umrzeć. Żeby żyć jak szczur. Gdzie były
tancerki z rewii? Dlaczego czułem się jak na własnym pogrzebie?
Drzwi otworzyły się. W progu stał Celinę.
– Spodziewałem się. Spodziewałem się tej wizyty – oznajmiłem.
– Stara śpiewka – rzekł.
– Nigdy nie pukasz?
– Czasami. Masz coś przeciwko temu, że usiądę?
– Mam, ale nie krępuj się.
Wsadził łapę do mojego pudełka cygar, wyjął jedno, ściągnął celofan, odgryzł
koniec, wyjął zapalniczkę, pstryknął, przyłożył ogień, zaciągnął się, wypuścił
imponującą chmurę dymu.
– Gdybyś nie wiedział, to sprzedają je w sklepie – oznajmiłem.
– A czego nie sprzedają?
– Powietrza. Ale prędzej czy później zaczną. Czego chcesz?
– Mój miły przyjacielu…
– Daruj sobie takie gadanie!
– Dobrze, dobrze… Więc zastanówmy się…
Rozsiadł się wygodniej i oparł nogi na biurku.
– Ładne buty – pochwaliłem. – Kupiłeś je we Francji?
– Francja, Szmancja, kogo to obchodzi?
Wypuścił następną chmurę dymu.
– Po co tu jesteś? – zapytałem.
– Dobre pytanie – rzekł. – Ludzie mendytowali nad nim przez wieki.
– „Mendytowali”?
– Chryste, co się czepiasz? Zachowujesz się tak, jakbyś miał za sobą
nieszczęśliwe dzieciństwo.
Ziewnąłem.
– No więc słuchaj – powiedział. – Tkwisz w gównie po pachy.
Po pierwsze, włamanie. Po drugie, pobicie i spowodowanie trwałego kalectwa…
– Co takiego?
– Zrobiłeś z Brewstera eunucha. Zmiażdżyłeś mu jaja kamerą, wyglądają jak
suszone figi. Może najwyżej śpiewać cienkim sopranem.
I co jeszcze?
– Znamy adres winnego włamania, pobicia i kastracji.
– I?
– I możemy podać policji.
– Macie dowody?
– Jest troje świadków.
– Nieźle.
Celine zdjął nogi z biurka, pochylił się nad nim i spojrzał mi prosto w oczy.
– Belane, przydałaby mi się pożyczka. 10 kafli.
– Tak? Rozumiem! To szantaż! Ty świnio! Ty szantażysto!
Czułem, że ogarnia mnie furia. Od razu zrobiło mi się lepiej.
– Żaden szantaż, palancie. Proszę cię tylko o pożyczkę. O pożyczkę, słyszysz?
– O pożyczkę? Pod zastaw czego?
– Niczego, kurwa.
Wstałem z fotela.
– Ty pieprzony kutafonie! Myślisz, Że pójdę na coś takiego?!
Ruszyłem ku niemu zza biurka.
– BREWSTER! – wrzasnął. – TERAZ!
Drzwi się otworzyły i wparował King Kong.
– Czołem, panie Belane! – Głos miał cieniutki, ale sam wciąż był wielki jak
stodoła. W życiu nie widziałem drugiego tak potężnego skurwiela. Cofnąłem się za
biurko, otworzyłem szufladę i wyjąłem.45. Skierowałem lufę w jego stronę.
– Słuchaj, chłoptasiu, ta armata może zatrzymać pociąg!
Chcesz się pobawić w ciuchcię? No, jazda, jazda, moja lokomotywko! Zbliż się,
zbliż, to cię wykoleję! No, ciuchcia, no! Jazda!
Odbezpieczyłem spluwę i wycelowałem w jego solidny bebech. Brewster zatrzymał
się.
– Nie podoba mi się ta zabawa…
– W porządku – powiedziałem. – A widzisz tamte drzwi?
– Aha…
– To drzwi do toalety. Masz tam wejść i usiąść na kiblu.
Wszystko mi jedno, czy ściągniesz gacie czy nie. Ale masz tam wejść, siąść na
kiblu i nie wstawać, dopóki ci nie powiem.
– Zgoda.
Podszedł do drzwi i otworzył je, a następnie zamknął za sobą. Co za żałosna góra
niebezpiecznego miecha. Wycelowałem.45 w Celine’a.
– Teraz ty!
– Odbiło ci, Belane.
– Zawsze mi odbija! Już… Właź tam, gdzie twój chłoptaś. No już… jazda!
Celinę zgasił cygaro i ruszył wolno w kierunku sracza. Szedłem tuż za nim.
Dźgnąłem go pukawką.
– Właź!
Wlazł, a ja zamknąłem drzwi. Po czym wyjąłem z kieszeni klucz, wsadziłem do
zamka i przekręciłem. Następnie podszedłem do biurka i zacząłem je pchać w
stronę sracza. Było ciężkie jak cholera. Przesuwało się wolno, centymetr po
centymetrze. Męczyłem się jak skurwysyn. Trwało 10 minut, zanim przesunąłem je
te 5 i pół metra. Ale wreszcie docisnąłem mebel do drzwi sracza.
– Belane – dobiegł mnie zza drzwi głos Celine’a – wypuść nas, damy ci spokój.
Obejdę się bez pożyczki. Nie zawiadomię glin.
Brewster nic ci nie zrobi. No i zajmę się Cindy.
– Posłuchaj, gnojku. To ja zajmę się Cindy! – zawołałem. – Dobiorę się jej do
tyłka!
Zostawiłem ich w sraczu. Zamknąłem biuro, przeszedłem przez hali i wsiadłem do
windy. Nagle wrócił mi humor. Winda zatrzymała się na parterze, wyszedłem na
ulicę. Pierwszemu żebrakowi, który się do mnie zwrócił, dałem dolara. Drugiemu
powiedziałem, że właśnie dałem dolara innemu żebrakowi. Trzeciemu to samo, itd.
Tego dnia nawet nie było smogu. Szedłem zdecydowanym krokiem, miałem wyraźny
cel. Postanowiłem, że na lunch zjem krewetki z frytkami. Z satysfakcją patrzyłem
na własne nogi kroczące po chodniku.
16
Po lunchu zaparkowałem garbusa kilkadziesiąt metrów od domu Cindy. Widziałem jej
czerwonego mercedesa stojącego na podjeździe. Pewnie czekała na powrót Celine’a
i Brewstera. Miała pecha. Włączyłem radio, żeby wysłuchać wiadomości.
– W ogóle nie posuwasz się naprzód, ośle jeden! – oznajmił głos z radia.
– Kto, ja? – zdziwiłem się.
– Przecież nikogo innego nie ma tam z tobą, co?
Rozejrzałem się.
– Fakt – przyznałem. – Jestem sam.
– Więc rusz tyłek!
Z radia płynął głos Pani Śmierć.
– Pani kochana, właśnie zajmuję się sprawą. Jestem na czatach.
– Jakich czatach?
– Pilnuję domu wspólniczki Celine’a. To wszystko się wiąże.
– Krawat też się wiąże, i co z tego? Gdzie jest Celinę?
– W sraczu, razem z ważącym 200 kilo eunuchem.
– Co tam robi?
– Zamknąłem go, żeby trochę ochłonął.
– Tylko nie zrób mu nic złego. Jest mój!
– Oczywiście, oczywiście, gdzieżbym śmiał go tknąć. Słowo skauta!
– Czasami, Belane, mam wrażenie, że jesteś niedorozwinięty.
– KONIEC TRANSMISJI! – wrzasnąłem i zgasiłem radio.
Siedziałem, patrzyłem na czerwonego mercedesa i dumałem o Cindy. Miałem przy
sobie zapasową kamerę. I świerzbiło mnie, żeby wziąć się do działania.
Pomyślałem, że może warto zakraść się do domu. Może zdołam podsłuchać, jak Cindy
rozmawia przez telefon? Może wpadnę na jakiś trop? Pewnie, że było to
niebezpieczne. Sam środek dnia. Ale ja uwielbiam ryzyko. Sprawia, że uszy mi
dzwonią, a zwieracz w tyłku mocniej się zaciska. Żyje się raz, no nie? Chyba że
jest się Łazarzem. Biedny skurwiel, musiał zdychać 2 razy. Ale ja jestem Nick
Belane. Po jednej kolejce zsiadam z karuzeli. Świat należy do odważnych.
Wysiadłem z wozu, ściskając kamerę. Dla niepoznaki zabrałem także teczkę.
Nasunąłem melonik nisko na oczy i ruszyłem w stronę domu. Moje wewnętrzne
czujniki pracowały całą parą. Od razu zorientowałem się, że coś się tam dzieje.
Czułem to bardzo wyraźnie. Z podniecenia aż ugryzłem się w język. Splunąłem
krwią i podszedłem do drzwi. Znów nie miałem żadnych kłopotów. W 47 sekund byłem
w środku.
Skradałem się przez hali, nadstawiając uszu. Miałem wrażenie, że słyszę głosy.
Nie myliłem się. 2 głosy, kobiecy i męski. Zatrzymałem się u dołu schodów. Tak
jest, głosy dobiegały z góry. Zacząłem się wolno wspinać po schodach. Coraz
lepiej słyszałem głosy. Jeden na pewno należał do Cindy. Szedłem dalej, aż
znalazłem się przed zamkniętymi drzwiami. Były to najwyraźniej drzwi sypialni.
Przyłożyłem ucho.
Usłyszałem śmiech Cindy.
– No i co zamierzasz z tym zrobić? – spytała.
– Zgadnij, maleńka! To, na co od dawna mam ochotę!
– No to trafiłeś pod właściwy adres, chłoptasiu!
– Będę na tobie jeździł do białego rana, maleńka!
– E, tak tylko mówisz!
– Przekonasz się, dziwko!
Usłyszałem, że Cindy znów się śmieje. Potem umilkła. Przez pewien czas nie
słyszałem nic. A potem zaczęły dobiegać mnie różne odgłosy. Słyszałem
przyśpieszone oddechy, jakby miarowy stukot, no i skrzypienie sprężyn.
– Och! – To był głos Cindy. – Och, rety!
Postawiłem teczkę na podłodze, włączyłem kamerę i kopnąłem drzwi.
– MAM CIĘ! TYM RAZEM CIĘ DOPADŁEM!
– Co? – Facet obejrzał się, nie zmieniając pozycji. A Cindy opuściła nogi i
zaczęła. KRZYCZEĆ.
Facet zeskoczył z łóżka i stanął naprzeciwko mnie. Obrzydliwy tłuścioch.
– CO TO MA ZNACZYĆ, KURWA TWOJA MAĆ? – wrzasnął.
Był to Al Ed Upek. Chryste Panie, to był Al Ed Upek.
Obróciłem się na pięcie i rzuciłem ku schodom.
– O, W PIZDĘ! – zawołałem.
Gnałem w stronę drzwi frontowych. Właśnie chwyciłem klamkę i je otwierałem,
kiedy kątem oka zobaczyłem Upka. Stał z jajami na wierzchu i coś trzymał w
dłoni. Gnata. Strzelił. Kula zakręciła moim melonikiem. Upek znów strzelił.
Poczułem, jak śmierć przelatuje mi koło ucha. W następnej chwili pędziłem
chodnikiem. Wbiegłem na jezdnię, kierując się w stronę garbusa. Za późno
dojrzałem staruszka na rowerze jedzącego jabłko. Nie zdążyłem się zatrzymać;
wylądował na asfalcie, wpleciony w ramę swojego pojazdu, a ja pognałem dalej.
Dopadłem garbusa i ruszyłem z piskiem opon. Staruszek właśnie się podnosił.
Wykonałem gwałtowny skręt, żeby go nie przejechać, i znalazłem się na chodniku.
Minąłem pędem dom Upka. Mój klient stał w drzwiach, wciąż goły jak święty
turecki. 3 razy nacisnął spust. Pierwsza kula przeszyła małpkę wiszącą pod
lusterkiem. Druga przeleciała centymetr ode mnie. Trzecia przebiła od tyłu
oparcie fotela po mojej lewej, uderzyła w schowek na mapy i zrobiła w nim
dziurę.
Potem byłem już poza zasięgiem ognia. Krążyłem bocznymi ulicami, aż natknąłem
się na szeroki bulwar. Włączyłem się w ruch. Dzień był typowy dla Los Angeles;
smog, ledwo widoczne słońce i ani kropli deszczu od miesięcy.
Podjechałem pod McDonalda, zamówiłem duże frytki, kawę i kanapkę z kurą.
17
Wszedłem do biura. Brewster i Celinę wydostali się ze sracza. Wyłamali drzwi.
Przesunąłem biurko na dawne miejsce. Zabrało mi to kwadrans.
Usiadłem i próbowałem rozeznać się w sytuacji.
Teraz wszyscy mnie chcieli się dobrać do tyłka: Celinę, Brewster, Cindy, Al Ed
Upek i Pani Śmierć. Może nawet Barton. Nie miałem pewności, kogo nadal mogę
uważać za klienta. Jeśli w ogóle kogoś.
Mogłem zostać aresztowany za którykolwiek z ostatnich numerów. Albo ktoś mógł
przyjść i mnie załatwić. Biuro było teraz dość niebezpiecznym miejscem.
Sprawdziłem, czy wciąż mam w kaburze moją.45. Siedziała na miejscu. Grzeczne
maleństwo. E tam, nie dam się wykurzyć z własnego biura. Detektyw bez biura to
żaden detektyw.
Nie wiedziałem, czy Celinę to naprawdę Celinę, i nie znalazłem Czerwonego
Wróbla. Tkwiłem w martwym punkcie.
Miałem za sobą ciężki dzień. Położyłem nogi na biurku, odchyliłem się w fotelu i
zamknąłem oczy. Wkrótce zasnąłem.
Śniło mi się, że siedzę w jakiejś nędznej knajpie. Piłem podwójną whisky z wodą
sodową. Byłem tam jedyną osobą oprócz barmana, którego ledwo widziałem. Stał
przy drugim końcu baru i czytał „The National Enquirer”. Potem wszedł jakiś
umorusany, obdarty typ. Nie wiadomo, kiedy ostatni raz golił się, strzygł,
kąpał. Miał na sobie brudny żółty płaszcz przeciwdeszczowy, który sięgał prawie
do ziemi, a pod płaszczem biały podkoszulek i spłowiały pomarańczowy krawat.
Doleciał do mnie niczym cuchnący podmuch. Usiadł na sąsiednim stołku.
Pociągnąłem haust whisky. Barman zerknął w moją stronę. Nasze spojrzenia
spotkały się.
– Jestem głodny – oznajmił. – Tak głodny, że mógłbym zjeść konia z kopytami.
– Proponuję jednego z tych, które daremnie obstawiałem – rzekłem.
Nic dziwnego, że ledwo go widziałem. Był chudy jak patyk. Policzki miał zapadłe,
skórę cienką jak papier. Żałosny mizerak. Odwróciłem wzrok.
Obdartus wciąż siedział na stołku koło mnie.
– Pst… – szepnął.
Zignorowałem go. Znów spojrzałem na barmana.
– Słuchaj pan – powiedziałem – zaraz dopiję whisky i się zmywam. Będzie pan mógł
pójść coś przekąsić.
– Dzięki – odparł – ale nie mogę zamknąć knajpy. Jakoś sobie poradzę. Coś
wymyślę.
– Pst! – mój sąsiad ponownie usiłował zwrócić moją uwagę.
– Odczep się pan! – burknąłem.
– Mam cenne informacje…
– Guzik mnie to obchodzi. Sam umiem czytać gazety.
– Takich informacji nie znajdzie pan w gazetach.
– Na przykład jakich?
– Chodzi o Czerwonego Wróbla.
– Hej! – zawołałem do barmana. – Rum z colą dla tego dżentelmena!
Barman wziął się do roboty.
– Mieszka pan w Rodendo Beach? – spytał obdartus.
– We wschodnim Hollywood.
– Znam gościa, który wygląda zupełnie jak pan. Mieszka w Rodendo Beach.
– Poważnie?
– No.
Barman postawił przed nim szklankę. Obdartus od razu ją opróżnił.
– Miałem brata – rzekł. – Mieszkał w Glendale. Zabił się.
– Wyglądał jak pan? – zapytałem.
– Aha.
– To nic dziwnego.
– Mam siostrę, mieszka w Burbank.
– Skończ pan te wygłupy.
– To nie wygłupy.
– Opowiedz mi o Czerwonym Wróblu.
– Dobra. Nie ma sprawy.
– No więc?
– Zaschło mi w gardle.
– Barman! – zawołałem. – Jeszcze jeden rum z colą dla tego dżentelmena!
Facet milczał, czekając na swojego drinka. Kiedy szklanka stanęła przed nim,
opróżnił ją jednym haustem. Po czym skierował na mnie swoje kaprawe, mętne
oczka.
– Mam go przy sobie – rzekł.
– Co?
18
Podniosłem słuchawkę
– Agencja Detektywistyczna Belane’a
– Nazywam się Grovers, Hal Grovers, i potrzebuję pańskiej pomocy Policja
wyśmiewa się ze mnie
– O co chodzi, panie Grovers7
– Chce mnie załatwić przybysz z kosmosu
– Ha, ha, ha, panie Grovers, dobry kawał
– Sam pan widzi, wszyscy się ze mnie śmieją!
– Przepraszam Ale jeśli chce pan dalej ze mną rozmawiać to muszę panu
powiedzieć, ile kosztują moje usługi.
– Ile?
– 6 dolców za godzinę.
– Z tym nie będzie problemów.
– I żadnych czeków bez pokrycia, bo będzie pan nosił swoje jajeczka w
plastikowym woreczku, jasne?
– Z pieniędzmi nie będzie problemów, mój jedyny problem to ta babka!
– Jaka babka, Grovers?
– Kurde, no ta, o której gadamy, ta z kosmosu.
– Więc ten przybysz z kosmosu to kobieta?
– No tak, tak…
– Skąd pan wie, że jest z kosmosu?
– Sama mi powiedziała.
– I pan jej wierzy?
– Pewnie, widziałem, jak robi różne rzeczy.
– Jakie rzeczy?
– No, ucieka przez sufit i takie numery…
– Lubi pan wypić, Grovers?
– Pewnie. A pan?
– Ma się rozumieć. Niech pan posłucha, Grovers. Jeśli mam się zająć tą sprawą,
musi pan pofatygować się do mnie osobiście.
Moje biuro mieści się na 5 piętrze Gmachu Ajaxa. Proszę po prostu zapukać.
– A jak mam zapukać?
– Najlepiej puk – puk, puk, puk – puk. Wtedy będę wiedział, że to pan.
– Świetnie, panie Belane…
Czekając zabiłem 4 muchy. Cholera, śmierć czai się wszędzie. Ludzie, ptaki,
zwierzęta, gady, gryzonie, owady, ryby, nikt i nic się jej nie wywinie. Gra jest
nieuczciwa od samego początku. Nie wiedziałem, jak temu zaradzić. Wpadłem w
przygnębienie. Kiedy widzę w supermarkecie chłopaka, który pakuje mi sprawunki,
wyobrażam sobie, jak pakuje sam siebie do grobu razem z tymi rolkami papieru
toaletowego, piwem i kurzymi piersiami.
Potem rozległo się umówione pukanie do drzwi, więc powiedziałem:
– Proszę, panie Grovers.
Wszedł. Wypierdek mamuta. 142 centymetry, 72 kilo, 38 lat, szarozielone oczy,
tik w lewym, brzydki jasny wąsik, tej samej barwy włosy, łysy placek na czubku
zbyt okrągłej głowy. Wszedł stawiając stopy na zewnątrz, usiadł.
Popatrzyliśmy na siebie. I tak patrzyliśmy przez całe 5 minut. Wreszcie się
wkurzyłem.
– Grovers, powiedz pan coś wreszcie.
– Czekałem, aż pan się odezwie.
– Dlaczego?
– Nie wiem.
Odchyliłem się do tyłu, zapaliłem cygaro, oparłem nogi o biurko, zaciągnąłem
się, wypuściłem dym; udało mi się wydmuchać idealne kółko.
– Grovers, ta kobieta… ta kosmitka… niech mi pan coś o niej powie.
– Nazywa się Jeannie Nitro.
– Proszę mówić dalej, panie Grovers.
– A nie będzie się pan ze mnie śmiał, tak jak policja?
– Nikt nie śmieje się tak jak policja, panie Grovers.
– No więc… to prawdziwa ślicznotka, tyle że z kosmosu.
– I dlatego chce się pan jej pozbyć?
– Boję się jej, kontroluje mój mózg.
– Jak?
– Muszę robić wszystko, co mi każe.
– Gdyby kazała panu zjeść własną kupę, zrobiłby pan to?
– Chyba tak…
– Grovers, jest pan po prostu pantoflarzem. Zresztą nie pan jeden.
– Nie, ona wyczynia różne sztuczki, naprawdę przerażające.
– Widziałem już w życiu wszystkie sztuczki, na pewno nic takiego…
– Nie widział pan, jak ktoś się nagle materializuje przed panem albo znika przez
sufit.
– Nudzisz mnie pan, Grovers, daj spokój tym bzdurom.
– To ni som bzdury, panie Belane.
– „Ni som”? Skąd się pan wziął, Grovers? Ze wsi?
– A pan nie wygląda jak detektyw, panie Belane.
– Hę? A jak kto?
– No, niech się chwilę zastanowię…
– Tylko nie zastanawiaj się pan, kurwa, za długo. Każda godzina mojego czasu
kosztuje pana 6 dolców.
– Hm, wygląda pan jak… hydraulik.
– Hydraulik? Hydraulik. Może być. Nikt się nie potrafi obejść bez hydraulika.
Przychodzi panu do głowy ktoś, kto jest ważniejszy niż hydraulik?
– Prezydent.
– Prezydent? Gówno prawda! Myli się pan za każdym razem, kiedy otwiera usta!
– Wcale nie.
– A właśnie że tak! I teraz też się pan myli!
Zgasiłem cygaro i zapaliłem papierosa. Ten facet działał mi na nerwy. Ale był
klientem. Przyglądałem mu się uważnie. Wiedziałem, że nie będzie mi się
przyjemnie dla niego pracowało. Przestałem mu się przyglądać. Spojrzałem gdzieś
nad jego lewym uchem.
– Dobra, co mam zrobić? Z tą kosmitką? Tą Jeannie Nitro?
– Usunąć ją.
– Nie jestem płatnym mordercą, panie Grovers.
– Niech pan ją usunie jakoś z mojego życia.
– Przerżnął pan…
– Co? Moje życie?
– Nie, ją!
– Nie.
– A zna pan adres tej dziwki? Numer telefonu? Zawód? Tatuaże? Hobby? Dziwne
zwyczaje?
– Tylko to ostatnie…
– No?
– Lubi znikać przez sufit i tak dalej.
– Grovers, jest pan szurnięty. Nie ja jestem panu potrzebny, tylko psychiatra.
– Odwiedziłem już paru.
– I co powiedzieli?
– Nic. Ale kazali mi bulić więcej niż 6 dolców za godzinę.
– A ile?
– 175.
– To najlepszy dowód, że odbiła panu szajba.
– Dlaczego?
– Bo tylko wariat gotów jest tyle płacić.
Potem siedzieliśmy i gapiliśmy się na siebie. Jak para idiotów. Usiłowałem się
skupić. Ale bolały mnie skronie.
Potem drzwi się otworzyły. I weszła laska. Na świecie są miliardy lasek, nie?
Niektóre wyglądają w porządku. Niektóre wyglądają całkiem fajnie. Ale raz na
jakiś czas przyrodzie wychodzi naprawdę rzadki numer; udaje jej się sklecić
zupełnie niewiarygodną, bombową laskę. Człowiek gapi się, gapi, i nie wierzy
własnym gałom. Taka babka porusza się jak żywe srebro, jak wąż, cała faluje,
widzisz kostkę, łokieć, cycek, kolano, a wszystko łączy się razem w jedną
ponętną, doskonałą całość, w dodatku oczy laski tak się iskrzą, a wygięte nieco
w podkówkę usta tak układają, jakby zaraz miała parsknąć śmiechem, rozbawiona
twoją bezradnością. I wie, jak się ubierać, a jej długie włosy powiewają, kiedy
idzie. Aż oczy bolą.
Grovers wstał.
– Jeannie!
Sunęła przez pokój płynnie niczym striptizerka na wrotkach. Zatrzymała się przed
nami; nawet ściany drżały z podniecenia. Spojrzała na Groversa.
– Hal, co robisz u tego podrzędnego łapsa?
– Hej, nie pozwalaj sobie, suko! – warknąłem.
– Hm, wiesz, Jeannie, mam pewien drobny problem, z którym sam nie umiem sobie
poradzić.
– Problem? Jaki?
– Nie mogę ci powiedzieć. Zapomniałem języka w gębie.
– Hal, dopóki jestem z tobą, nie potrzebujesz zwracać się o pomoc do nikogo
innego. Umiem wszystko robić 100 razy lepiej niż ten podrzędny łaps.
Wstałem. Zresztą i tak już stałem.
– Taa, głupia pipo? No to zrób, żeby ci stanęła dłuższa kuśka niż moje 18
centymetrów!
– Skretyniały mizogin!
– A widzisz, a widzisz? Nie potrafisz!
Jeannie przez chwilę krążyła po pokoju, ą nam aż ślina kapała z pysków. Potem
odwróciła się nagle. Spojrzała na Groversa.
– Do nogi, psie! Czołgaj się do mnie po podłodze! Szybko!
– Nie rób tego, Hal! – wrzasnąłem.
– Hę?
Ale już się czołgał. Był coraz bliżej. Doczołgał się do stóp Jeannie i
znieruchomiał.
– A teraz zacznij lizać moje buty! – rozkazała.
Grovers usłuchał. Wystawił język i lizał. Jeannie spojrzała na mnie i
uśmiechnęła się z wyższością. Z wyższością. Nie wiedziałem, jak zareagować.
Podskoczyłem.
– TY PIERDOLONA DZIWKO! – wrzasnąłem.
Rozpiąłem pasek, wyciągnąłem ze spodni i potrząsając nim, wyszedłem zza biurka.
– Ty pierdolona dziwko – powtórzyłem. – DOBIORĘ CI SIĘ DO TYŁKA!
Rzuciłem się w jej stronę. Resztki mojej duszy drżały z radosnego podniecenia.
Cudowne pośladki tej ślicznotki żarzyły mi się w mózgu. Niebo wywróciło się do
góry nogami i całe dygotało.
– Rzuć pasek, dupolu – powiedziała, strzelając palcami.
Pasek wypadł mi z dłoni. Znieruchomiałem.
Zwróciła się do Groversa.
– No już, głuptasku, wstawaj. Idziemy z tej dziury.
– Tak, kochanie.
Grovers podniósł się i poczłapał za nią do drzwi. Otworzyły się, zamknęły, i
znów byłem sam. Nie mogłem się poruszyć. Ta suka musiała mnie porazić strzałem z
miotacza promieni. Nie mogłem ani drgnąć. Może wybrałem sobie zły zawód? Po
mniej więcej 20 minutach poczułem w całym ciele mrowienie. Potem stwierdziłem,
że mogę poruszyć brwiami. Następnie ustami.
– Kurwa mać! – zakląłem.
Czułem, jak sztywność kolejno opuszcza inne części mojego ciała. Wreszcie udało
mi się zrobić krok. Potem drugi. Jeszcze kilka kroków i doszedłem do biurka.
Wsunąłem się za nie. Otworzyłem szufladę. Wyciągnąłem półlitrówkę wódki. Zdjąłem
nakrętkę. Golnąłem sobie porządnie. Uznałem, że najlepiej będzie dać sobie na
ten dzień spokój, a nazajutrz zacząć wszystko od nowa.
19
Nazajutrz miałem w głowie mętlik. Siedziałem w biurze i nie wiedziałem już, kto
nadal jest moim klientem i co, kurwa, jest grane. Postanowiłem wyjaśnić parę
rzeczy. Miałem numer do pracy Upka. Więc zadzwoniłem do niego.
– Halo – powiedział.
– Upek, mówi Belane.
– Ty skurwielu!
– Spokojnie, Upek. Mam czarny pas.
– Przyda ci się, kiedy następnym razem wparujesz do mojej sypialni.
– Al, widziałem tylko unoszący się tyłek. Nie wiedziałem, że to ty, dopóki nie
odwróciłeś głowy.
– A myślałeś, że kto? Myślisz, że jakiś obcy będzie ją posuwał w moim własnym
łóżku?
– Takie rzeczy zdarzały się nieraz.
– Co?!
– Nie mówię o twoim łóżku.
– A o czyim?!
– Nieważne.
– Jak to nieważne?!
– Chodziło mi o to, że takie rzeczy zdarzały się innym żonatym gościom. Dzwonię,
żeby pogadać.
– O czym?
– Chcesz, żebym dalej pracował dla ciebie, czy nie?
– Na razie daleko się nie posunąłeś, jedynie sfilmowałeś moją dupę.
– Już niedługo uporam się z tą sprawą, Al.
– Gadasz.
– Chyba jestem na tropie poważnej afery.
– Co takiego?
– Mam poszlaki. I swoje domysły.
– Poszlaki? Domysły? Co ty bredzisz?
– Cindy kręci z takim jednym gościem. Znam go. Podejrzany typ. Coś razem knują.
– Nakryłeś ich w łóżku?
– Jeszcze nie.
– Dlaczego?
– Nie chcę się spieszyć. Czekam, aż wpadną w pułapkę.
– Nie możesz ich dopaść natychmiast?
– Nie, muszę czekać, żeby złapać go z grucha w ręku.
– Co takiego?
– Muszę ich złapać na gorącym uczynku.
– Nie wiem, czy do końca wiesz, co robisz, Belane.
– Dobrze wiem, co robię. Dopadnę go, jak. będzie stawiał sztosa.
– Nie lubię, jak tak mówisz.
– Świat to nie przedszkole, Al. Dopieprzę im.
– Dopieprzysz?
– Dobiorę się Cindy do tyłka. Przecież sam tego chcesz, nie?
– Dostarcz mi tylko dowodów.
– Dowody to pestka, Upek.
– Naprawdę jesteś blisko, Belane?
– Czuję ich trop, depczę im po piętach. Znam tego gościa. To Francuz. Wiesz,
jacy są Francuzi, no nie?
– Nie. Jacy?
– Jak nie wiesz, Upek, to nie będę ci tłumaczył. Nie mam czasu. No więc jak, do
cholery, chcesz, żebym się dalej zajmował tą sprawą?
– Mówisz, że jesteś blisko?
– Depczę Cindy po piętach, dosłownie wtykam nochala między jej pośladki!
– Co takiego?
– Chcesz, żeby dalej pracował, czy nie, Upek? Liczę do 10.
1, 2, 3, 4…
– Dobra, dobra. Rób swoje.
– W porządku, Al. Ale jest jeszcze pewna drobna sprawa…
– Jaka?
– Musisz mi zapłacić za miesiąc z góry.
– Za miesiąc? Myślałem, że już prawie ich nakryłeś.
– Muszę zastawić pułapkę. Muszę ją dobrze przygotować.
Dograć szczegóły. I kiedy facet wyciągnie gruchę…
– Dobra, dobra, wysyłam czek!
Cisnął słuchawkę na widełki. Zachowywał się, jakby był zakochany. Co za
palant…
Następnie zadzwoniłem do Groversa. Też dał mi swój numer do pracy. Po 3
sygnałach Grovers podniósł słuchawkę.
– Dzień dobry – powiedział. – Tu zakład pogrzebowy SREBRNA PRZYSTAŃ.
– Jezu!
– Co? – spytał.
– Grovers, pan robi w umrzykach!
– Co?
– Zajmuje się pan truposzami, umarlakami. Mówi Nick Belane.
– O co chodzi, panie Belane?
– Pracuję dla pana nad sprawą tej kosmitki, panie Grovers.
– Tak, pamiętam.
– Niech mi pan powie, z łaski swojej, dlaczego robi pan to, co robi?
– To znaczy?
– Dlaczego robi pan w trupach? Dlaczego? Dlaczego?
– Taki mam zawód. Trzeba jakoś zarabiać na życie.
– Ale macając trupy? To nienormalne. Chore. Spuszcza pan z nich krew? I co pan
robi z tą spuszczoną krwią?
– Tym zajmuje się mój pracownik. Billy French.
– Niech pan odda mu słuchawkę, chcę z nim pogadać.
– Wyszedł na lunch.
– Jest w stanie jeść? Poważnie?
– Tak.
Zabrakło mi słów. Odetchnąłem głęboko. Raz. Drugi.
– No więc jak, Grovers, chce pan, żebym dalej zajmował się tą sprawą? –
zapytałem.
– Chodzi panu o Jeannie Nitro?
– No. A zna pan jeszcze jakieś kosmitki?
– Nie.
– Więc jak, chce pan, żebym pana od niej uwolnił?
– Pewnie. Ale czy da pan radę? Pierwszą rundę przegrał pan zdecydowanie.
– Grovers, wielu najlepszych bokserów przegrywa pierwszą rundę. Potem tak
przyłożę tej kurwie, że wyleci z ringu!
– Ona wcale nie jest kurwą, panie Belane.
– Tak tylko powiedziałem. Nie miałem zamiaru obrazić tej zdziry.
– Myśli pan, że uda się panu załatwić tę sprawę?
– Nawet kiedy tak sobie rozmawiamy, analizuję różne poszlaki. Mam swoje domysły.
– Na przykład?
– Nie mogę panu zbyt wiele zdradzić. Ale to, że pan robi w umarlakach, a ona
jest kosmitką, ma związek.
– Jaki, panie Belane?
– Nie mogę panu zbyt wiele zdradzić. W każdym razie konsultowałem się ze
specjalistą. Ma grube tomiszcze o kosmitach, ale zażądał więcej informacji o
panu.
– Dobrze, co chciałby pan wiedzieć?
– Chwileczkę. Zanim poświęcę tej sprawie więcej czasu, muszę dostać kolejny
czek. Wynagrodzenie za 2 tygodnie z góry.
– Więc myśli pan, że uda się panu…
– Kurwa, przecież powiedziałem, że ją załatwię!
– Dobrze, panie Belane. Dziś wyślę panu czek. Wynagrodzenie za 2 tygodnie.
– Mądry z pana facet, panie Grovers.
– Tak. Aha, panie Belane, właśnie wrócił Billy French. Chce pan z nim rozmawiać?
– Nie, ale niech go pan spyta, co jadł.
– Chwileczkę…
Czekałem. Po chwili odezwał się znów.
– Mówi, że rostbef i ziemniaki piure.
– Rzygać się chce!
– Słucham?
– Muszę kończyć, panie Grovers.
– Przecież chciał pan dowiedzieć się o mnie czegoś więcej!
– Wyślę panu kwestionariusz.
Odłożyłem słuchawkę, położyłem nogi na biurku. Wszystko układało się po mojej
myśli. Znów panowałem nad sytuacją. Ja, Nick Belane, prywatny detektyw. Ale
wciąż miałem na głowie sprawę Czerwonego Wróbla. No i jeszcze był Celinę i Pani
Śmierć. Pani Śmierć zawsze jest w pobliżu.
To dopiero wyjątkowa kurwa.
No bo jak inaczej można ją nazwać?
20
Musiałem to sobie przemyśleć. Dobrze przemyśleć. Wiedziałem, że wszystko się ze
sobą wiąże: kosmos, śmierć, Wróbel, trupy, Celinę, Cindy, Al Ed Upek. Ale nie
umiałem dopasować do siebie poszczególnych elementów łamigłówki. Jeszcze nie.
Czułem, jak krew wali mi w skroniach. Musiałem wyjść na powietrze.
Na ścianach biura nie było odpowiedzi. Zaczynałem wariować, wyobrażałem sobie,
że jestem w łóżku z Panią Śmierć, z Cindy i z Jeannie Nitro, ze wszystkimi
trzema naraz. Za dużo. Włożyłem melonik i wyszedłem z biura.
Znalazłem się na torze wyścigowym. Hollywood Park. Nie było gonitw. Odbywały się
w Oak Tree. Ale transmitowano je stamtąd i można było normalnie obstawiać.
Wjechałem na górę ruchomymi schodami. Jakiś facet wpadł na mnie, otarł się o
moją tylną kieszeń.
– O, przepraszam – powiedział.
Zawsze noszę portfel w przedniej lewej kieszeni spodni. Człowiek uczy się, uczy
się z czasem.
Doszedłem do klubu dla członków. Zajrzałem do środka. Same staruchy. Ale
nadziane. Jak im się udało zbić tyle szmalu? Ile człowiekowi potrzeba? I o co
właściwie chodzi? Wszyscy umieramy bez grosza przy duszy, a większość również
żyje w ten sposób. Ogłupiająca gra. Samo włożenie butów rano to już jakieś
zwycięstwo.
Pchnąłem drzwi i wszedłem do pomieszczeń klubowych. Zobaczyłem mojego sąsiada,
listonosza, który stał i sączył kawę. Podszedłem do niego.
– Kto cię tu, kurwa, wpuścił? – zapytałem.
Twarz miał wciąż spuchniętą.
– Belane, zabiję cię – rzekł.
– Nie pij kawy, bo nie będziesz mógł spać po nocach.
– Załatwię cię, Belane. Twoje dni są policzone.
– Który koń podoba ci się w pierwszej gonitwie? – zapytałem.
– Dog Ears.
– Masz – powiedziałem, dając mu 2 dolce. – Może ci się poszczęści.
– Hej, dzięki, Belane!
– Nie ma o czym mówić. – Oddaliłem się.
Pech zawsze prześladuje człowieka. Nigdy nie daje mu spokoju. Ani chwili
odpoczynku.
Podszedłem do bufetu i poprosiłem o dużą kawę.
– Który koń podoba ci się w pierwszej, Belane? – spytała kelnerka.
– Nie powiem, bo jak go oboje obstawimy, wygrana spadnie do zera.
– Gnojek – burknęła.
Zabrałem napiwek, który zdążyłem położyć na kontuarze, i schowałem do kieszeni.
Znalazłem wolne miejsce blisko ekranu, usiadłem i otworzyłem „Informator
wyścigowy”. Po chwili usłyszałem za sobą głos.
– Myślałeś, że się wymigasz tymi 2 dolcami, Belane? Akurat!
Już po tobie.
To był listonosz. Wstałem i odwróciłem się.
– W takim razie oddaj mi, kurwa, moje 2 dolce!
– Nic z tego!
– Bo sprawię ci kolejne manto – zagroziłem.
Uśmiechnął się i doskoczył do mnie. Poczułem na brzuchu ostrze noża. Sam czubek,
resztę listonosz zasłaniał palcami.
– Jeden zły ruch i 15 centymetrów zimnej stali rozharata ten twój tłusty bebech!
– Dlaczego nie jesteś w pracy? Kto, do cholery, roznosi dziś listy?
– Zamknij mordę! Zastanawiam się, czy cię zaszlachtować czy nie.
– Stary, mogę ci dać 10 dolców, żebyś postawił na Dog Ears.
– Ile?
– 20.
– Ile?
Poczułem, jak czubek noża wbija mi się w skórę.
– 50.
– Dobra, sięgnij do portfela, wyjmij 50 dolców i wsuń mi do kieszeni koszuli.
Poczułem, jak krople potu ściekają mi z włosów za uszy. Z przedniej lewej
kieszeni spodni wyciągnąłem portfel, wyjąłem 50 dolarów i wsunąłem listonoszowi
do kieszeni na piersi. Nacisk noża zelżał.
– Teraz usiądź, otwórz informator i zacznij czytać.
Usłuchałem. Poczułem czubek noża na karku.
– Masz szczęście – oświadczył listonosz.
I poszedł sobie.
Dopiłem kawę. Po czym wstałem i ruszyłem do wyjścia. Zjechałem na dół ruchomymi
schodami, udałem się na parking i wsiadłem do garbusa. Czasem ma się po prostu
zły dzień. Dotarłem do Hollywood, zaparkowałem byle gdzie i wszedłem do
najbliższego kina. Kupiłem prażoną kukurydzę, jakiś napój i usiadłem na sali.
Film już leciał, ale w ogóle nie patrzyłem na ekran. Gryzłem kukurydzę, sączyłem
napój i zastanawiałem się, czy Dog Ears wygrał pierwszą gonitwę.
21
Tej nocy nie mogłem zasnąć. Piłem piwo, piłem wino, piłem wódkę. Wszystko na
nic.
Żadnej sprawy nie udało mi się rozwiązać. Wszystko było w zawieszeniu. Ojciec
ostrzegał mnie, że wyrosnę na nieudacznika. Sam był nieudacznikiem. Złe geny.
Włączyłem telewizor. Mam jeden w sypialni. Na ekranie ukazała się dziewczyna,
która powiedziała, że porozmawia ze mną i postara się, aby było mi przyjemnie.
Muszę tylko mieć kartę kredytową. Nie zdecydowałem się. Potem twarz dziewczyny
znikła, a na jej miejscu pojawiła się twarz Jeannie Nitro.
– Belane, nie chcę, żebyś się wtrącał w moje sprawy – oświadczyła.
– Co? – spytałem.
Kiedy powtórzyła to samo, wyłączyłem telewizor. Nalałem sobie kolejną porcję
wódki. Zgasiłem światła i usiadłem po ciemku w pościeli. Pociągnąłem spory
haust.
Wtem rozległo się głośne bzyczenie, jakby rój pszczół krążył nad przewróconym
ulem. Po czym błysnęło fioletowe światło i nagle w pokoju zjawiła się Jeannie
Nitro. O mało się nie posikałem ze strachu.
– Przestraszyłeś się, Belane? – zapytała.
– A skąd! – odparłem. – Ale co to za maniery? Nie wiesz, że trzeba zapukać?
Jeannie Nitro rozejrzała się po pokoju.
– Przydałaby ci się służąca – stwierdziła. – Co za chlew!
Dopiłem wódkę i cisnąłem szklankę na ziemię.
– Gadaj, co chcesz, i tak dobiorę ci się do tyłka!
– Gówniany z ciebie detektyw. Brakuje ci trzech rzeczy.
– Taa? Na przykład?
– Inwencji, inteligencji i ikry.
– Co ty nie powiesz? Rozgryzłem cię, laluniu.
– Czyżby?
– Dowalasz się do Groversa, bo jest przedsiębiorcą pogrzebowym, a tobie potrzeba
trupów, żeby twoi kumple z kosmosu mogli w nich zamieszkać.
Usiadła w fotelu, poczęstowała się moim papierosem, zapaliła i parsknęła
śmiechem.
– Czy ja wyglądam tak, jakbym mieszkała w trupie?
– Nie bardzo.
– Sami potrafimy tworzyć ciała. Patrz!
Znów rozległo się bzyczenie, znów błysnęło fioletowe światło i w rogu sypialni
pojawiła się druga Jeannie Nitro. Stała przy mojej roślinie doniczkowej.
– Cześć, Belane – powiedziała.
– Cześć, Belane – powtórzyła Jeannie Nitro siedząca w fotelu.
– Cholera, naprawdę możesz być w dwóch ciałach równocześnie? – zapytałem.
– Nie – odparła Jeannie Nitro siedząca w fotelu.
– Ale mogę przeskakiwać z ciała do ciała – wyjaśniła Jeannie Nitro stojąca obok
doniczki.
Wstałem z łóżka, podniosłem szklankę i nalałem do niej wódki.
– Spisz w gaciach? – zdziwiła się jedna Jeannie Nitro.
– Obrzydliwe – skomentowała druga.
Wróciłem ze szklanką do łóżka i oparłem się o poduszkę. Ponownie bzyknęło,
błysnęło i Jeannie stojąca obok doniczki znikła. Spojrzałem na tę w fotelu.
– Słuchaj, Grovers wynajął mnie, żebym go od ciebie uwolnił – oświadczyłem. – I
zamierzam to zrobić.
– Jesteś całkiem mocny w gębie jak na faceta, który ledwo umie zawiązać sobie
sznurowadła.
– Tak myślisz? Radziłem sobie z o wiele trudniejszymi przeciwnikami od ciebie!
– Naprawdę? Opowiedz mi o nich.
– Nie zdradzam szczegółów spraw, które prowadziłem. To poufne informacje.
– Poufne czy wyssane z palca?
– Nie denerwuj mnie, Jeannie, bo…
– Bo co?
– Bo… – Uniosłem szklankę. Nagle ręka znieruchomiała mi 5 centymetrów od ust.
Nie byłem w stanie drgnąć.
– Jesteś tylko podrzędnym łapsem, Belane. Nie igraj ze mną.
Tym razem ci daruję. Masz szczęście.
Masz szczęście. Po raz drugi słyszałem to samo w ciągu ostatnich 12 godzin.
Rozległo się bzyczenie, błysnęło fioletowe światło i Jeannie Nitro znikła.
Siedziałem w pościeli, nie mogąc się poruszyć, ze szklanką 5 centymetrów od ust.
Siedziałem i czekałem. Miałem czas, żeby podumać nad swoją karierą. Nie było się
nad czym specjalnie zastanawiać. Może wybrałem zły zawód. Ale było za późno,
żeby zaczynać wszystko od początku.
Siedziałem i czekałem. Po mniej więcej 10 minutach poczułem w całym ciele
mrowienie. Mogłem ruszyć nieco ręką. Potem jeszcze trochę. Zbliżyłem szklankę do
ust, odchyliłem z wysiłkiem głowę i opróżniłem naczynie. Rzuciłem je na podłogę,
wyciągnąłem się na łóżku i czekałem, aż zapadnę w sen. Z dworu dobiegły mnie
odgłosy strzałów; zdałem sobie sprawę, że na świecie wszystko nadal jest w
porządku. 5 minut później chrapałem w najlepsze.
22
Obudziłem się przygnębiony. Popatrzyłem na sufit, na pęknięcia na suficie.
Zobaczyłem bizona, który coś tratował. Chyba mnie. Potem ujrzałem węża z
królikiem w pysku. Promienie słońca wpadające przez dziury w zasłonie ułożyły
się w swastykę na moim brzuchu. Swędziała mnie dziura w dupie. Czyżby znów
zrobiły mi się hemoroidy? Kark miałem zesztywniały, a w ustach smak zepsutego
mleka.
Wstałem i poszedłem do łazienki. Nie miałem ochoty patrzeć w lustro, ale
spojrzałem. Zobaczyłem na swojej twarzy przygnębienie i wyraz rezygnacji.
Wielkie ciemne wory pod oczami. Pod małymi, tchórzliwymi oczkami, jak u szczura,
kurwa, schwytanego przez kota. Moja skóra wyglądała tak, jakby przestała się
starać. Jakby była zdegustowana tym, że należy do mnie. Brwi zwisały mi na oczy,
poskręcane, szalone; brwi szaleńca. Straszne. Wyglądałem obrzydliwie. I nawet
nie czułem potrzeby wypróżnienia się. Kiszki miałem zatkane. Podszedłem do
kibla, żeby się odlać. Celowałem dobrze, ale struga moczu trysnęła krzywo, na
posadzkę. Zmieniłem nieco kierunek i wtedy obszczałem deskę klozetową, bo
zapomniałem ją podnieść. Urwałem trochę papieru toaletowego i wytarłem posadzkę.
Potem deskę. Wrzuciłem papier do klozetu i spuściłem wodę. Wyjrzałem przez okno
i zobaczyłem kocie gówna na dachu sąsiedniego budynku. Podszedłem do umywalki,
wziąłem szczoteczkę do zębów i ścisnąłem tubkę. Za mocno. Zbyt długi kawałek
zielonej pasty ześlizgnął się leniwie ze szczoteczki i spadł do umywalki.
Wyglądał jak zielona glista. Podniosłem go palcem, rozsmarowałem po szczoteczce
i zacząłem czyścić zęby. Zęby. Co to za paskudne ustrojstwa. Ale jakoś musimy
jeść. Jemy i jemy. Jesteśmy obrzydliwi, skazani na swoją nędzną egzystencję.
Jemy, pierdzimy, drapiemy się, uśmiechamy i obchodzimy święta.
Umyłem zęby i wróciłem do łóżka. Brakowało mi ikry, wigoru. Czułem się jak
pinezka, kawał linoleum.
Postanowiłem zostać w łóżku do południa. Może do tego czasu szlag trafi połowę
świata i życie będzie o połowę lżejsze. Może jak wstanę w południe, będę lepiej
wyglądał i lepiej się czuł. Znałem jednego gościa, który nie srał całymi
tygodniami. Wreszcie go rozerwało. Poważnie. Brzuch mu pękł i gówno trysnęło na
boki.
Zadzwonił telefon. Nie zareagowałem. Rano nigdy nie podnoszę słuchawki. Po 5
dzwonkach telefon zamilkł. I dobrze. Byłem sam ze sobą. I chociaż wyglądałem
ohydnie, wolałem być ze sobą niż z kimś innym, z kimkolwiek innym; wolałem, żeby
cała ludzkość stawała na głowie i odstawiała inne żałosne numery jak najdalej
ode mnie. Zakryłem się po szyję i czekałem.
23
Pojawiłem się na torze wyścigowym przed 4 gonitwą. Wreszcie musiało mi się
poszczęścić. Na razie dreptałem w miejscu. Wyjąłem z kieszeni kartkę. Wcześniej
zapisałem sobie na niej wszystko po kolei:
1. Dowiedzieć się, czy Celinę to Celinę. I poinformować Panią Śmierć.
2. Znaleźć Czerwonego Wróbla.
3. Dowiedzieć się, czy Cindy pieprzy się za plecami Upka.
Jeśli tak, dobrać się jej do tyłka.
4. Uwolnić Groversa od kosmitki.
Złożyłem kartkę i schowałem do kieszeni. Otworzyłem informator. Dżokeje zaczęli
wyjeżdżać na tor. Był ciepły, przyjemny dzień. Wszystko jawiło mi się jak we
śnie. Nagle usłyszałem za sobą hałas. Ktoś siadał. Obejrzałem się. Był to
Celinę. Uśmiechnął się do mnie.
– Ładny dzień – powiedział.
– Co ty tu, kurwa, robisz? – zapytałem.
– Kupiłem bilet i wszedłem. Nikt mnie o nic nie pytał.
– Siedzisz mnie, gnoju jeden?
– Właśnie chciałem cię spytać o to samo.
– Nie rozumiem wielu rzeczy.
– Ja też nie. – Przełazi przez ławkę, na której siedziałem, i klapnął obok mnie.
– Musimy pogadać.
– Dobra. Na początek: jak się nazywasz? Jak się naprawdę nazywasz?
Poczułem, że wgniata mi się w bok krótka lufa rewolweru. Celinę trzymał go pod
marynarką.
– Masz pozwolenie na broń? – zapytałem.
– Teraz ja będę zadawał pytania – odparł, dźgając mnie spluwą.
– Dobra.
– Kto napuścił cię na mnie?
– Pani Śmierć.
– Pani Śmierć? – Parsknął śmiechem. – Nie rób ze mnie balona.
– Nie robię. Tak się przedstawia: „Pani Śmierć”.
– Wariatka?
– Może.
– Gdzie mogę dorwać tę zdzirę?
– Nie wiem. To ona kontaktuje się ze mną.
– Myślisz, że dam sobie wcisnąć ten kit?
– Mówię jak jest.
– Czego chce?
– Chce wiedzieć, czy jesteś prawdziwym Celine’em.
– Tak?
– Tak.
– Który koń ci się podoba? – zapytał.
– Green Moon.
– Green Moon? Właśnie go obstawiłem.
– Też chciałbym to zrobić – powiedziałem. – Pójdę do kasy i zaraz wrócę.
Zacząłem wstawać.
– Siadaj! – warknął. – Bo odstrzelę ci jaja.
Usiadłem.
– Ściągniesz mi tę babę z karku. I dowiesz się, jak się naprawdę nazywa. Nie
wystarczy mi jej ksywa. Pani Śmierć. Dobre sobie!
I masz się tym zająć od razu. Natychmiast!
– Ale ona jest moją klientką. Jak mogę pracować równocześnie dla ciebie?
– Możesz, grubasie.
– Grubasie?
– Bebech sterczy ci na kilometr.
– Sterczy czy nie, jeśli mam dla ciebie pracować, musisz mi płacić. A nie jestem
tani.
– Ile bierzesz?
– 6 dolców za godzinę.
Sięgnął do kieszeni i wyciągnął kilka zwiniętych banknotów. Wrzucił mi je za
rozpiętą koszulę.
– Masz tu za miesiąc z góry.
Tłum zaczął wrzeszczeć. Konie szły już po prostej i który z nich prowadził o 3
długości? I który wygrał o 4? Green Moon. Płacili 6 do 1.
– Kurwa – warknąłem. – Przez ciebie straciłem kawał szmalu.
Nie dałeś mi obstawić.
– Stul pysk i bierz się do roboty!
– No dobrze, dobrze. Jak mam się z tobą kontaktować?
– Tu jest mój numer – powiedział, dając mi maleńką karteczkę.
Po czym wstał, skierował się do przejścia między rzędami i znikł mi z oczu.
Wiedziałem, że kroi się jakaś grubsza afera, ale nie miałem pojęcia, o co w tym
wszystkim chodzi. No cóż, chyba rzeczywiście musiałem się brać do roboty.
Otworzyłem „Informator wyścigowy” i sprawdziłem, jakie konie biegną w 5
gonitowie.
24
Nazajutrz udałem się do zakładu pogrzebowego SREBRNA PRZYSTAŃ, żeby się nieco
rozejrzeć. Naprawdę świetny interes, niech ich cholera – żadnych zastojów.
Zaparkowałem garbusa przed budynkiem i wszedłem do środka. Sympatyczne miejsce.
Cichy hali. Grube, brudne dywany. Wszedłem do najbliższego pomieszczenia. Pełno
w nim było trumien. Dużych, małych, pękatych, wąskich. Niektórzy ludzie kupują
sobie trumnę na zapas. Ale ja nie zamierzam. Pieprzę.
Nikogo nie było w pobliżu. Mogłem zwędzić trumnę. Przywiązać do dachu garbusa i
odjechać. Gdzie się podziewał Grovers? I jego pracownik?
Zaczęło mnie świerzbić i świerzbiło coraz bardziej. Wreszcie nie wytrzymałem.
Podniosłem wieko trumny i zajrzałem. WRZASNĄŁEM. I zatrzasnąłem je z powrotem.
W środku leżała goła babka. Młoda, ładna, ale martwa. Rany!
Hal Grovers wbiegł do pomieszczenia.
– BELANE! CO PAN TU ROBI!
– CO ROBIĘ? CO ROBIĘ? JAK TO CO? A PAN GDZIE BYŁ, DO JASNEJ CHOLERY?
– W TOALECIE. DLACZEGO TAK PAN WRZESZCZY?
Wskazałem na trumnę.
– BO TAM LEŻY TRUP! BABKA Z CYCAMI JAK MELONY!
Grovers podszedł do trumny i podniósł wieko.
– Tu nie ma żadnych zwłok, panie Belane.
– Co?
Podszedłem i zajrzałem. Trumna była pusta. Odwróciłem się błyskawicznie i
złapałem Groversa za klapy marynarki.
– Nie ze mną takie numery, szczylu! Widziałem ją! Widziałem jej cipę! Młoda,
ładna laska, tyle że martwa. Zasrane wampiry, ty i ten twój… jak mu tam…
Billy French! Kawały się was trzymają, co? Ale nic z tego, bratku!
– Nie robimy panu żadnych kawałów, Belane. Ma pan halucynacje.
Puściłem jego klapy.
– Przepraszam, powinienem był się domyślić – powiedziałem.
– Domyślić?
– Tak, że to sztuczka Jeannie Nitro. Miesza mi w głowie. Wie, że pracuję dla
pana.
– Nie widziałem jej ostatnio. Może już jej nie ma.
– Jest, jest, panie Grovers. Czeka.
– Na co?
– Jeszcze nie wiem.
Obróciłem się na pięcie i omiotłem wzrokiem pomieszczenie.
– Grovers, ile macie tu teraz nieboszczyków? No, szybko!
– Przygotowujemy dwóch. Są w Sali Snu.
– Muszę ich zobaczyć!
– Co?
– Chce pan, żebym panu pomógł, czy nie?
– No… chcę.
– Więc muszę obejrzeć tych dwóch umarlaków.
– Dlaczego?
– Nie zgadnie pan, jeśli panu powiem.
– Słucham?
– Nieważne. Niech mi pan ich pokaże i koniec.
– Nigdy tego nie robimy.
– Ale to wyjątkowa sytuacja! Szybko!
– Dobrze. Proszę za mną.
Przeszliśmy do Sali Snu. Szykowna. Ciemna. Oświetlona świecami. Stały w niej 3
trumny.
– Dobra, otwieraj pan – powiedziałem do Groversa.
– Czy mógłby mi pan wytłumaczyć dlaczego?
– Jeannie Nitro chce ulokować w trupach swoich kumpli z kosmosu. Dać im powłokę,
kryjówkę. Coś jak skorupa żółwia. Nitro Me to przecież zwłoki, już postępuje w
nich rozkład. Zresztą zostaną zakopane w ziemi. Jaki pożytek mieliby z nich?
Chowają się w trupach do czasu pogrzebu, a potem przenoszą do następnych
umarlaków.
Me jeśli chcą się schować, dlaczego mieliby to robić w :h? Dlaczego nie w
jaskiniach, cysternach czy czymś takim? ;o nie w ciałach żywych ludzi?
Rusz pan głową! Żywi ludzie czuliby ich obecność. Niech dera te trumny, Grovers!
Myślę, że w środku są kosmici! Chyba pan oszalał, Belane! No już, otwieraj pan!
Grovers otworzył pierwszą trumnę. Całkiem ładna, dębowa. Trup, który w niej
leżał, miał ze 38 lat i szopę rudych włosów.
Był ubrany w tani garnitur.
Odwróciłem się i spojrzałem na Groversa. Jeden z nich w nim siedzi. Skąd pan
wie?
Widziałem, jak się poruszył. Co?
Poruszył się! Wyciągnąłem rękę i chwyciłem trupa za szyję.
No już, wynocha! Wynocha! Wiem, że tu jesteś!
Kiedy poruszyłem jego głową, usta otworzyły się nieco i wypadł z nich kawałek
waty.
Odskoczyłem.
O, KURWA! CO TO? – Grovers jęknął cicho.
Belane, męczyłem się z godzinę, wypychając mu policzki, wyglądał ładnie i
zdrowo! A teraz znów się zapadły! Będę się męczyć od początku!
Przepraszam, nie wiedziałem. Ale zaraz ich dorwiemy! pan otwiera następną
trumnę. Szybko!
Proszę samemu ją otworzyć. To naprawdę obrzydliwe. Nie wiem dlaczego się
zgodziłem. Musiałem zwariować, odszedłem do sosnowej trumny i uniosłem wieko.
Spojrzałem, zamurowało mnie. Nie wierzyłem własnym oczom.
– Czy to jakiś żart, Grovers? Jeśli tak, to bardzo kiepski. Wcale nie zabawny.
Mężczyzną leżącym w trumnie byłem ja. Trumna była wyłożona aksamitem, a ja
miałem na ustach woskowy uśmiech. Ubrany byłem w wymięty ciemnobrązowy garnitur,
a w skrzyżowanych na piersi dłoniach trzymałem białego goździka.
Odwróciłem się do Groversa.
– Co tu jest grane, koleś? Skąd go wytrzasnąłeś?
– Co? To jest pan Andrew Douglas, zmarł nagle na zawał.
Od kilkudziesięciu lat był jednym z filarów miejscowej społeczności.
– Nie wciskaj mi ciemnoty, Grovers. Ten sztywniak to ja! Ja!
– Nonsens – rzekł Grovers. Podszedł bliżej i zajrzał do trumny.
– To pan Douglas.
Zerknąłem jeszcze raz. W trumnie leżał stary, siwy facet – mógł mieć 70, 80 lat.
Wyglądał całkiem nieźle, bo pokryli mu różem policzki i pociągnęli szminką usta.
Skóra lśniła mu jak nawoskowana. Nie, to nie byłem ja.
– Jeannie Nitro znów zrobiła mnie w konia – powiedziałem.
– Chyba coś się panu miesza w głowie, panie Belane.
– Zamknij się pan.
Potrzebowałem się zastanowić. To wszystko musiało mieć jakiś sens. Jakoś do
siebie pasować.
W drzwiach stanął nie znany mi mężczyzna.
– Przygotowałem zwłoki, Hal ~ oznajmił.
– Dziękuję, Billy. Możesz iść.
Billy French odwrócił się i wyszedł.
– Chryste, Grovers, on nawet nie umył rąk!
– Co takiego?
– Widziałem na jego rękach krew!
– Nonsens.
– Widziałem krew.
– Panie Belane, chce pan zajrzeć do trzeciej trumny? Pewien klient zamówił ją z
góry.
Wbiłem w nią wzrok.
– I leży w niej? – zapytałem.
– Nie, wciąż żyje. Trumna jest pusta. Kupił ją na zapas. Jeśli ktoś kupuje
trumnę za życia, dostaje 10% rabatu. Może miałby pan ochotę skorzystać z naszej
oferty? Posiadamy naprawdę wspaniały asortyment.
– Dzięki, Grovers, ale muszę pędzić… Skontaktuję się z panem.
– Czy to jakiś żart, Grovers? Jeśli tak, to bardzo kiepski. Wcale nie zabawny.
Mężczyzną leżącym w trumnie byłem ja. Trumna była wyłożona aksamitem, a ja
miałem na ustach woskowy uśmiech. Ubrany byłem w wymięty ciemnobrązowy garnitur,
a w skrzyżowanych na piersi dłoniach trzymałem białego goździka.
Odwróciłem się do Groversa.
– Co tu jest grane, koleś? Skąd go wytrzasnąłeś?
– Co? To jest pan Andrew Douglas, zmarł nagle na zawał.
Od kilkudziesięciu lat był jednym z filarów miejscowej społeczności.
– Nie wciskaj mi ciemnoty, Grovers. Ten sztywniak to ja! Ja!
– Nonsens – rzekł Grovers. Podszedł bliżej i zajrzał do trumny.
– To pan Douglas.
Zerknąłem jeszcze raz. W trumnie leżał stary, siwy facet – mógł mieć 70, 80 lat.
Wyglądał całkiem nieźle, bo pokryli mu różem policzki i pociągnęli szminką usta.
Skóra lśniła mu jak nawoskowana. Nie, to nie byłem ja.
– Jeannie Nitro znów zrobiła mnie w konia – powiedziałem.
– Chyba coś się panu miesza w głowie, panie Belane.
– Zamknij się pan.
Potrzebowałem się zastanowić. To wszystko musiało mieć jakiś sens. Jakoś do
siebie pasować.
W drzwiach stanął nie znany mi mężczyzna.
– Przygotowałem zwłoki, Hal – oznajmił.
– Dziękuję, Billy. Możesz iść.
Billy French odwrócił się i wyszedł.
– Chryste, Grovers, on nawet nie umył rąk!
– Co takiego?
– Widziałem na jego rękach krew!
– Nonsens.
– Widziałem krew.
– Panie Belane, chce pan zajrzeć do trzeciej trumny? Pewien klient zamówił ją z
góry.
Wbiłem w nią wzrok.
– I leży w niej? – zapytałem.
– Nie, wciąż żyje. Trumna jest pusta. Kupił ją na zapas. Jeśli ktoś kupuje
trumnę za życia, dostaje 10% rabatu. Może miałby pan ochotę skorzystać z naszej
oferty? Posiadamy naprawdę wspaniały asortyment.
– Dzięki, Grovers, ale muszę pędzić… Skontaktuję się z panem.
Obróciłem się na pięcie i ruszyłem do drzwi. Wyszedłem do hallu, a następnie na
świeże powietrze. Świeże, przyjemne powietrze. Każdy palant, który za życia
kupuje sobie trumnę, trzepie konia 6 razy w tygodniu.
Wsiadłem do garbusa, zapaliłem silnik i włączyłem się w ruch. Jakiemuś gościowi
w furgonetce wydawało się, że zajechałem mu drogę. Puknął się w czoło. Ja
również.
Zaczęło padać. Podkręciłem do góry szybę po prawej – po lewej brakowało korbki –
i włączyłem radio.
25
Wjechałem windą na 5 piętro. Psychiatra nazywał się Seymour Dundee. Otworzyłem
drzwi i wszedłem do poczekalni pełnej czubków. Jeden gość czytał gazetę,
trzymając ją do góry nogami. Reszta facetów i facetek siedziała bez ruchu.
Wyglądali tak, jakby nawet nie oddychali. W poczekalni panował ciężki, ponury
nastrój. Podałem recepcjonistce swoje nazwisko, po czym usiadłem. Facet obok
miał jeden but czarny, drugi brązowy.
– Hej, koleś! – zagadał.
– No?
– Rozmieniłbyś mi centa?
– Nie, nie mogę – odparłem.
– A jutro mi rozmienisz?
– Jutro? Może.
– Ale jutro możemy się nie spotkać – powiedział smętnie.
Mam nadzieję! – pomyślałem.
Czekaliśmy i czekaliśmy. Wszyscy. Czy ten łapiduch nie wie, że od czekania
ludziom odbija szajba? Ludzie czekają przez całe życie. Czekają na lepsze czasy,
czekają na śmierć. Czekają w kolejce, żeby kupić papier toaletowy. Czekają w
kolejce po pieniądze. A jak nie mają szmalu, to czekają w jeszcze dłuższych
kolejkach po zasiłek. Człowiek czeka, żeby położyć się spać, i czeka, żeby się
obudzić. Czeka, żeby się ożenić, i czeka, żeby się rozwieść. Czeka na deszcz,
czeka, aż przestanie padać. Czeka na posiłek, a kiedy go zje, czeka na następny.
Czeka w poczekalni u psychiatry razem z bandą pomyleńców i sam nie wie, czy jest
jednym z nich.
Czekałem tak długo, że wreszcie zapadłem w drzemkę. Obudziła mnie
recepcjonistka.
– Panie Belane, panie Belane, teraz pana kolej! – powiedziała potrząsając mnie
za ramię.
Była stara i brzydka, jeszcze brzydsza niż ja. Podskoczyłem na widok jej twarzy
tuż przy swojej. Tak musi wyglądać śmierć, pomyślałem, właśnie tak jak to stare
pudło.
– Słyszę, laluniu, słyszę.
– To proszę za mną – poleciła.
Wyszliśmy z poczekalni na niewielki korytarz. Recepcjonistka otworzyła drzwi.
Zobaczyłem siedzącego przy biurku gościa w ciemnozielonej koszuli i luźnym,
rozpiętym pomarańczowym swetrze. Na nosie miał ciemne okulary, palił papierosa w
cygarniczce i wyglądał na niezmiernie zadowolonego z siebie.
– Proszę usiąść. – Wskazał mi krzesło.
Recepcjonistka zamknęła drzwi i oddaliła się.
Dundee zaczął coś mazać piórem po papierze.
– Biorę 160 za godzinę – oznajmił, nie podnosząc wzroku.
– Pieprzę pana – powiedziałem.
Spojrzał na mnie.
– Ha! To mi się podoba! – Znów coś maznął. – Więc dlaczego pan do mnie
przyszedł?
– Nie wiem, od czego zacząć.
– To niech pan zacznie odliczać od 10.
– Pieprz pan swoją mamuśkę!
– Ha! A pan miał stosunki ze swoją? – spytał.
– Jakie stosunki? Przyjazne? Duchowe? Wyrażaj się pan jaśniej.
– Dobrze pan wie, co mam na myśli.
– Nie, nie wiem.
Zrobił kółko, stykając kciuk z palcem wskazującym lewej ręki, po czym zaczął
wsuwać w nie palec serdeczny prawej.
– O takie – rzekł. – Takie.
– Jasne – powiedziałem. – Zrobiła kiedyś takie kółko jak pan, a ja wsunąłem w
nie palec.
– Przyszedł pan tu po to, żeby ze mnie żartować? – spytał Dundee. – Nie lubię,
jak ktoś robi sobie ze mnie jaja!
Pochyliłem się w jego stronę i oświadczyłem:
– Masz szczęście, koleś, że tylko robię sobie z ciebie jaja!
– Tak? Doprawdy? – spytał, odchylając się w fotelu.
– Taa. Nie wkurwiaj mnie, koleś, bo może się to źle skończyć.
– Spokojnie, panie Belane, spokojnie. Po co właściwie pan przyszedł?
Walnąłem pięścią w sam środek biurka.
– POTRZEBUJĘ FACHOWEJ POMOCY, DO KURWY NĘDZY!
– Oczywiście, panie Belane, oczywiście. Ale dlaczego zgłosił się pan akurat do
mnie?
– Znalazłem pana nazwisko w książce telefonicznej.
– W książce telefonicznej? Ja nie figuruję w książce telefonicznej.
– A właśnie że tak. Seymour Dundee, psychiatra, Gmach Garnera, pokój 604.
– To jest pokój 605. Nazywam się Samuel Dillon i jestem prawnikiem. Pan Dundee
przyjmuje obok. Najwyraźniej pomylił pan drzwi.
Wstałem i uśmiechnąłem się.
– Nie próbuj robić ze mnie balona, Dundee! Chcesz się mnie pozbyć, co? Jeśli
myślisz, że dam się nabrać, to masz kurze gówno zamiast móżdżku!
Przyszedłem się dowiedzieć, czy Celinę, Czerwony Wróbel, Pani Śmierć, kosmici,
Al i Cindy Upek istnieją naprawdę, czy są tylko wytworem mojej chorej wyobraźni.
No bo to wszystko nie trzymało się kupy. Czyżbym dostał bzika? A jeśli tak, co
dalej ze mną będzie?
Facet, który twierdził, że się nazywa Samuel Dillon, nacisnął przycisk na biurku
i po chwili zjawiła się recepcjonistka. Nadal wyglądała paskudniej ode mnie. Nic
się nie zmieniło.
– Molly, zaprowadź tego pana do gabinetu doktora Dundee, dobrze? – poprosił mój
rozmówca.
Wyszedłem za recepcjonistką na korytarz, do poczekalni, a potem do hallu.
Kobieta otworzyła drzwi numer 604.
– Może tu ci zreperują rozumek, hyziu – mruknęła.
Wszedłem do kolejnej zatłoczonej poczekalni. Pierwsze, co zobaczyłem, to tego
gościa w jednym czarnym i jednym brązowym bucie, tego, który chciał, żebym mu
rozmienił centa. Też mnie zobaczył.
– Hej! – zawołał.
Podszedłem.
– Panu również się to przytrafiło, no nie? – spytał.
– Co?
– He, he… Pomylił drzwi… pomylił drzwi…
Obróciłem się na pięcie, opuściłem poczekalnię i wsiadłem do windy. Najpierw
czekałem, aż zjedzie na parter. Potem czekałem, aż się otworzą drzwi. Potem
wyszedłem do hallu, następnie na ulicę i odnalazłem swój wóz. Wsiadłem.
Zapaliłem silnik. Zaczekałem, aż się rozgrzeje. Dojechałem do skrzyżowania.
Światło było czerwone. Czekałem. Wcisnąłem zapalniczkę i czekałem, aż się
nagrzeje. Światło zmieniło się, zapalniczka wyskoczyła. Ruszyłem i zapaliłem
papierosa. Czułem, że powinienem udać się do biura. Coś mi mówiło, że ktoś może
na mnie czekać.
26
Myliłem się. Nikt nie czekał. Wszedłem i usiadłem przy biurku.
Czułem się dziwnie. Tyle rzeczy nie pasowało. No bo dlaczego, na przykład, jeden
z klientów w poczekalni prawnika czytał gazetę trzymając ją do góry nogami?
Powinien był raczej siedzieć w poczekalni lekarza. A może tylko zewnętrzne
strony trzymał do góry nogami, a te, które czytał, trzymał prawidłowo? Czy Bóg
istnieje? Czy istnieje Czerwony Wróbel? Miałem zbyt wiele spraw do rozwiązania.
Kiedy człowiek budzi się rano, natychmiast staje naprzeciwko nieprzeniknionego
muru Wszechświata. Może powinienem pójść do klubu z nagimi tancerkami i wsunąć
którejś 5 dolców za sznurek od trójkąta na cipie? Spróbować o wszystkim
zapomnieć? Albo iść na mecz bokserski i patrzeć, jak dwóch facetów okłada się
piachami?
Ale kłopoty i ból są tym, co utrzymuje człowieka przy życiu. A raczej wysiłki,
aby ich uniknąć. Można się urobić po pachy. Czasami nawet podczas snu nie ma się
odpoczynku. Zeszłej nocy śniło mi się, że leżałem pod srającym słoniem i nie
mogłem się poruszyć, i właśnie kiedy największy balas, jaki w życiu widziałem,
miał spaść mi na mordę, mój kot Hamburger skoczył mi na głowę i mnie obudził.
Gdybym opowiedział ten sen łapiduchowi, pewnie by wymyślił coś kretyńskiego. Bo
jak się komuś tyle buli, musi wymyślać niestworzone banialuki i wpędzać pacjenta
w kompleksy. Powiedziałby, że ten balas to członek, którego albo się boję, albo
skrycie pożądam. A w rzeczywistości to on sam albo boi się kutasa, albo ma na
niego chętkę. Bo słoniowy balas we śnie to tylko słoniowy balas, nic więcej.
Niektóre rzeczy są dokładnie tym, czym są, i niczym innym. Najmądrzej jest
samemu interpretować własne sny. Oszczędza się wtedy kupę forsy. I ma się za co
pograć na konikach.
Pociągnąłem łyk zimnej sake. Zastrzygłem uszami i poczułem się nieco lepiej. Mój
mózg zaczynał się powoli rozgrzewać. Jeszcze nie byłem martwy, a tylko
znajdowałem się w stanie szybko postępującego rozkładu. Tak jak wszyscy.
Płyniemy na tej samej dziurawej łajbie, po co się oszukiwać, że jest w dechę.
Weźmy Boże Narodzenie. Tak, weźmy Boże Narodzenie i wywalmy na śmietnik. Facet,
który wymyślił to święto, widocznie nie miał ważniejszych problemów. A my
dopiero musimy się pozbyć wszystkiego, co zaśmieca nam umysł, żeby przekonać
się, gdzie naprawdę stoimy. I na czym. Im więcej śmieci się pozbywamy, tym
ostrzej widzimy świat. Wszystko działa na odwyrtkę. Im bardziej się cofasz, tym
bliższy jesteś osiągnięcia nirwany. Już to widzę.
Pociągnąłem jeszcze sake. Dochodziłem do siebie. Po wirażu. Dobra nasza. Ja,
Nick Belane, superdetektyw.
Zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę tak, jak się zwykle podnosi słuchawkę.
No, może niezupełnie. Bo skojarzyła mi się ze słoniowym balasem. Bądź co bądź
tyle gównianych rzeczy słyszy się przez telefon. Słuchawka to słuchawka, ale to,
co z niej płynie, to całkiem inna sprawa.
– Słaby z ciebie filozof – stwierdziła Pani Śmierć.
– Osobiście uważam, że niezły.
– Ludzie żyją złudzeniami.
– Czy to źle? Czy jest coś oprócz złudzeń?
– Koniec – odparła.
– E tam, do diabła!
– Może niebawem go ujrzysz – oznajmiła Pani Śmierć. – Ale na razie powiedz, jak
posuwa się sprawa Celine’a?
– Kochana, wszystko załatwione.
– To znaczy, grubasku?
– Spotkajmy się jutro u Mussa o 2.30.
– Dobrze. Ale lepiej dla ciebie, żebyś coś dla mnie miał. Co masz?
– Kochana pani, nie uprzedzajmy faksów.
– Co takiego?
– Przepraszam. Chciałem powiedzieć, nie uprzedzajmy faktów.
– Lepiej, żebyś coś dla mnie miał.
– Ręczę głową – powiedziałem.
– Jeśli mnie wpuszczasz w maliny, naprawdę ją stracisz – oświadczyła Pani Śmierć
i rozłączyła się.
Odłożyłem słuchawkę. Przez chwilę się w nią wpatrywałem. Wyjąłem z popielniczki
stare cygaro i zapaliłem. Smakowało jak brudne skarpetki.
Podniosłem słuchawkę i wystukałem numer Celine’a.
Po 4 sygnale usłyszałem jego głos.
– Taa?
– Wygrał pan kilogramową bombonierkę wiśni w czekoladzie i wycieczkę do Rzymu.
– Odpierdol się, palancie.
– Mówi Nick Belane…
– Dobra, przyjmuję bombonierkę…
– Chcę, żebyśmy się spotkali jutro u Mussa o 2.30.
– Po co?
– Przyjdź, żabojadzie, a skończą się twoje kłopoty.
– Stawiasz?
– Tak.
– No to będę…
Rozłączył się.
Nikt już nie mówił do widzenia. Przynajmniej na tym świecie. Wbiłem wzrok w
butelkę sake. Po czym zabrałem się do niej.
27
Była 2.15 po południu. Siedziałem przy stoliku w Musso &; Frank Grill. Przede mną
stała wódka 7. Celinę i Pani Śmierć mieli się wkrótce spotkać. Interes jakoś się
kręcił, tyle że powoli. Facet przy stoliku po drugiej stronie przejścia wciąż
się na mnie gapił. Niektórzy ludzie gapią się jak krowy. Nie zdają sobie sprawy,
że to robią. Pociągnąłem łyk wódki, odstawiłem szklankę, podniosłem głowę. Facet
nadal wytrzeszczał gały. Dam mu 2 minuty, postanowiłem, a jak w tym czasie nie
przestanie, przywalę mu w ryj.
Minęła minuta i 45 sekund, gdy facet nagle wstał i ruszył w moją stronę.
Sprawdziłem, czy mam spluwę w kaburze. Miałem. Lepsza mała spluwa od dużego
kutasa… Facet wyglądał jak parkingowy. Albo dentysta. Miał brzydki wąsik i
fałszywy uśmiech.
A może fałszywy wąsik i brzydki uśmiech. Podszedł do mojego stolika i stanął
nade mną.
– Przykro mi, koleś – powiedziałem – ale nie mam drobnych.
– Wcale nie chcę forsy! – odparł.
Zaniepokoiłem się. Miał oczy jak śnięta ryba.
– Więc o co żywisz pretensje do świata? – zapytałem. – Wyrzucono cię z motelu?
– Nie – rzekł. – Mieszkam z matką.
– Ile masz lat?
– 46.
– W tym wieku to chore.
– Nie, to ona jest chora. Nie może utrzymać moczu. Musi nosić gumowe pieluchy i
w ogóle.
– Przykro mi.
– Mnie też.
Wciąż stał nade mną i wytrzeszczał gały.
– Hm. Nie wiem, co mógłbym na to poradzić – powiedziałem.
– Nic…
Dopiłem wódkę.
– Chciałem cię tylko o coś spytać – oznajmił. – O jedną rzecz.
– Dobra. Wal.
– Czy ty jesteś Spike Jenkins?
– Kto?
– Spike Jenkins. Bokser wagi ciężkiej z Detroit. Oglądałem twoją walkę z
Tygrysem Forsterem. Jedna z najlepszych walk, jakie w ogóle widziałem.
– Kto wygrał? – zapytałem.
– Tygrys Forster.
– Nie jestem Jenkins. Wracaj na miejsce.
– Nie robisz mnie w konia? Naprawdę nie jesteś Spike Jenkins?
– Nie.
– A niech mnie!
Odwrócił się i wrócił do swojego stolika, tak jak mu kazałem. Spojrzałem na
zegarek. Była dokładnie 2.30. Gdzie oni się podziewali?
Skinąłem na kelnera, żeby przyniósł mi następną wódkę.
O 2.35 przybył Celinę. Przez chwilę stał w przejściu, rozglądając się po sali.
Pomachałem mu serwetką przywiązaną do widelca. Podszedł i usiadł.
– Napiję się szkockiej z wodą sodową – rzekł. Wiedział, skurczybyk, kiedy się
zjawić. Akurat zbliżał się kelner z moją drugą wódką. Powiedziałem mu, co ma
przynieść dla Celine’a.
Opróżniłem szklankę jednym haustem. Czułem się dziwnie. Jakby nic nie było
ważne. Pani Śmierć. Śmierć. Celinę. Ta cała zabawa mnie wypompowała. Straciłem
werwę. Istnienie było nie tylko absurdalne, stanowiło ciężką harówę. Wystarczy
pomyśleć, ile razy człowiek musi zmieniać w ciągu życia bieliznę. To wszystko
jest przykre, odrażające, głupie.
Nagle facet z sąsiedniego stolika znów stanął przy naszym, wytrzeszczając gały.
– Hej, czy ten gość z panem to Spike Jenkins? – spytał Celine’a.
– Drogi panie – zaczął Celinę – jeśli nie chce pan mieć między nogami
jajecznicy, radzę panu natychmiast odejść.
Facet odszedł.
– No dobra, po co mnie tu ściągnąłeś? – spytał Celinę.
– Chcę, żebyś poznał Panią Śmierć.
– Od kiedy to śmierć jest panią?
– Czasem jest…
Kelner przyniósł whisky. Celinę od razu ją wypił.
– Dowiemy się, kim jest ta babka?
– Widziałeś kiedy Spike’a Jenkinsa na ringu?
– Nie.
– Jestem do mego podobny – pochwaliłem się.
– Nie jest to wielki powód do dumy.
Wtedy weszła. Ona. Pani Śmierć. Odstawiona na zabój. Usiadła przy naszym
stoliku.
– Whisky z cytryną – powiedziała.
Skinąłem na kelnera. Przekazałem mu zamówienie.
– Nie wiem, jak mam was przedstawić, bo właściwie nie wiem, kim naprawdę
jesteście – oświadczyłem.
– To co z ciebie za detektyw? – spytał Celinę.
– Najlepszy w L. A.
– Tak? A co znaczy skrót L. A.?
– Lipna Agencja.
– Piłeś?
– Przed chwilą – odparłem.
Kelner przyniósł whisky z cytryną. Pani Śmierć opróżniła szklankę jednym
haustem. Po czym spojrzała na Celine’a.
– No, niech się pan przedstawi. Jak się pan nazywa?
– Spike Jenkins.
– Spike Jenkins nie żyje.
– Skąd pani wie?
– Wiem.
Skinąłem na kelnera i zamówiłem 3 nowe drinki. Siedzieliśmy spoglądając na
siebie.
– Mamy patową sytuację, zdecydowanie patową sytuację – oznajmiłem. – Dotąd ja
stawiałem. Teraz proponuję mały zakład.
Ten, kto przegra, postawi następną kolejkę.
– Jaki zakład? – spytał Celinę.
– Ach, bardzo prosty. Każdy musi zgadnąć, z ilu cyfr składa się numer jego prawa
jazdy. Kto się pomyli, stawia.
– Głupi pomysł – burknął Celinę.
– Nie daj się prosić – powiedziałem.
– Tchórz! – zawołała Pani Śmierć.
– No dobra, spróbujmy – zgodził się Celinę.
– Strzelaj pierwszy – poleciłem.
– Pokaż, na co cię stać! – dodała Pani Śmierć.
– Dobra – rzekł Celinę. – Zgaduję. Składa się z 8 cyfr.
– Ja mówię, że z 7 – oznajmiła Pani Śmierć.
– A ja, że z 5 – powiedziałem. – A teraz wyjmijmy prawa jazdy i sprawdźmy.
Wyciągnęliśmy je.
– Ha, na moim jest 7 cyfr! – ucieszyła się Pani Śmierć.
– Na moim, cholera, też 7 – powiedziałem.
– A na moim 8 – rzekł Celinę.
– Niemożliwe. Pokaż.
Podał mi swoje prawo jazdy. Zacząłem liczyć.
– Twój numer też składa się z 7 cyfr. Policzyłeś literę, która poprzedza cyfry.
Dlatego się pomyliłeś. Proszę spojrzeć…
Podałem jego prawo jazdy Pani Śmierć. Oprócz 7 – cyfrowego numeru widniały na
nim także inne informacje. Na przykład: LOUIS FERDINAND DESTOUCHES, rok
urodzenia 1894.
Chryste Panie. Wpadłem w dygot. Nie trząsłem się jak galareta na wybojach, ale
nieźle mną miotało. Spróbowałem wziąć się w garść i w końcu opanowałem się na
tyle, że tylko nieznacznie drżałem. To się nie mieściło w pale! To naprawdę był
ON, siedział z nami przy stoliku u Mussa w letnie popołudnie niemal u progu 21
wieku.
Pani Śmierć była uradowana, autentycznie uradowana. Rozpromieniła się i
wyglądała naprawdę prześlicznie.
– Oddajcie mi moje prawo jazdy, cholera – burknął Celinę.
– A proszę, proszę… – Pani Śmierć zwróciła je, szeroko uśmiechnięta.
– No, zdaje się, że przegraliśmy – powiedziałem do Celine’a.
– Może teraz rzucimy monetę, żeby ustalić, który stawia?
– Niech będzie – zgodził się.
Wyjąłem moją szczęśliwą 25 – centówkę, podrzuciłem i zapytałem szybko:
– Orzeł czy reszka?
– Reszka! – wrzasnął Celinę.
Moneta spadła na stół i zatrzymała się. Orzeł. Podniosłem ją i schowałem do
kieszeni.
– Zaczynam odnosić wrażenie, że to nie jest twój szczęśliwy dzień – powiedziałem
do Celine’a.
– To jest mój szczęśliwy dzień – oznajmiła Pani Śmierć.
I akurat wtedy zjawiły się nasze drinki.
– Za te 3 ja płacę – rzekł do kelnera Celinę.
Siedzieliśmy trzymając szklanki.
– Coś mi się zdaje, że zostałem zrobiony w konia – stwierdził Celinę.
Opróżnił szklankę.
– Uprzedzano mnie, żebym się miał na baczności przed miejscowymi cwaniakami –
dodał.
– Wciąż przyjmujesz pacjentów? – zapytałem.
– Zmywam się – rzekł.
– Napij się jeszcze z nami – powiedziała Pani Śmierć. – Życie jest krótkie.
– Nic z tego, spływam!
Rzucił na stół 20 dolców, wstał, skierował się w stronę drzwi i już go nie było.
– I już go nie ma… – powiedziałem do Pani Śmierć.
– Nie, nie, jeszcze moment – oświadczyła.
Wtem rozległ się pisk opon hamującego wozu. I głośne plaśnięcie, jakby uderzenie
ciała o metal. Zerwałem się od stolika i wybiegłem na zewnątrz. Na środku
Hollywood Boulevard leżał nieruchomo Celinę. Gruba kobieta w wielkim czerwonym
kapeluszu wyskoczyła zza kierownicy starego oldsa i darła się wniebogłosy.
Celinę leżał zupełnie bez ruchu. Wiedziałem, że nie żyje.
Wróciłem do baru. Pani Śmierć nie było. Usiadłem przy stoliku. Moja szklanka
wciąż stała nie tknięta. Szybko temu zaradziłem.
Po czym po prostu siedziałem. Najlepsi umierają staro, pomyślałem. I siedziałem
dalej.
– Hej, Jenkins – usłyszałem jakiś głos – widzę, że zostałeś sam. Gdzie się
podziali twoi znajomi?
To był ten Wytrzeszcz z sąsiedniego stolika. Wciąż tam tkwił.
– Co pijesz? – zapytałem.
– Rum z colą.
Przywołałem kelnera.
– 2 rumy z colą – powiedziałem. – Jeden dla mnie, a drugi…
– wskazałem Wytrzeszcza – …dla niego.
Kelner przyniósł 2 szklanki. Wytrzeszcz siedział ze swoją przy swoim stoliku, a
ja ze swoją przy swoim.
Usłyszałem karetkę na sygnale. Człowiek nie słyszy jej tylko wtedy, gdy jedzie
do niego.
Wypiłem drinka, poprosiłem o rachunek, zapłaciłem kartą kredytową, dodając 20%
napiwku, po czym się wyniosłem.
28
Nazajutrz w biurze oparłem nogi o biurko i zapaliłem dobre cygaro. Byłem
zadowolony z siebie. Rozwiązałem sprawę. Straciłem dwoje klientów, ale
rozwiązałem sprawę. No, czekało mnie jeszcze trochę pracy. Musiałem odszukać
Czerwonego Wróbla. I przyłapać Cindy Upek na gorącym uczynku. Miałem też na
głowie Hala Groversa i tę jego kosmitkę, Jeannie Nitro. Przeskakiwałem w myślach
z Cindy Upek na Jeannie Nitro. Całkiem przyjemne zajęcie. Na pewno lepsze’ od
sterczenia ze strzelbą na mokradłach i czekania na kaczki.
Zacząłem się zastanawiać, co jest niezbędne, żeby znaleźć rozwiązanie. Przede
wszystkim wytrwałość, no i odrobina szczęścia. Jeśli ktoś jest dostatecznie
wytrwały, szczęście wreszcie uśmiecha się do niego. Większość ludzi nie może się
doczekać i daje za wygraną. Ale nie Belane. Ten się nigdy nie poddaje. Zuch.
Spryciula. Może trochę leniwy. Ale w sumie łebski chłop.
Otworzyłem prawą górną szufladę, wyjąłem butelkę wódki i pociągnąłem haust. Za
sukces. O bohaterach pisze się księgi, otaczają ich tłumy urodziwych dziewic…
Zadzwonił telefon.
– Tu Belane – powiedziałem.
– Jeszcze się spotkamy – oznajmił kobiecy głos. Dzwoniła Pani Śmierć.
– A nie mógłbym się jakoś z panią dogadać?
– Jeszcze nikomu się to nie udało, Belane.
– Więc niech to będzie pierwszy i ostatni raz.
– Nic z tego, Belane.
– Trudno. Nie mogłaby mi pani chociaż podać DZ?
– DZ?
– Daty zgonu.
– Na co ci to?
– Miałbym przynajmniej czas się przygotować, proszę pani.
– Każdy człowiek i tak powinien być przygotowany, Belane.
– Ale ludzie nie są; albo zapominają, albo starają się o tym nie myśleć,
najczęściej z głupoty.
– To mnie nie obchodzi, Belane.
– A co panią obchodzi?
– Moja praca.
– To tak jak mnie, mnie też obchodzi moja praca.
– To ci się chwali, grubasie. Dzwonię tylko po to, żeby ci powiedzieć, że o
tobie nie zapomniałam…
– Ach, ogromnie jestem pani wdzięczny, od razu poprawił mi się humor…
– Do zobaczenia, Belane.
Rozłączyła się.
Zawsze znajdzie się ktoś, kto zepsuje ci dzień, a czasem całe życie. Zgasiłem
cygaro, włożyłem melonik, wyszedłem z biura, zamknąłem drzwi na klucz, wsiadłem
do windy i zjechałem na dół. Na ulicy przez chwilę po prostu stałem i patrzyłem
na przechodniów. Poczułem, że burczy mi w brzuchu, więc ruszyłem w stronę
pobliskiego baru. Nazywał się ZAĆMIENIE. Wszedłem do środka i usiadłem na
stołku. Musiałem się zastanowić. Miałem jeszcze kilka spraw do rozwiązania i nie
wiedziałem, od czego zacząć. Zamówiłem whisky z cytryną i piwo na popitkę.
Najchętniej walnąłbym się do wyra i kimał przez najbliższe 2 tygodnie.
Zaczynałem mieć wszystkiego dość. Kiedyś w moim życiu przynajmniej coś się
działo. Nie tak znowu wiele, ale zawsze. Nie będę was zanudzał szczegółami. 3
małżeństwa, 3 rozwody. Urodziłem się, a teraz szykowałem na śmierć. Nie miałem
nic innego do roboty jak rozwiązywanie spraw, których nikt inny by nie tknął.
Nie za te pieniądze, jakie brałem.
Facet na końcu baru co rusz na mnie zerkał. Czułem na sobie jego wzrok. Poza
nim, mną i barmanem w knajpie nie było nikogo. Opróżniłem szklankę i skinąłem na
barmana. Miał kudły na całej gębie.
– Jeszcze raz to samo, hę? – spytał.
– Tak – potwierdziłem. – Tylko mocniejsze.
– Za tą samą cenę? – spytał.
– Jeśli to możliwe.
– Co to niby ma znaczyć?
– Nie rozumiesz?
– Nie…
– No to się zastanów, jak mi będziesz przyrządzał drinka.
Odszedł.
Facet na końcu baru przechwycił moje spojrzenie i pomachał, wołając:
– Hej, Eddie, jak leci?
– Nie jestem Eddie – powiedziałem.
– Nie? Wyglądasz jak Eddie.
– Gówno mnie obchodzi, czy wyglądam jak Eddie czy nie.
– Szukasz guza? – zapytał.
– Tak. Nabijesz mi go?
Barman przyniósł mojego drinka, wziął pieniądze, które położyłem na kontuarze, i
rzekł:
– Chyba nie jest pan sympatycznym człowiekiem.
– Pytał cię ktoś o zdanie?
– Nie muszę pana obsługiwać.
– Nie chcesz mojej forsy, nie będę jej tu wydawał.
– Aż tak bardzo mi na niej nie zależy…
– A jak bardzo ci zależy, co? – zapytałem.
– NIE OBSŁUGUJ WIĘCEJ TEGO GOŚCIA! – wrzasnął facet na końcu baru.
– Piśniesz jeszcze jedno słowo, mądralo, a tak cię kopnę w dupę, że mój but
wyjdzie ci gębą! Nie będziesz wiedział, czy iść na pogotowie, czy do szewca!
Facet uśmiechnął się niepewnie. Barman wciąż stał naprzeciwko mnie.
– Cholera jasna – powiedziałem – wszedłem się napić w spokoju, a tu nagle
awantura na 4 fajerki! Nie widziałeś przypadkiem Czerwonego Wróbla?
– Czerwonego Wróbla? Co to takiego?
– Nieważne. Przekonasz się, jak go zobaczysz.
Dopiłem drinka i wyniosłem się stamtąd. Wolałem już być na ulicy. Szedłem przed
siebie. Niech szlag trafi wszystkich, byle nie mnie. Zacząłem liczyć durni,
którzy mnie mijali. W ciągu 2 i pół minuty naliczyłem 50, po czym skręciłem do
najbliższego baru.
29
Wszedłem do środka i usiadłem na stołku. Podszedł barman.
– Cześć, Eddie – powiedział.
– Nie jestem Eddie – oznajmiłem.
– Ja jestem Eddie – rzekł.
– Nie chcesz mnie chyba wpieprzyć? – zapytałem.
– Nie. Nie wyglądasz pan apetycznie.
– Słuchaj, koleś, jestem spokojny gość. I w miarę normalny.
Nie wącham niczyich pach i nie noszę damskiej bielizny. Ale gdziekolwiek dziś
wejdę, zaraz ktoś się mnie czepia. Wiesz może dlaczego?
– Myślę, że ma pan zły dzień.
– Lepiej przestań myśleć, Eddie, tylko przyrządź mi podwójną wódkę z tonikiem i
kawałkiem limony.
– Nie mamy ani jednej limony.
– A właśnie że macie. Widzę ją stąd.
– Tej nie mogę panu dać.
– Tak? A dlaczego? Trzymasz ją może dla Elizabeth Taylor?
Jeśli chcesz spędzić najbliższą noc w swoim własnym łóżku, wrzucisz mi do drinka
kawałek tej limony. I to szybko.
– Taa? A bo co? Załatwisz mnie sam, czy zawołasz brata?
– Jeszcze jedno słowo, koleś, a będziesz miał trudności z oddychaniem.
Patrzył na mnie zastanawiając się, czy blefuję czy nie. Wreszcie rozsądek
zwyciężył. Barman zamrugał, odszedł i zabrał się za przyrządzanie mi drinka.
Obserwowałem go uważnie. Żadnych kawałów. Po chwili przyniósł szklankę.
– Tylko żartowałem, proszę pana. Nie zna się pan na żartach?
– Zależy, czy są zabawne.
Odmaszerował i stanął na końcu baru, jak najdalej ode mnie. Podniosłem szklankę
i opróżniłem jednym haustem. Wyciągnąłem z portfela banknot. Wyjąłem ze szklanki
ćwiartkę limony, wycisnąłem na banknot. Po czym owinąłem ją banknotem i
poturlałem w stronę barmana. Zatrzymała się przed nim. Spojrzał na nią. Wstałem
wolno, pokręciłem głową, żeby rozluźnić mięśnie karku, i ruszyłem do wyjścia.
Postanowiłem wrócić do biura. Czekała mnie kupa roboty. Miałem błękitne oczy i
nikt mnie nie kochał. Oprócz mnie samego. Szedłem ulicą nucąc ulubioną melodię z
Carmen.
30
Przekręciłem klucz w zamku, otworzyłem szeroko drzwi i zobaczyłem Jeannie Nitro.
Siedziała ze skrzyżowanymi nogami na moim biurku, bębniąc o nie obcasami.
– Belane, ty nędzny pijaczyno, jak leci? – Uśmiechnęła się.
Wyglądała świetnie. Nic dziwnego, że Grovers nie umiał sobie z nią poradzić. Co
z tego, że była kosmitką? Jeśli wszystkie odznaczały się taką urodą, to szkoda,
że nie kręciły się ich tu całe tabuny. Ale Grovers był moim klientem. Musiałem
go od niej uwolnić, wysiudać ją z jego życia. Nigdy nie mam chwili wytchnienia.
Wciąż muszę spełniać czyjeś zachcianki.
Obszedłem biurko, klapnąłem w fotelu, rzuciłem melonik na wieszak, zapaliłem
cygaro i westchnąłem. Jeannie wciąż siedziała na biurku, machając nogami.
– Skoro pytasz, to wiedz, że całkiem nieźle.
– Przyszłam ubić z tobą interes, Belane.
– Wolałbym posłuchać sonaty Scarlattiego.
– Jak dawno nie miałeś kobiety, Belane?
– Kogo to obchodzi?
– Ciebie powinno.
– A jak mnie nie obchodzi?
– A może jednak?
– Czyżbyś chciała mi się oddać, Jeannie?
– Może.
– Co znaczy może? Albo chcesz, albo nie.
– To się wiąże z ofertą, którą przyszłam ci złożyć.
– Na czym polega ta oferta?
Jeannie zeskoczyła z biurka i zaczęła przechadzać się po dywanie. Świetnie
wyglądała, przechadzając się po dywanie.
– Belane, należę do forpoczty inwazji kosmicznej – powiedziała, nie przestając
się przechadzać. – Zamierzamy podbić Ziemię.
– Dlaczego?
– Pochodzę z planety Zaroś. Jest przeludniona. Część mieszkańców chcemy
przesiedlić na Ziemię.
– Więc czemu, kurde, po prostu tu nie przylecą? Wyglądacie tak jak my. Nikt się
nie zorientuje.
Jeannie przestała chodzić i stanęła naprzeciw mnie.
– Belane, my wcale tak nie wyglądamy. To, co widzisz, to tylko iluzja.
Podeszła do biurka i znów na nim usiadła.
– A jak naprawdę wyglądacie? – zapytałem.
– Tak – odparła.
Błysnęło fioletowe światło. Spojrzałem na biurko. Coś na nim leżało.
Przypominało dużego węża, ale było całe porośnięte szczeciną i na samym środku
miało guzowate, wilgotne zgrubienie z pojedynczym okiem. Głowa nie posiadała
oczu, tylko wąski otwór gębowy. Obrzydliwa maszkara. Chwyciłem telefon, uniosłem
i zamachnąłem się z całej siły. Ale nie trafiłem. Maszkara ześlizgnęła się z
biurka i zaczęła pełznąć po podłodze. Rzuciłem się za nią, usiłując zmiażdżyć ją
butem. Ponownie błysnęło fioletowe światło i znów miałem przed sobą Jeannie.
– Ty kretynie! – zawołała. – Próbowałeś mnie zabić! Jak mnie zirytujesz,
ukatrupię cię!
Oczy jej płonęły.
– Już dobrze, skarbie, już dobrze, nie wiem, co mnie naszło.
Przepraszam.
– W porządku, nic się nie stało. No więc, jak mówiłam, należę do grupy wysłanej
na zwiady, żeby sprawdzić, czy Ziemia nadaje się do zasiedlenia przez
mieszkańców Zarosu. Ale uważamy, że rozsądnie byłoby uzyskać dla naszej sprawy
poparcie części Ziemian. Takich jak ty.
– Jak ja? Dlaczego?
– Pasujesz idealnie. Jesteś łatwowierny, egocentryczny i bez charakteru.
– A dlaczego Grovers? Dlaczego on? I te trupy? Jaką rolę odgrywa w waszych
planach?
Jeannie roześmiała się.
– Żadnej! Po prostu tam wylądowaliśmy. Trochę się do niego przywiązałam, po
prostu flirtowałam z nim, ot tak, dla rozrywki…
– A ze mną to co? Masz na mnie chętkę?
– Przydasz się Sprawie Zarosu.
Przysunęła się bliżej. Byłem całkowicie pod jej urokiem. Ciało Jeannie
przycisnęło się do mojego, przywarliśmy do siebie. Objęliśmy się, nasze wargi
się zetknęły. Jej język wsunął się w moje usta – był gorący i wił się jak mały
wąż.
Odepchnąłem ją.
– Nie – powiedziałem. – Przepraszam, ale nie mogę!
Popatrzyła na mnie.
– O co chodzi, Belane? Za stary jesteś?
– Nie w tym rzecz, skarbie…
– A w czym?
– Nie chciałbym cię urazić…
– Wal śmiało, Belane…
– No wiesz, znów mogłabyś się zmienić w to paskudztwo ze zgrubieniem pośrodku
jakby połknęło piłkę, i jednym okiem…
– Ty tłusty pierdoło, Zarosjanie są piękni!
– Podejrzewałem, że mnie nie zrozumiesz…
Obszedłem biurko, usiadłem, otworzyłem szufladę, wyjąłem półlitrówkę wódki,
zdjąłem zakrętkę i golnąłem łyk.
– Jakście tu przylecieli?
– Rurą kosmiczną.
– Rurą kosmiczną, tak? A ilu was tu jest?
– 6.
– Nie wiem, czy mogę wam pomóc, skarbie…
– Pomożesz mi, Belane.
– A jak nie?
– Zginiesz.
– Chryste, najpierw Pani Śmierć, a teraz ty. Wszystkie tylko grozicie mi
śmiercią. A może ja też mam coś do powiedzenia!
Sięgnąłem do szuflady po lugera. Zacisnąłem dłoń na kolbie. Odbezpieczyłem
spluwę i wymierzyłem w brzuch Jeannie.
– Jak nacisnę spust, twoje flaki polecą aż na Zaroś, laluniu!
– No to już, naciskaj!
– Co?
– Pociągnij za cyngiel, Belane!
– Myślisz, że tego nie zrobię?
Czułem, jak pot zbiera mi się na skroniach.
– Myślisz, że nie zrobię? – powtórzyłem.
Jeannie tylko się uśmiechnęła.
– Strzelaj, do cholery!
Całą twarz miałem mokrą od potu.
– Proszę cię, wracaj na Zaroś, maleńka!
– NIE!
Nacisnąłem spust. Rozległ się huk i spluwa podskoczyła mi w dłoni. Otarłem pot z
oczu i spojrzałem na Jeannie.
Wciąż stała tam gdzie przedtem i uśmiechała się od ucha do ucha. Przyjrzałem się
jej uważnie. Trzymała coś w zębach. Był to wystrzelony przeze mnie pocisk.
Złapała go zębami. Po chwili podeszła do biurka i wypluła go do popielniczki.
– Laluniu, możemy się wzbogacić dzięki tej twojej sztuczce!
– zawołałem. – Będziemy występować razem i zbijemy kupę szmalu! Zastanów się!
– Nic z tego, Belane. Byłoby to nadużyciem moich mocy.
Pociągnąłem jeszcze jeden haust wódki. Miałem problem z tą damulką.
– Czy ci się to podoba czy nie, właśnie zostałeś przeze mnie zwerbowany i
będziesz służył Sprawie Zarosu. Wciąż modyfikuje my nasz plan zasiedlenia Ziemi.
Skontaktujemy się z tobą, kiedy uznamy za stosowne.
– Słuchaj, Jeannie, nie mogłabyś zwerbować kogoś innego na moje miejsce?
Uśmiechnęła się.
– Ciesz się, Belane, zostałeś Wybrany!
Błysnęło fioletowe światło i Jeannie znikła.
31
Zadzwoniłem do Groversa.
– Jak interesy, Grovers?
– W porządku – odparł. – W tej branży nie czuje się recesji.
– Pańskie kłopoty z Jeannie skończyły się. Nie będzie pana więcej niepokoić.
Wysyłam rachunek.
– Znów mam bulić? Nie naciąga mnie pan?
– Grovers, uwolniłem pana od kosmitki. Musi mi pan zapłacić.
– No dobrze, dobrze… Ale jak to się panu udało?
– Tajemnica zawodowa, kochany.
– Aha. Pewnie powinienem być wdzięczny.
– Zgadza się. I proszę mi zaraz wysłać czek, chyba że chce pan wylądować w
sosnowej trumnie. Czy wolałby pan dębową?
– Chwileczkę, niech się zastanowię… – zaczął.
Westchnąłem i rozłączyłem się. Posuwałem się do przodu.
Musiałem już tylko dobrać się do tyłka Cindy Upek i znaleźć Czerwonego Wróbla.
No i teraz to ja miałem na karku Jeannie Nitro. Sam byłem swoim klientem. Ale
Celine’a i Groversa miałem z głowy. Zaczynałem się czuć jak prawdziwy
zawodowiec. Zanim jednak wpadłem w naprawdę szampański humor, przypomniała mi
się Pani Śmierć. Wciąż krążyła w pobliżu.
Zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę. To była Pani Śmierć.
– Wciąż tu jestem, Belane.
– Kochana, dlaczego nie zafunduje sobie pani wakacji?
– Nie mogę. Za bardzo lubię swoją pracę.
– Czy mogę panią o coś spytać?
– Pewnie.
– Czy pani działalność ogranicza się do Ziemi?
– Co takiego?
– No, chodzi mi o to, czy w zakres pani obowiązków wchodzą również, no, kosmici?
– Jasne. Kosmici, robaki, psy, pchły, lwy, pająki i cała reszta.
– Dobrze wiedzieć.
– Co dobrze wiedzieć?
– Że umie sobie pani radzić z kosmitami.
– Nudzisz mnie, Belane.
– Bardzo się cieszę, naprawdę.
– Słuchaj, mam sporo pracy…
– Tylko jedno pytanko…
– No dobra. Wal.
– Jak się załatwia kosmitę?
– Nic prostszego.
– Nie można ich zastrzelić. Więc jak?
– Tajemnica zawodowa.
– Mnie może pani powiedzieć, słodziutka. Nikomu nie powtórzę, będę milczał jak
grób.
– Akurat ja ci to mogę zapewnić, grubasie – oznajmiła, zanim się rozłączyła.
Odłożyłem słuchawkę i oparłem nogi o blat biurka. Chryste, 6 kosmitów łazi po
Ziemi i w dodatku wybrało mnie, żebym im pomagał. Powinienem był zawiadomić
władze. Pewnie, już widzę, co by to dało. Musiałem radzić sobie sam. Ale sprawa
nie wydawała się łatwa. Należało się dobrze zastanowić. Zdjąłem nakrętkę z
butelki i pociągnąłem wódki. No, miałem jeszcze dwie inne sprawy, czyli
Czerwonego Wróbla i Cindy Upek. Wyjąłem monetę: orzeł – Czerwony Wróbel; reszka
– Cindy Upek. Wypadła reszka. Uśmiechnąłem się, odchyliłem do tyłu i zacząłem
myśleć o Cindy Upek. O tym, jak dobiorę się jej do tyłka.
32
A więc, żeby uczcić dotychczasowe sukcesy, które niechybnie czyniły ze mnie
najlepszego detektywa w Los Angeles, zamknąłem biuro, zjechałem windą na dół i
wyszedłem na ulicę. Skierowałem się na południe i skręciłem w Bulwar
Zachodzącego Słońca. Niestety, w tej okolicy na bulwarze jest niewiele barów.
Szedłem i szedłem. Wreszcie trafiłem na nieco pretensjonalny bar. Nie miałem
ochoty siedzieć na stołku. Usiadłem przy stoliku. Zjawiła się kelnerka ubrana w
mini, szpilki i przezroczystą bluzkę, przez którą prześwitywał wypchany stanik.
Wszystko było dla niej za małe: jej strój, jej umysł, świat. Uśmiech miała
twardy jak stal. Kiedy szczerzyła zęby, to aż bolało. I ją, i mnie. Uśmiechała
się cały czas. Tak fałszywie, że aż dostałem gęsiej skórki. Odwróciłem wzrok.
– Cześć, skarbie! – zawołała. – Co podać?
Nie patrzyłem na jej twarz. Patrzyłem na jej brzuch. Był goły. Na pępku miała
przyklejoną czerwoną papierową różę.
– Wódka z tonikiem i limoną – powiedziałem do róży.
– Już się robi, skarbie! .
Odeszła, usiłując powabnie kręcić tyłkiem. Nie wychodziło jej.
Nagle poczułem, że wpadam w depresję.
Nie, Belane, daj spokój, powiedziałem sam do siebie.
Nic to nie dało.
Wszyscy są popieprzeni. Nie ma zwycięzców. Jeśli nawet ktoś wygląda na
zwycięzcę, to tylko złudzenie. Wszyscy uganiamy się za czymś, a tymczasem nie ma
nic. I tak dzień w dzień. Ciągła walka o przetrwanie. Mizerny cel, skoro Pani
Śmierć nie ominie nikogo. Kiedy tak o tym myślałem, czułem, że zaczynam
świrować.
Przestań myśleć, Belane, powiedziałem sam do siebie.
Nic to nie dało.
Kelnerka przyniosła mojego drinka. Położyłem na stoliku banknot. Podniosła go.
– Dzięki, skarbie!
– Nie tak prędko! – powiedziałem. – Proszę wydać resztę.
– Nie należy się panu żadna reszta.
– W takim razie nie będzie napiwku.
Otworzyła szeroko oczy. Były zupełnie puste.
– A kim pan jest, do licha? Pieprzonym kowbojem?
– Kowbojem? – zdziwiłem się.
– Nie wie pan, co to kowboj?
– Nie.
– To taki gość, który lubi się przejechać za frajer.
– Sama to wymyśliłaś?
– Nie. Dziewczyny tak na nich mówią.
– Jakie dziewczyny? Kowbojki?
– Coś pan taki czepialski? Masz pan w dupie osę, czy co?
– Już prędzej „co”.
– MARY LOU! – zawołał ktoś głośno. – MASZ KŁOPOTY Z TYM KUTASEM?
Był to barman, nieduży gość z brwiami jak gąsienice.
– Nie przejmuj się, Andy, poradzę sobie z tym kutasem.
– No jasne, Mary Lou – powiedziałem. – Ktoś, kto ma tyle doświadczenia z
kutasami co ty, nie powinien mieć problemów!
– TY DUPODAJCU! – wrzasnęła.
Zobaczyłem, że Gąsienica przeskakuje przez bar. Niezła sztuczka jak na takiego
kurdupla. Postawiłem z rozmachem szklankę i wstałem. Chciał mnie załatwić prawym
prostym, ale zrobiłem unik i walnąłem go kolanem w krocze. Upadł na podłogę i
podkurczył nogi. Kopnąłem go w dupę i wyszedłem na Bulwar Zachodzącego Słońca.
Coś nie miałem ostatnio szczęścia do barów.
33
Wróciłem do siebie i piłem. Tak minęła mi reszta dnia i pół nocy.
Obudziłem się około południa, pozbyłem zbędnego balastu, umyłem zęby, ogoliłem
się, zacząłem dumać. Nie czułem się najgorzej. W ogóle niewiele co czułem.
Ubrałem się. Wrzuciłem jajko do wody, postawiłem na ogniu. Zanim się ugotowało,
wypiłem szklankę soku pomidorowego pół na pół z piwem. Potem ostudziłem jajko
pod kranem, obrałem i zjadłem; byłem na tyle zdatny do życia, na ile to możliwe.
Podniosłem słuchawkę i zadzwoniłem do biura Upka. Przedstawiłem się. Wcale się
nie ucieszył.
– Al, pamiętasz tego Francuza, o którym ci mówiłem? – zapytałem.
– No. Co z nim?
– Już się go pozbyłem.
– Jak?
– Nie żyje.
– Świetnie. To z nim mnie zdradzała?
– No, kontaktowali się.
– Kontaktowali? Co to ma niby znaczyć, u diabła?
– Nie chcę urazić twoich uczuć.
– Niełatwo je urazić, Belane.
– Słuchaj, dobiorę się Cindy do tyłka. Po to mnie wynająłeś, nie?
– Sam nie wiem, dlaczego cię wynająłem. Myślę, że to był błąd.
– Al, przecież załatwiłem Francuza. Nie żyje.
– No więc na czym stoimy?
– Nie może już jej posuwać.
– A posuwał?
– Al…
– A ty? Całe to twoje gadanie o dobraniu się jej do tyłka.
Jesteś erotomanem, czy co?
– Posłuchaj, Al, depczę jej po piętach. Jestem od niej na odległość pały…
– Znów zaczynasz!
– Zbliżamy się do końca, Al. To już nie potrwa długo. Zaufaj mi.
– Myślisz, że ma kogoś poza tym Francuzem?
– Tak sądzę.
– Tak sądzisz? Tak sądzisz? Cholera jasna, płacę ci kupę szmalu. Tygodnie
mijają, a ty mi mówisz, że w grę wchodził martwy Francuz, i „sądzisz”, że jest
jeszcze ktoś? Weź się do roboty, stary!
Chcę mieć dowody! Chcę, żebyś raz na zawsze wyjaśnił tę sprawę!
– Zrobię to w ciągu 7 dni, Al.
– Daję ci 6.
– No to w ciągu 6, Al.
W słuchawce zapadła cisza. Po czym Upek odezwał się znów.
– Dobra. Za godzinę jadę na lotnisko. Muszę lecieć na wschód w interesach. Wrócę
za 6 dni.
– Do tego czasu wszystko będzie załatwione, aniołeczku.
– Nie nazywaj mnie „aniołeczkiem”. Co to ma niby znaczyć?
– Tak tylko powiedziałem.
– Uporaj się z tą sprawą, bo inaczej załatwię cię po powrocie, złamasie jeden!
– Do mnie mówisz, Al?
Ale w słuchawce panowała cisza. Rozłączył się. Kutas. Trudno… trzeba brać się
do roboty…
34
Siedziałem w swoim wozie zaparkowanym ze 30 metrów od domu Upka. Dochodziła 8
wieczór. Czerwony mercedes Cindy stal na podjeździe. Byłem pewien, że Cindy
wykona jakiś ruch. Już niedługo. Coś wisiało w powietrzu. Zgasiłem cygaro.
Podniosłem komórkę i zadzwoniłem, żeby poznać wynik 9 gonitwy. Znów przerżnąłem.
Życie wyczerpuje człowieka. Czułem się wypompowany i zniechęcony. Bolały mnie
nogi.
Pomyślałem, że Cindy pewnie ogląda jakieś kretyński program w telewizji,
krzyżuje ciepłe uda i zaśmiewa się z żałosnych dowcipów. Potem zacząłem dumać o
Jeannie Nitro i jej 5 kumplach z kosmosu. Chcieli mnie zwerbować. Ale nie jestem
zdrajcą. Rozwalę ten ich gang. Musi być jakiś sposób. Może gdybym znalazł
Czerwonego Wróbla, wyćwirkałby mi odpowiedź. Czy ja zbzikowałem? Czy też to
wszystko działo się naprawdę?
Znów wziąłem komórkę i wystukałem numer Johna Bartona. Był w domu.
– Słuchaj, John, mówi Belanę. Mam trudności z wytropieniem Czerwonego Wróbla.
Może lepiej znajdź innego detektywa.
– Nie, Belane, mam do ciebie zaufanie, poradzisz sobie.
– Tak uważasz?
– Nie mam cienia wątpliwości.
– Dobra, w takim razie będę próbował dalej.
– Świetnie.
– Skontaktuję się z tobą, jak się czegoś dowiem.
– Znakomicie. Dobranoc.
Odłożył słuchawkę. Miły gość.
Zacząłem znów zapalać cygaro. I o mało go nie wyplułem. Cindy Upek wyszła z
domu. Podeszła do mercedesa. Wsiadła.
Jazda, maleńka, jazda!
Uruchomiła silnik, włączyła światła, wycofała wóz z podjazdu. Wykręciła i
ruszyła na północ. Ja za nią, trzymając się jakieś 50 metrów z tyłu. Dojechała
do głównego bulwaru, a dokładnie Pacific Coast Highway. Skręciła na południe.
Byłem 3 wozy za nią. Przejechała przez skrzyżowanie i nagle zmieniło się
światło. Nie mogłem czekać. Niewiele brakowało, ale obyło się bez kraksy.
Jedynie rozległy się klaksony i ktoś wrzasnął: „Palant!” Ludzie nie grzeszą
oryginalnością.
Znów znajdowałem się 3 wozy za Cindy. Jechała prawym pasem. Zaczęła zwalniać, a
potem skręciła na parking, na parking przed motelem. Motel MIODOWE WYDMY. Słodka
nazwa. Zatrzymała wóz przed drzwiami oznaczonymi numerem 9. Ja podjechałem pod
drzwi z numerem 7, zgasiłem silnik i światła. Czekałem.
Wyszła z wozu, podeszła do drzwi i zastukała. Otworzył je jakiś facet.
Mam cię, Cindy!
Facet stał w świetle, więc go widziałem całkiem dobrze. Mógł się podobać. Nie
mnie, ale jej na pewno. Był młody. Pusta, gładka twarz, wąskie brwi, masa
włosów. A nawet warkoczyk. Wiecie, jaki. Prawdziwy dupek. Objęli się drzwiach.
Pocałowali. Usłyszałem śmiech Cindy. Po czym weszła do środka i drzwi się
zamknęły.
Chwyciłem kamerę i ruszyłem w stronę recepcji. Wszedłem. Nie było nikogo. Na
niewielkim kontuarze stał dzwonek. Nacisnąłem. Nic. Nacisnąłem mocniej, 6 razy
pod rząd.
Ktoś się wyłonił z zaplecza. Stary pierdziel. Bosy, ubrany w długą koszulę nocną
i szlafmycę.
– Aha, właśnie zamierzał się pan położyć spać, tak? – spytałem.
– Może tak, może nie. Moja sprawa.
– Nie miałem zamiaru pana urazić. Chciałbym się tu zatrzymać. Ma pan wolny
pokój?
– Alfons?
– O nie, skądże znowu!
– Handlarz narkotyków?
– Nie, nie.
– Szkoda. Potrzebuję kokainy.
– Sprzedaję Biblie, proszę pana.
– To obrzydliwe!
– Próbuję szerzyć Słowo Boże.
– Tylko nie próbuj pan szerzyć tego gówna tutaj!
– Jak pan chce.
– Chyba powiedziałem jasno, kurwa, że nie chcę!
– Tak, tak. Chcę tylko wynająć pokój.
– Są 2 wolne. Numer 8 i numer 3.
– Powiedział pan: numer 8?
– Powiedziałem: numer 8 i numer 3. Głuchy pan, czy co?
– Wezmę 8.
– 35 dolców. Gotówką.
Odliczyłem pieniądze. Staruch złapał banknoty, rzucił na kontuar klucz.
– Wystawi mi pan rachunek?
– Co takiego?
– Rachunek.
– Przeliteruj to pan.
– Nie chce mi się.
– Więc go pan nie dostanie.
Wziąłem klucz, opuściłem recepcję, podszedłem do drzwi numeru 8 i je otworzyłem.
Całkiem ładny pokój. Jeśli jedyną alternatywą jest spanie pod mostem.
W kuchni znalazłem szklankę. Wróciłem z nią do pokoju i przyłożyłem do ściany
dzielącej mnie od numeru 9. Miałem szczęście. Wszystko było słychać.
– Billy, nie spieszmy się – powiedziała Cindy Upek. – Chcę najpierw trochę
pogadać.
– Pogadamy później – oświadczył Billy. – Nie widzisz, jak mi sterczy pała?
Musimy temu zaradzić. Chcę się rąbać, nie gadać!
– Muszę najpierw wziąć prysznic, Billy.
– Prysznic? A co takiego robiłaś, pracowałaś w ogródku?
– Och, Billy, jaki ty jesteś zabawny!
– Dobra, idź wziąć prysznic. Poleję sobie pytona lodowatą wodą.
– Och, Billy, ha, ha, ha!
Uśmiechnąłem się po raz pierwszy od kilku tygodni. Wiedziałem, że tym razem mam
ją w garści.
35
Trzymałem szklankę przyciśniętą do ściany i słuchałem. Słyszałem szum wody.
Biedny Upek miał rację. Albo człowiek ma rację, albo się myli, albo jedno i
drugie. Właściwie co za różnica, kto się pieprzy z kim? Takie to monotonne. Jeb,
jeb, jeb. Ale ludzie się przywiązują. Kiedy przetnie się pępowinę, przywiązują
się do innych rzeczy. Widoków, dźwięków, seksu, szmalu, złudzeń, matek,
masturbacji, morderstw i poniedziałkowych kaców.
Odstawiłem szklankę, sięgnąłem do kieszeni, wyjąłem ćwiartkę dżinu, pociągnąłem
mały łyk. To zawsze pomaga oczyścić umysł ze śmieci.
Zacząłem zastanawiać się nad znalezieniem sobie innej pracy. Za chwilę miałem
rozwalić drzwi i sfilmować parę pieprzących się ludzi, a wszystko się we mnie
wywracało na tę myśl. Niby robota jak każda inna, żeby mieć czym płacić za
czynsz, za wódę, móc jakoś dotrwać do ostatniej doby. Jedynie markuje się czas.
Co za bezsens. Powinienem był zostać wielkim filozofem, powiedziałbym wszystkim,
jacy z nas durnie, tylko wciągamy i wypuszczamy powietrze.
Cholera, wpadałem w ponury nastrój. Napiłem się jeszcze dżinu, po czym znów
przyłożyłem szklankę do ściany. Cindy chyba właśnie wyszła spod prysznica.
– Chryste Panie! – zawołał Billy. – Masz cyce jak cysterny!
– Ach, Billy, naprawdę ci się podobają?
– Przecież mówię, nie?
– Billy, ty to umiesz prawić dziewczynie komplementy!
– Kurde, jakie wielkie cycki! Pewnie upadłabyś na ryj, gdyby nie to, że twoje
tłuste dupsko równoważy ich ciężar.
– Och, Billy, wcale nie mam dużego tyłka!
– Tyłka? Skarbie, to nie tyłek, to przyczepa pełna galaretek, dżemu i pierogów!
– Billy, czy ciebie obchodzi tylko mój wygląd? A to, co jest we mnie, się nie
liczy?
– Skarbie, nie widzisz, jak mój pyton się wije i pręży? Zaraz ja będę w tobie!
– Billy, chyba zmieniłam zdanie…
– Kochana, nic nie zmieniaj! Chodź tu! Wdrap się na moją Wieżę Mocy!
Oderwałem szklankę od ściany, sprawdziłem kamerę, wymknąłem się z pokoju i
wszedłem na ganek przed numerem 9. Z zamkiem nie miałem kłopotów. Otworzyłem go
kartą kredytową.
Na odległość słyszałem sprężyny łóżka. Jęczały tak, jakby błagały o litość.
Włączyłem kamerę i wpadłem do środka. Miałem ich! Billy używał sobie jak stado
królików. Ale mnie zauważył. Stoczył się z Cindy i zeskoczył na ziemię. Usta
miał szeroko otwarte. Był zdziwiony i nieźle wkurwiony. Normalka.
Spojrzał na mnie.
– Kurwa, co jest grane? Co tu, KURWA, jest grane?!
Cindy zdążyła usiąść na łóżku.
– Ten gość to prywatny łaps, Billy. Jest pomylony. Raz wpadł do naszej sypialni
i zaczął filmować mnie i Ala. To prawdziwy czubek, Billy.
Spojrzałem na nią.
– Zamknij się, Cindy! Wreszcie mi się udało! Wreszcie cię nakryłem!
Billy ruszył na mnie.
– Myślisz, koleś, że pozwolę ci stąd wyjść?
– O tak, Billy, mój chłopcze, nie będę miał z wyjściem żadnych kłopotów,
najmniejszych.
– Skąd ta pewność?
– Ta zabawka mi to gwarantuje.
Wyciągnąłem.45 z kabury pod pachą.
– To gówno mnie nie powstrzyma.
– Zaraz się przekonasz, gnojku!
Powoli szedł w moją stronę.
– Zabiłem 3 gości, Billy. Zabić czwartego to dla mnie pestka!
– Kłamiesz jak najęty! – Uśmiechnął się i dalej się zbliżał. – Kłamca, kłamca!
– Jeszcze jeden krok, tępaku, a będzie po tobie!
Zrobił jeszcze jeden krok. Strzeliłem.
Wciąż stał. Po czym wsadził paluch do pępka i wyciągnął kulę. Nie krwawił, nie
miał nawet sińca.
– Gówno mi mogą zrobić kule – powiedział. – I ty też.
Wyjął mi z dłoni pukawkę i cisnął w kąt.
– Teraz cię załatwię.
– Poczekaj, przyjacielu, poczekaj. Weź kamerę. Wycofuję się z tego fachu. Więcej
mnie nie zobaczysz.
– Wiem, bo zaraz cię zabiję!
– Pewnie! – krzyknęła z łóżka Cindy. – Zabij śmierdzącego gnoja!
Popatrzyłem na nią.
– Nie wtrącaj się, Cindy. To męska sprawa, którą musimy załatwić sami.
Spojrzałem na Billy’ego.
– Zgadza się, Billy?
– Zgadza się.
W następnej chwili podniósł mnie i rzucił przez pokój. Wyrżnąłem w ścianę i
zsunąłem się na podłogę.
– Billy, nie ma sensu, żeby dwóch sympatycznych gości kłóciło się przez jakąś
dupiastą szprotę, którą dymała połowa facetów w tym mieście!
Billy roześmiał się i ruszył w moją stronę.
36
I nagle doznałem olśnienia. Ten gość był kosmitą. Dlatego kula nie zrobiła mu
krzywdy.
Poderwałem się z podłogi i oparłem plecami o ścianę.
– Przejrzałem cię, Billy! – wrzasnąłem.
Zatrzymał się.
– Gadaj zdrów!
– Jesteś kosmitą!
Cindy parsknęła śmiechem.
– Mówiłam, że to czubek! – zawołała.
Spojrzałem na nią.
– Tak naprawdę ten facet to porośnięta szczeciną maszkara podobna do węża, z
jednym wielkim okiem. Niby wygląda jak człowiek, ale to iluzja.
Billy stał i patrzył na mnie bez słowa.
– Gdzie go poznałaś, Cindy? – zapytałem.
– W barze. Ale nie wierzę w te bzdury. Nie jest żadnym kosmitą.
– Sama go spytaj!
Cindy znów parsknęła śmiechem.
– Dobra – powiedziała. – Billy, jesteś kosmitą?
– Hę?
– Widzisz, nie zaprzeczył! – zawołałem.
Billy spojrzał na nią.
– Wierzysz temu czubkowi?
– Skądże, Billy. Wykończ go!
– Już się robi, skarbie…
Znów ruszył w moją stronę. Wtem błysnęło fioletowe światło i w pokoju zjawiła
się Jeannie Nitro.
– Jeannie – wyjąkał Billy – ja tylko…
– Zamknij się, skurwielu! – warknęła Jeannie.
– Co tu jest grane? – pisnęła Cindy i zaczęła się ubierać.
Billy wciąż świecił gołym tyłkiem.
– Mówiłam ci, ty skurwysynu, że ma nie być żadnego zadawania się z ludźmi!
– Kochanie, nie mogłem się oprzeć. Siedziałem sobie spokojnie w barze, ale kiedy
weszła ta cizia, poczułem taką chuć…
– Rozkazy były wyraźne: ŻADNEGO KOPULOWANIA Z ZIEMIANKAMI!
– Jeannie, przecież wiesz, że poza tobą nikt się dla mnie nie liczy. Ale byłaś
ostatnio tak zajęta…
– Doigrałeś się, Billy! – Wyciągnęła prawą rękę w jego stronę.
– Nie, Jeannie, nie!
Błysnęło fioletowe światło i w jednej sekundzie Billy przeistoczył się w
porośniętego szczeciną węża z wilgotnym okiem. Zaczął pełznąć szybko po
podłodze. Jeannie znów wyciągnęła prawą rękę, nastąpił kolejny błysk, huknęło i
kosmita Billy znikł.
– Nie wierzę własnym oczom! – zawołała Cindy.
– Tak, wiem – powiedziałem.
Jeannie zerknęła na mnie.
– Pamiętaj, Belane, zostałeś wybrany, żeby służyć Sprawie Zarosu.
– Pamiętam – potwierdziłem. – Nie zdołałbym zapomnieć.
Ponownie błysnęło i Jeannie znikła.
Cindy zdążyła się ubrać, ale była w szoku.
– Nie mogę uwierzyć w to, co przed chwilą widziałam!
– Al wynajął mnie, żebym cię zdybał, i wreszcie mi się udało.
– Muszę stąd natychmiast wyjść!
– Nie ma sprawy, idź sobie. Tylko pamiętaj, że zdążyłem cię nakręcić. Masz być
grzeczna, bo inaczej oddam kasetę Alowi.
– Dobra. – Westchnęła. – Wygrałeś.
– Jestem najlepszym detektywem w L. A. Teraz wiesz.
– Belane, umiałabym ci się odwdzięczyć za tę kasetę.
– Hę?
– Wiesz, co mam na myśli.
– Nie, Cindy, nie. Nie dam się przekupić. Ale dzięki za propozycję.
– Pierdol się, grubasie! – Ruszyła do drzwi.
Wlepiłem oczy w jej podskakujące, niewiarygodne pośladki.
– Cindy! – zawołałem. – Zaczekaj chwilę!
Odwróciła się i uśmiechnęła.
– Tak?
– Nic, nic. Idź…
Wyszła.
Wszedłem do łazienki, żeby sobie ulżyć. I wcale nie mam na myśli wypróżnienia.
No cóż, byłem prawdziwym zawodowcem. Rozwiązałem kolejną sprawę.
37
Nazajutrz rano zadzwoniłem z biura do Upka.
– Wciąż chcesz się rozwieść z Cindy, Al?
– Nie wiem. Nakryłeś ją?
– Ujmijmy to nieco inaczej. Dwaj osobnicy, z którymi utrzymywała kontakty, nie
żyją.
– Kontakty? Co, do cholery, masz na myśli?
– Al, nie denerwuj się, obaj już nie żyją. Jeden był Francuzem, drugi kosmitą.
– Kosmitą? Co za bzdury mi wciskasz?
– To nie bzdury, Al. Na Ziemi wylądowała potajemnie grupa kosmitów z planety
Zaroś. Cindy poznała jednego z nich w barze.
Ale miał lagę!
– I już nie żyje?
– Zgadza się. I on, i ten Francuz, tak jak mówiłem.
– Zabijasz ludzi?
– Nie żyją, Al, tylko to jest istotne. Cindy nie będzie się więcej puszczać.
Możesz być spokojny.
– Skąd wiesz, że nie będzie?
– Wiem. Mam coś na nią. Będzie grzeczna.
– Sfilmowałeś ją i grozisz jej, że dasz mi kasetę? O to chodzi?
– Może. Może nie. Powiedzmy, że mogę ją tak załatwić, że się nie pozbiera, jeśli
znów wytnie ci jakiś numer.
– Ale ja chcę, żeby była mi wierna, bo mnie kocha, a nie dlatego, że jest
szantażowana.
– Szantaż, śmantaż, Al, przestanie się puszczać, a przecież o to chodzi. Faceci,
z którymi utrzymywała kontakty, nie żyją, toteż nie będzie więcej wyskakiwać z
majtek. Czego jeszcze chcesz?
Może w końcu nawet cię polubi. Daj jej szansę. Jest młoda, musiała się
wyszumieć, jasna sprawa.
– Z kosmitą?
– Powinieneś się cieszyć. Facet nie będzie się przechwalał, więc nikt się o tym
nie dowie. To zupełnie tak, jakby nic między nimi nie zaszło.
– Ale zaszło. Mówiłeś, że miał dużą lagę? Jak dużą?
– Trudno ocenić. Z początku widziałem tylko jego tyłek.
– Obserwowałeś ich?
– Przerwałem im.
– A ten Francuz? Też miał dużą lagę?
– Al, obaj ci goście nie żyją. Daj sobie spokój. Za dzień czy dwa dostaniesz
pocztą mój rachunek.
– Coś mi się w tym wszystkim nie podoba.
– Cindy nie będzie się więcej puszczać, Al.
– A jak będzie?
– Nie będzie, bo wie, że dobiorę się jej wtedy do tyłka.
– Znów zaczynasz. Chyba jej nie rypałeś, co?
– Al, Al, uspokój się! Jestem zawodowcem.
– Tych dwóch gości naprawdę nie żyje? Dlaczego mam ci wierzyć?
– Poznasz po zachowaniu Cindy, że cię nie nabieram. No już, przestań się
dręczyć. Masz może jeszcze jakąś sprawę, którą chcesz, żebym rozwiązał?
Rozmawiasz z najlepszym detektywem w całym Los Angeles.
– Na razie nie mam.
– No to trzymaj się, Al.
– Jasne, jasne…
Rozłączyłem się. Otworzyłem szufladę i wyjąłem wódkę, napiłem się. Wszystko się
układało. Teraz musiałem tylko znaleźć Czerwonego Wróbla. I trzymać się jak
najdalej od kosmitów. I od Pani Śmierć.
Pociągnąłem jeszcze łyk wódki. Poczułem się lepiej. Przez chwilę.
38
Następnie połączyłem się z Johnem Bartonem. Kierował drukarnią na północy.
– John, tu Belane…
– Świetnie, że dzwonisz, Nick. Jak ci idzie?
– Wolno, John. Przydałoby mi się trochę więcej informacji o Czerwonym Wróblu.
– Widzisz, chcieliśmy, żeby Czerwony Wróbel był znakiem firmowym naszej
drukarni. Znanym na całym świecie. Ale potem dowiedziałem się, że Czerwony
Wróbel faktycznie istnieje. Jeśli to prawda, musimy go znaleźć.
– Nic więcej nie wiesz?
– No nie… Ale przeczucie mi mówi, że on gdzieś jest.
– Widziałeś go?
– Nie. Ale słyszałem, że go widziano.
– Słyszałeś? Od kogo?
– Nie mogę ujawnić źródła. To ściśle tajne.
– A jak już znajdę tego ptaszka? Co mam zrobić? Złapać go?
– Nie, nie. Dostarcz mi tylko dowodów, że istnieje. Muszę zaspokoić swoją
ciekawość.
– A jak go nigdy nie znajdę?
– Jeśli istnieje, znajdziesz. Wierzę w ciebie.
– Słuchaj, to najbardziej pomylona sprawa, jaką kiedykolwiek prowadziłem.
– Zawsze mówię wszystkim, że jesteś świetnym detektywem.
Udowodnij, że się nie mylę. Znajdź Czerwonego Wróbla.
– No dobrze, John. Popracuję nad tym. Ale mam już swoje lata. Budzę się
zmęczony. Chyba mój umysł nie jest tak sprawny jak kiedyś…
– Jesteś w kwiecie wieku! Poradzisz sobie.
– No dobrze, John. Spróbuję…
– Doskonale!
Odłożyłem słuchawkę. No więc tak to wyglądało. Od czego by tu zacząć?
Postanowiłem zajrzeć do najbliższego baru.
Dochodziła 3 po południu. Usiadłem na stołku. Podszedł barman. Wyglądał na
samotnego gościa. Brakowało mu powiek. Na paznokciach miał namalowane małe
zielone krzyże. Jeszcze jeden świr. Wszędzie się człowiek na nich natyka. Prawie
wszyscy ludzie są rąbnięci. A ci, którzy nie są rąbnięci, są wściekli. A ci,
którzy nie są ani rąbnięci, ani wściekli, są zwyczajnie głupi. Nie miałem cienia
szansy. Musiałem wegetować i czekać na koniec. Ale to była ciężka praca.
Niewyobrażalnie ciężka. Zmusiłem się, żeby spojrzeć na barmana.
– Szkocka z wodą – powiedziałem.
Nie ruszył się.
– Szkocka z wodą – powtórzyłem.
– Aha – mruknął. Odmaszerował.
Kątem oka zobaczyłem, jak wchodzi. Dlaczego mówi się „kątem oka”? Oczy nie mają
kątów. W każdym razie zobaczyłem, jak wchodzi. Stara znajoma. Usiadła na stołku
po mojej prawej.
– No i co, cwaniaczku? Stawiasz? – zapytała.
– Pewnie, miła pani.
To była Pani Śmierć.
– Hej, koleś! – zawołałem do barmana. – Podaj pan dwie!
– Hę?
– Podaj pan dwie szkockie z wodą, jak pragnę zdrowia!
– Aha. Dobrze.
– Co porabiasz, grubasku? – spytała Pani Śmierć.
– Rozwiązuję sprawy. Jak zwykle.
– Czyli wolno albo wcale.
– Nie, nie, kochana. Może Pani nie wie, ale jestem najlepszym detektywem w Los
Angeles.
– Też mi sztuka.
– Lepsze to niż drapanie się po jajach.
– Nie pozwalaj sobie, grubasie, bo cię zdmuchnę jak świecę.
– Przepraszam, przepraszam. Taki jestem roztrzęsiony, że sam nie wiem, co gadam.
Może jak się napiję, to mi przejdzie.
Barman postawił przed nami szklanki.
– Co się stało z twoimi powiekami? – spytała go Pani Śmierć.
– Dziś rano wybuchł mi piecyk…
– Jak będziesz odtąd spał w nocy? – zapytała.
– Owinę sobie głowę ręcznikiem.
– Nie mógłbyś pan zrobić tego teraz? – spytałem.
– Dlaczego?
– Mniejsza… – Zapłaciłem za oba drinki.
Uniosłem szklankę. Pani Śmierć również.
– Za długie życie – powiedziała.
– Pewnie, za długie życie.
Stuknęliśmy się szklankami i wychylili je do dna. Zamówiłem drugą kolejkę…
Siedzieliśmy tam około 30 minut, kiedy znów ktoś pchnął drzwi. Kobieta. Weszła i
usiadła na stołku po mojej lewej. 2 kobiety to 2 razy tyle kłopotów. Siedząc
między nimi, czułem się jak w imadle. Udupiony.
Drugą kobietą była Jeannie Nitro.
Poleciłem barmanowi, żeby podał jeszcze jedną szkocką z wodą.
– Nick – szepnęła Jeannie – muszę z tobą pogadać. Kim jest ta zdzira, która
siedzi obok ciebie?
– Nie zgadniesz – odparłem.
Pani Śmierć też mi zadała szeptem pytanie.
– Kim jest ta zdzira?
Kelner przyniósł szkocką i Jeannie jednym haustem opróżniła szklankę.
– No, chyba czas, żeby panie się poznały… – powiedziałem.
Zwróciłem się do Pani Śmierć.
– Przedstawiam pani Jeannie Nitro…
Zwróciłem się do Jeannie Nitro.
– Przedstawiam ci Panią… Panią…
– Panią Iśćmer – podpowiedziała Pani Śmierć.
Spojrzały na siebie.
Hm, to może być bardzo ciekawe, pomyślałem.
Skinąłem na kelnera, żeby przyniósł nam następną kolejkę…
39
I tak tkwiłem między Kosmosem a Śmiercią. Jedno i drugie pod postacią Kobiety.
Jakie miałem szansę? Tymczasem powinienem był szukać Czerwonego Wróbla, który
może w ogóle nie istniał. Dziwnie się czułem. Nigdy się nie spodziewałem, że tak
się wszystko pokomplikuje. Ledwo rozumiałem, co się dzieje. Jak się miałem
zachować?
Idioto, nie trać zimnej krwi! – poradził mi wewnętrzny głos.
Dobra.
Pojawiły się nasze drinki.
– Wasze zdrowie, drogie panie!
Stuknęliśmy się szklankami i pociągnęliśmy po zdrowym łyku.
Dlaczego nie mogłem być zwyczajnym gościem, który ogląda mecz baseballowy? I
przejmuje się tylko tym, jaki będzie wynik? Dlaczego nie mogłem być kucharzem i
z takim skupieniem smażyć jajecznicy, jakby nie obchodziło mnie nic więcej na
świecie? Dlaczego nie mogłem być muchą wędrującą z zainteresowaniem po czyimś
nadgarstku? Dlaczego nie mogłem być kogutem dziobiącym w kurniku ziarno?
Dlaczego musiałem być tu?
Jeannie stuknęła mnie łokciem i szepnęła:
– Belane, muszę z tobą pogadać…
Położyłem kilka banknotów na barze. Po czym spojrzałem na Panią Śmierć.
– Mam nadzieję, że się pani nie wnerwi, ale…
– Wiem, grubasku, chcesz pomówić z tą panią sam na sam.
Dlaczego miałabym się wnerwić? Przecież nie kocham się w tobie.
– Ale ciągle jest pani przy mnie…
– Jestem przy każdym, Nick, tyle że ty jesteś bardziej wyczulony na moją
obecność.
– Aha. Aha.
– Pomogłeś mi z Celine’em…
– Tak, tak…
– Więc zostawię cię samego z tą damą. Ale tylko na jakiś czas.
Mamy jeszcze coś do załatwienia, jednakże niedługo się spotkamy.
– Nie wątpię, pani Iśćmer…
Dopiła szkocką i wstała ze stołka. Po czym odwróciła się i ruszyła w stronę
drzwi. Zabójczo piękna. Po chwili już jej nie było. Barman podszedł po
pieniądze.
– Kto to był? – zapytał. – Aż mi się zrobiło słabo, kiedy mnie mijała.
– Ma pan szczęście, że tylko słabo.
– Dlaczego?
– Gdybym panu powiedział, i tak by mi pan nie uwierzył.
– Niech pan powie.
– Nie mam ochoty. Proszę nas zostawić samych, chcę pogadać z tą damą.
– Dobrze. Ale niech mi pan powie jedno.
– Co?
– Jak to się dzieje, że piękne laski lgną do takiego ohydnego tłuściocha?
– To dzięki temu, że zawsze smaruję wafle maślanką. A teraz zmykaj.
– Trochę grzeczniej, koleś – powiedział.
– A twoje pytanie było grzeczne?
– Ale nie tak chamskie jak to „zmykaj”!
– Zmykaj, bo powiem coś takiego, że dopiero się zdziwisz!
– Pierdol się! – zawołał.
– Bardzo ładnie – pochwaliłem. – A teraz szpulaj się, póki jeszcze możesz.
Powoli podreptał na koniec baru, stanął i zaczął drapać się po tyłku.
Zwróciłem się do Jeannie.
– Przepraszam, skarbie, ale jakoś ostatnio wdaję się w nieprzyjemne rozmowy ze
wszystkimi barmanami. – Nie przejmuj się, Belane.
Miała smutną minę.
– Belane, muszę cię opuścić.
– Trudno, idź, ale wypij chociaż strzemiennego.
– Chodzi o to, że cała nasza grupa opuszcza Ziemię. Sama nie wiem, jak to się
stało, ale cię polubiłam.
– To zrozumiałe. – Zaśmiałem się. – Ale dlaczego opuszczacie Ziemię?
– Długo zastanawialiśmy się nad tym i zdecydowaliśmy, że nie chcemy kolonizować
waszej planety. Wszystko jest takie okropne.
– Co jest okropne, Jeannie?
– Ziemia. Smog, morderstwa, zatrute powietrze, zatruta woda, zatruta żywność,
nienawiść, beznadziejność, wszystko razem. Jedyne, co tu jest piękne, to
zwierzęta, ale je zabijacie, niedługo zostaną tylko oswojone szczury i konie
wyścigowe. To takie smutne, nic dziwnego, że tyle pijesz.
– Masz rację, Jeannie. No i nie zapominaj o arsenałach broni jądrowej.
– Tak, wygląda na to, że się z tego nie wykaraskacie.
– Hm. Może szlag trafi ludzkość za 2 dni, a może jeszcze przetrwamy z 1000 lat.
Sami nie wiemy, co będzie, i dlatego tak trudno jest nam myśleć poważnie o
czymkolwiek.
– Będzie mi cię brakowało, Belane, ciebie i zwierząt…
– Nie dziwię się, że nas opuszczasz, Jeannie…
Jej oczy zaszkliły się.
– Proszę cię, nie płacz, Jeannie, niech to cholera…
Podniosła szklankę, dopiła szkocką i skierowała na mnie oczy, jakich nie
widziałem u nikogo innego i nigdy już nie zobaczę. – Żegnaj, grubasku. –
Uśmiechnęła się. I znikła.
40
Nazajutrz znów siedziałem w biurze. Miałem do rozwiązania już tylko jedną
sprawę: musiałem znaleźć Czerwonego Wróbla. Nikt nie dobijał się do moich drzwi,
żeby zaproponować mi kolejną robotę. W porządku. Nastał czas na rozrachunek,
rozrachunek z samym sobą. W sumie osiągnąłem w życiu to, co zamierzałem. Do
czegoś jednak doszedłem. Nie musiałem nocować na ulicy. A wielu wartościowych
ludzi nocuje na ulicy. Nie są kretynami, po prostu nie ma dla nich miejsca w
maszynerii teraźniejszości. Jej potrzeby zmieniają się ustawicznie. Ponury
układ, toteż jeśli wciąż śpisz we własnym łóżku, to już samo w sobie jest dużym
sukcesem. Ja miałem szczęście, ale fakt, że do czegoś doszedłem, był nie tylko
kwestią szczęścia; był również moją zasługą. W sumie jednak świat jest dość
potworny i dlatego zwykle żal mi większości ludzi.
Zresztą, niech to diabli. Wyciągnąłem wódkę i golnąłem sobie.
Często najlepsze chwile w życiu to te, kiedy nic nie robisz, tylko zastanawiasz
się nad swoim istnieniem, kontemplujesz różne sprawy. I tak kiedy na przykład
mówisz, że wszystko nie ma sensu, to nie może do końca nie mieć sensu, bo
przecież jesteś świadom, że nie ma sensu, a twoja świadomość braku sensu nadaje
temu jakiś sens. Rozumiecie, o co mi chodzi? Optymistyczny pesymizm.
Czerwony Wróbel. Czułem się tak, jakbym miał znaleźć świętego Graala. Może to za
głęboka woda jak na mnie. I za gorąca.
Łyknąłem jeszcze wódki.
Rozległo się pukanie do drzwi. Zdjąłem nogi z biurka.
– Proszę.
Drzwi otworzyły się i wszedł obdarty gość o drobnej budowie. Śmierdział. Chyba
naftą, ale nie byłem pewien. Miał małe oczka, zwężone w szparki. Szedł jakby
bokiem. Zatrzymał się przy samym biurku i pochylił nad nim. Głowa lekko mu
drżała.
– Belane – rzekł.
– Może – mruknąłem.
– Mam to, czego pan pragnie.
– Świetnie – powiedziałem. – A teraz niech się pan wynosi razem z tym, z czym
pan przyszedł.
– Spokojnie, Belane. Zaczekaj pan, aż powiem hasło.
– Taa? Jakie hasło?
– Czerwony Wróbel.
– I co dalej?
– Wiemy, że go pan szuka.
– „Wiemy”? Kto wie?
– Tego nie mogę wyjawić.
Wstałem, obszedłem biurko i złapałem gościa za przód zniszczonej koszuli.
– A jak cię zmuszę do gadania? Jak tak cię kopnę, że wyleci z ciebie wszystko,
co wiesz?
– To nic nie da. Niewiele wiem.
Jakoś mu uwierzyłem. Puściłem go. O mało nie upadł. Wróciłem na swoje miejsce.
– Nazywam się Amos – powiedział – Amos Redsdale. Mogę naprowadzić pana na trop
Czerwonego Wróbla. Interesuje to pana?
– Co masz?
– Adres. Adres pewnej babki. Wie wszystko o Czerwonym Wróblu.
– Ile chcesz?
– 75 dolców.
– Szpulaj się, Amos.
– Nie chce pan? No to idę. Muszę zdążyć na pierwszą gonitwę.
Mam cynk, jak obstawić porządek.
– 50 dolców.
– 60 – powiedział Amos.
– Dobra, dawaj adres.
Wyciągnąłem 3 dwudziestki, a on podał mi złożoną kartkę. Rozłożyłem i
przeczytałem: „Deja Fountain, Rudson Drive 3234 m. 9. Zachodnie Los Angeles”.
– Słuchaj, Amos, mogłeś wyssać ten adres z palca. Skąd mam wiedzieć, czy jest
cokolwiek wart?
– Niech pan tam pojedzie, Belane. Sam się pan przekona.
– Dla twojego dobra, Amos, mam nadzieję, że nie robisz mnie w konia.
– Muszę iść, bo się spóźnię – rzekł. Odwrócił się, ruszył do drzwi i wyszedł na
korytarz.
A ja zostałem z kartką, uboższy o 60 dolców.
41
Zaczekałem do wieczora, pojechałem pod wskazany adres i zaparkowałem wóz. Ładna
dzielnica. Definicja ładnej dzielnicy: taka, na którą cię nie stać. Łyknąłem
wódki, wysunąłem się zza kierownicy, zamknąłem za sobą drzwi i ruszyłem w stronę
budynku. Nacisnąłem guzik przy plakietce „Deja Fountain”. Usłyszałem głos,
słodki, ale jakby zdenerwowany:
– Tak?
– Do pani Dej i Fountain. W sprawie Czerwonego Wróbla.
Skierował mnie Amos Redsdale. Nazywam się Nick Belane.
– Nie mam pojęcia, o czym pan mówi, do licha.
– Kurwa!
– Słucham?
– Nic, nic. Nabrał mnie…
– Tylko żartowałam. Proszę wejść.
Rozległo się głośne bzyczenie. Pchnąłem drzwi. Otworzyły się. Szedłem po
puszystej wykładzinie, aż dotarłem do mieszkania numer 9. Co takiego ma w sobie
9? Zawsze wydawała mi się groźna. Ale też większość cyfr napawa mnie lękiem.
Lubię tylko 3, 7 i 8 oraz ich kombinacje.
Zadzwoniłem. Usłyszałem kroki. Po czym drzwi otworzyły się.
Była oszałamiająca. Czerwona sukienka. Zielone oczy. Długie ciemne włosy. Młoda.
Z klasą. Zgrabny tyłek. Zapach mięty. Jej wargi ułożyły się w uśmiech.
– Proszę, panie Belane.
Wszedłem za nią do pokoju. Nagle coś twardego wbiło mi się w plecy.
– Stój, białasie! Łapy do góry! Zobacz, czy dasz radę dotknąć nimi sufitu,
białasie!
Gość zaczął mnie obmacywać. Znalazł moją spluwę i ją zabrał.
– W porządku, może się pan odwrócić, panie Belane.
Odwróciłem się. Duży facet, ale biały.
– Pan jest biały! – zdziwiłem się.
– Pan też – rzekł.
– No tak, ale tylko czarni nazywają białych białasami.
– Najwyraźniej nie tylko – oznajmił. – Oddam panu spluwę, kiedy będzie pan
wychodził.
Udałem się za Deją do następnego pokoju. Wskazała mi fotel. Był to obszerny
pokój. Zimny. Tchnęło w nim grozą.
Deja ulokowała się na kanapie, wyjęła z pudełka małe cygaro, zdjęła celofan,
polizała je, odgryzła koniec, przytknęła zapałkę, zaciągnęła się, po czym
wypuściła seksownie kłąb błękitnego dymu. Wbiła we mnie zielone ślepia.
– Rozumiem, że szuka pan Czerwonego Wróbla.
– Tak, dla klienta.
– Kim jest pański klient?
– Tego nie mogę zdradzić.
– Coś mi się zdaje, że się zaprzyjaźnimy, panie Belane. Bardzo serdecznie
zaprzyjaźnimy.
– Naprawdę, hę?
– Na swój sposób jest pan niezwykle przystojnym mężczyzną.
Na pewno pan o tym wie. Widać, że dobrze się pan czuje w swoim ciele. To bardzo
pociągające. Większość mężczyzn krępuje się tego, że ich ciało zmienia się z
wiekiem.
– Mówi pani poważnie?
– Proszę mi mówić po imieniu.
– Mówisz poważnie, Deja?
– Uhm…. może usiądziesz koło mnie?
Podniosłem tyłek i posadziłem obok niej, na kanapie. Uśmiechnęła się.
– Napijesz się?
– Pewnie. Najchętniej szkockiej z wodą sodową.
– Bernie, przynieś, proszę, szkocką z wodą sodową – powiedziała.
Po kilku chwilach zjawił się białas, który zabrał mi spluwę. Na stoliku przede
mną postawił szklankę.
– Dziękuję, Bernie.
Odszedł, zostawiając nas samych.
Pociągnąłem haust szkockiej. Niezła. Całkiem niezła.
– Polecono mi, żebym ci przekazała, że masz przestać się interesować Czerwonym
Wróblem – oznajmiła Deja.
– Nigdy nie rezygnuję z żadnej sprawy, chyba że na życzenie klienta.
– Z tej zrezygnujesz.
– E tam.
– Przeszkadza ci, że palę cygaro?
– E tam.
– Chcesz pociągnąć?
– Aha.
Deja podała mi cygaro. Zaciągnąłem się głęboko, wypuściłem dym, oddałem je
dziewczynie. Przez chwilę wszystko w pokoju wydawało mi się niezwykle wyraźne,
po czym nagłe ściany zaczęły się przekrzywiać, dywan uniósł się i opadł. Tuż
przede mną błysnęło niebieskie światło. Nagle poczułem jej wargi na swoich.
Pocałowała mnie i odsunęła się. Parsknęła śmiechem.
– Jak dawno nie miałeś kobiety, Belane?
– Nie pamiętam…
Znów się roześmiała i znów poczułem jej wargi na swoich. Dawno nie miałem,
bardzo dawno. Jej język wślizgnął się w moje usta jak wąż. Jej ciało też
wyginało się jak wąż.
Usłyszałem kroki, a następnie głos:
– PRZESTAŃCIE!
Nad nami stał Bernie ze spluwą w każdej dłoni. Poznałem, że jedna ze spluw jest
moja.
– Spokojnie, Bernie, spokojnie – powiedziałem.
Bernie oddychał ciężko, jakby w powietrzu brakowało tlenu. Wpatrywał się w Deję.
Oczy miał zamglone.
– DEJA, PRZECIEŻ WIESZ, ŻE CIĘ KOCHAM! – zawołał.
– ZABIJĘ GO! ZABIJĘ CIEBIE! ZABIJĘ SIEBIE!
Znajdowałem się w doskonałej pozycji. Zamachnąłem się prawą nogą i kopnąłem go w
jaja. Wrzasnął i padł na ziemię, łapiąc się za krocze. Podniosłem z podłogi obie
spluwy, swoją schowałem do kabury, a jego ująłem w prawą dłoń. Lewą ręką
dźwignąłem białasa do góry i cisnąłem na fotel. Pociągnąłem jego głowę do tyłu
za włosy, aż mu opadła szczęka. Wtedy wsunąłem mu lufę w usta.
– Possij tego lizaka, koleś, a ja tymczasem zastanowię się, co dalej.
Bernie zacharczał w odpowiedzi.
– Nie zabijaj go! – zawołała Deja. – Nie zabijaj, błagam!
– Co wiesz o Czerwonym Wróblu, białasie? – spytałem.
Nie odpowiedział.
Wepchnąłem mu lufę głębiej w usta. Pierdnął. Było to głośne pierdnięcie. I
śmierdzące. Wyciągnąłem spluwę białasowi z gęby i zrzuciłem go z fotela na
podłogę.
– Jak mogłeś! Fuj!
Spojrzałem na Deję.
– Ma tu swój pokój?
– Tak.
Przeniosłem wzrok na Berniego.
– Idź do swojego pokoju i nie wychodź, dopóki ci nie pozwolę!
Bernie skinął głową.
– Jazda!
Wstał i podreptał przed siebie, po czym znikł za rogiem. Po chwili dobiegł mnie
odgłos zamykanych drzwi. Deja zgasiła cygaro. Już się nie uśmiechała.
– No dobrze, laleczko. Wracajmy do przerwanej zabawy – powiedziałem.
– Nie chcę.
– Co? Dlaczego? Zaledwie minutę temu wpychałaś mi język aż w przełyk!
– Boję się ciebie, jesteś zbyt gwałtowny.
– Przecież groził, że cię zabije, nie słyszałaś?
– Tak tylko mówił.
– Nie mówi się „tak tylko”, kiedy trzyma się spluwę.
Deja westchnęła.
– Martwię się o niego. Siedzi teraz zupełnie sam.
– Nie ma telewizora? Krzyżówek? Komiksów?
– Błagam, niech pan już idzie, panie Belanę!
– Kochana, muszę wyjaśnić do końca sprawę Czerwonego Wróbla.
– Nie teraz… nie teraz.
– A kiedy?
– Jutro. O tej samej porze.
– Wyślij Berniego do kina albo coś.
– Dobrze.
Podniosłem szklankę ze stolika, opróżniłem. Po czym zostawiłem Deję siedzącą na
kanapie, ze wzrokiem wbitym w dywan. Zamknąłem za sobą drzwi, wyszedłem na
korytarz, a potem przez frontowe drzwi na ulicę i skierowałem się do swojego
wozu. Wsiadłem, zapaliłem silnik. Czekałem, aż się nagrzeje. Była ciepła,
księżycowa noc. I wciąż miałem erekcję.
42
Zatrzymałem się przed barem, w którym dotąd nie miałem kłopotów. U Blinky’ego.
Na pierwszy rzut oka wyglądał w porządku: skórzane siedzenia, durnie, mrok, dym.
Miła atmosfera rozkładu. Usiadłem przy stoliku odgrodzonym przepierzeniem.
Podeszła kelnerka w idiotycznym stroju: obcisłe różowe szorty, obcisła różowa
bluzka, sterczące piersi dosztukowane watą. Uśmiechnęła się ohydnie, błyskając
złotym zębem. Wzrok miała tępy.
– Co sobie życzysz, skarbie? – zachrypiała.
– 2 butelki piwa. Bez szklanki.
– 2 butelki, skarbie?
– Taa.
– Jakiego piwa?
– Chińskiego.
– Chińskiego?
– 2 butelki chińskiego piwa. Bez szklanki.
– Mogę o coś spytać?
– Pewnie.
– Zamierzasz wypić oba?
– Jasne.
– Więc dlaczego nie zamówisz drugiego, kiedy wypijesz pierwsze? Wtedy będzie
bardziej zimne.
– Chcę to zrobić po swojemu. Na pewno jest jakiś powód.
– A jaki? Chętnie się dowiem.
– Nie muszę się tłumaczyć.
– A ja nie muszę pana obsłużyć. Mamy prawo nie obsługiwać klienta, który nam się
nie podoba.
– Nie chce mnie pani obsłużyć tylko dlatego, że zamawiam 2 piwa i nie mam ochoty
się z tego tłumaczyć?
– Nie powiedziałam, że nie obsłużę. Tylko że mam prawo nie obsłużyć.
– No dobrze, więc chodzi o moje poczucie bezpieczeństwa, o podświadomą potrzebę
bezpieczeństwa. Miałem parszywe dzieciństwo. 2 butelki podane od razu zapełniają
pustkę, która wymaga zapełnienia. Chyba o to chodzi. Nie mam pewności.
– Coś ci powiem, skarbie. Przydałby ci się psychiatra.
– Dzięki za radę. Ale zanim się do niego wybiorę, chciałbym dostać 2 butelki
chińskiego piwa, dobrze?
Podszedł rosły gość w brudnym białym fartuchu.
– Jakieś problemy, Betty?
– Facet chce zamówić 2 butelki chińskiego piwa. Bez szklanki.
– Pewnie czeka na kumpla, Betty.
– Na ma żadnego kumpla, Blinky.
Blinky spojrzał na mnie. Jeszcze jeden rosły, gruby gość. Gruby za dwóch.
– Jest pan z kumplem? – spytał.
– Nie – odparłem.
– Więc dlaczego chce pan zamówić 2 butelki chińskiego piwa?
– Chcę je wypić.
– Nie lepiej zamówić jedną butelkę teraz, a drugą później, kiedy wypije pan
pierwszą?
– Wolę od razu 2.
– Pierwszy raz słyszę coś takiego – powiedział Blinky.
– Dlaczego nie mogę dostać od razu 2? Czy to wbrew prawu?
– Nie, ale nienormalne.
– Mówiłam mu, że przydałby mu się psychiatra – wtrąciła Betty.
Oboje stali i wpatrywali się we mnie. Wyjąłem cygaro i zapaliłem.
– Cuchnie – rzekł Blinky.
– Jak wasze ekskrementy.
– Co takiego?
– Podajcie mi 3 butelki chińskiego piwa – poprosiłem. – Bez szklanki.
– Ten gość to wariat – stwierdził Blinky.
Spojrzałem na niego i roześmiałem się. Po czym oznajmiłem:
– Nie mów do mnie nic więcej. I nie rób nic, co mogłoby mnie zirytować, bo
odstrzelę ci usta od ryja, koleś.
Blinky zamarł. Wyglądał tak, jakby chciał się wypróżnić.
Betty też stała bez ruchu.
Minęło kilkanaście sekund. Wreszcie Betty zapytała:
– Co mam zrobić, Blinky?
– Przynieś klientowi 3 butelki chińskiego piwa. Bez szklanki.
Betty poszła po piwa.
– A teraz – zwróciłem się do Blinky’ego – usiądź naprzeciwko mnie. Chcę, żebyś
siedział i patrzył, jak piję te 3 chińskie piwa.
– Pewnie – zgodził się, wpychając swój kałdun za stolik.
Pot lał się z gościa strugami. Wszystkie 3 podbródki mu drżały.
– Blinky, nie widziałeś przypadkiem Czerwonego Wróbla, co? – zapytałem.
– Czerwonego Wróbla?
– Tak, Czerwonego Wróbla.
– Nie widziałem – oświadczył Blinky.
Betty przyniosła 3 chińskie piwa.
Nareszcie.
43
Nazajutrz wieczór znów zajechałem pod budynek, w którym mieszkała Deja Fountain.
Miałem wypastowane buty i wypiłem tylko 3 czy 4 piwa. Siąpił lekki, nieco
złowieszczy deszczyk. „Bóg sika” – mówiliśmy, jak padało, kiedy byłem
szczeniakiem. Czułem się wypompowany, fizycznie i psychicznie. Miałem dość.
Chciałem przejść na emeryturę. Wyjechać do Las Vegas. Kręcić się z mądrą miną
przy stołach rulety. Patrzeć, jak durnie tracą fortuny. Tak sobie wyobrażałem
dobrą rozrywkę. Pełny relaks w zadymionej sali, podczas gdy pode mną otwiera się
grób. Ale, kurwa, nie miałem szmalu. I musiałem znaleźć Czerwonego Wróbla.
Nacisnąłem dzwonek mieszkania 9. Czekałem. Znów nacisnąłem dzwonek. Nic. O rany.
O rany, rany. Nie chciałem nawet o tym myśleć. Czyżby dali nogę? Deja i ten
białas. Trzeba było przyprzeć ich do muru wczoraj. Naprawdę pozwoliłem im zwiać?
Jedną ręką zapaliłem cygaro, drugą pomanipulowałem przy zamku. Drzwi się
otworzyły i wszedłem do hallu. Pomaszerowałem do drzwi z numerem 9. Przyłożyłem
ucho. Nic. Nawet mysz nie zaszeleściła. Niech to szlag. Kurwa mać. Poradziłem
sobie z zamkiem i wszedłem. Udałem się prosto do sypialni, sprawdziłem szafę
ścienną. Pusta. Żadnych ubrań. Nic, tylko samotne wieszaki. Co za przygnębiający
widok. Po dziewczynie, która miała naprowadzić mnie na trop Czerwonego Wróbla,
pozostały tylko 32 puste wieszaki. Dałem się wyrolować. Ale ze mnie jełop.
Miałem ochotę popełnić samobójstwo, ale odrzuciłem tę myśl. Sięgnąłem”do
kieszeni marynarki, wyjąłem flaszkę, wyplułem cygaro i golnąłem wódki.
Po czym odwróciłem się, wyszedłem z mieszkania i ruszyłem przed siebie
korytarzem, aż znalazłem to, czego szukałem. Drzwi z napisem: M. TOHIL,
ZARZĄDCA.
Zapukałem.
– Czego? – spytał gruby głos. Najwyraźniej miałem do czynienia z kolejnym rosłym
facetem.
– Kwiaty, panie Tohil. Mam doręczyć kwiaty panu Tohilowi.
– Jak się tu dostałeś?
– Drzwi frontowe były otwarte, panie Tohil.
– Niemożliwe!
– Jakaś pani akurat wychodziła, panie Tohil, i wpuściła mnie.
– Lokatorzy nie powinni wpuszczać obcych.
– Nie wiedziałem. Co miałem zrobić?
– Należy połączyć się przez domofon, przedstawić się i powiedzieć, w jakiej
sprawie się przyszło.
– W porządku, panie Tohil. Wyjdę, zadzwonię i powiem panu, jak się nazywam i że
przyniosłem kwiaty. Mam tak zrobić?
– Nie musisz, mały. Poczekaj…
Drzwi otworzyły się szeroko. Wskoczyłem do środka, zatrzasnąłem je kopniakiem i
złapałem faceta za pasek u spodni. Miałem więcej w garści, niż się spodziewałem.
Facet był naprawdę potężny. I nie ogolony. W dodatku śmierdział siarką. A ważył
ze 120 kilo.
– Co się, kurwa, dzieje? Gdzie kwiaty? Puszczaj mój pasek!
– Spokojnie, Tohil – powiedziałem. – Jestem prywatnym detektywem, posiadam
licencję. Chcę wiedzieć, gdzie się podziała Deja Fountain, lokatorka spod 9.
– Pocałuj mnie w dupę, koleś, i spierdalaj.
Puściłem go.
– Spokojnie, panie Tohil. Proszę odpowiedzieć na moje pytanie i zaraz sobie
pójdę.
– A gówno! To poufne informacje i nie zamierzam ich nikomu udzielać. Wynocha!
– Mam czarny pas, Tohil. Moje ręce to śmiertelna broń. Nie zmuszaj mnie, żebym
ich użył.
Roześmiał się i zrobił krok w moją stronę.
– Stój! – ryknąłem.
Zatrzymał się.
– Słuchaj, Tohil, muszę znaleźć Czerwonego Wróbla, a Deja Fountain to mój jedyny
trop. Dlatego potrzebuję wiedzieć, dokąd ona i ten jej chłoptaś się wynieśli.
– Nie zostawili mi adresu – oznajmił. – A teraz zjeżdżaj stąd, zanim ci pierdnę
w nos!
Wyciągnąłem.45 i wycelowałem w jego brzuch.
– GDZIE JEST DEJA FOUNTAIN? – wrzasnąłem.
– Odpierdol się – rzekł i ruszył na mnie.
– Stój! – zawołałem.
Ale dureń nie usłuchał. Wpadłem w panikę i nacisnąłem spust.
Spluwa zacięła się.
W następnej chwili dłonie Tohila zacisnęły się na mojej szyi. Dłonie jak bochny,
bochny z wielkimi, silnymi, nachalnymi paluchami. Nie mogłem oddychać. W głowie
mi dudniło, przed oczami wirowały jasne plamy. Waliłem go kolanem w krocze. A on
nic. Wybryk natury. Cholera wie, gdzie miał narządy, pewnie pod pachą.
Byłem bezradny. Czułem w pobliżu śmierć. Ale moje życie wcale nie przeleciało mi
przed oczami. Tylko jakiś głos w mojej głowie powiedział: „Na prawym tylnym kole
przydałaby się nowa opona…” Idiotyczne, idiotyczne. Kończyłem się. Znikąd nie
mogłem oczekiwać pomocy.
Nagle mnie puścił. Zachwiałem się, wciągając w płuca powietrze. Zewsząd dookoła
i aż ze stratosfery.
Spojrzałem na Tohila. Nie wyglądał najlepiej. Wyglądał gorzej niż źle. Patrzył
na mnie, ale tak jakby nie patrzył. Zobaczyłem, jak chwyta się za lewe ramię.
Trzymając się za nie, wykrzywił się boleśnie. Jęknął, postawił oczy w słup i
zwalił się na ziemię.
Podszedłem bliżej, pochyliłem się i ująłem go za nadgarstek, żeby sprawdzić
puls. Nic. Nie żył. Pa, pa.
Wszedłem do pokoju, usiadłem na fotelu. I wtedy zobaczyłem, że naprzeciwko
siedzi na kanapie ona: Pani Śmierć. Pierwszy raz tak się cieszyłem na jej widok.
Co za babka. Nigdy człowieka nie zawiedzie. Prawdziwy skarb. Uśmiechnęła się.
– Jak leci, Belane?
– Nie mogę chyba narzekać, proszę pani.
Ubrana była cała na czarno. Do twarzy jej było w czerni. W czerwieni też.
– Lepiej uważaj z wagą, Belane. Ostatnio za dużo jadasz frytek, kartofli piure,
deserów… i ciągle te piwa…
– No tak… tak… tak…
Znów się uśmiechnęła. Mocne, zdrowe zęby. Mogłaby przegryźć klucz francuski.
– Muszę się zbierać – oznajmiła. – Robota czeka.
– Ktoś, kogo znam?
– Znasz Harry’ego Dobbsa?
– Chyba nie.
– Gdybyś znał, mógłbyś go wykreślić z kalendarzyka.
I znikła. Ot, po prostu.
Wróciłem do Tohila, wyciągnąłem mu portfel. W środku była 50, dwie 20, 5 i
dolar. Wsunąłem wszystkie banknoty do prawej kieszeni spodni. Otworzyłem drzwi,
wyśliznąłem się na korytarz, zamknąłem je za sobą. Nikogo nie było w pobliżu.
Dotarłem do drzwi frontowych i wyszedłem na dwór. Wciąż padał lekki deszcz.
Przyjemnie było czuć krople na twarzy. Wciągnąłem głęboko w płuca powietrze,
westchnąłem, ruszyłem w stronę garbusa. Wciąż stał tam, gdzie go zostawiłem.
Sprawdziłem prawą tylną oponę. Rzeczywiście była łysa jak kolano. Należało kupić
nową.
44
Znów popadłem w przygnębienie. Pojechałem do domu, wszedłem na górę, otworzyłem
butelkę szkockiej. Dobra stara znajoma. Do szkockiej z wodą trzeba przywyknąć.
Ale po jakimś czasie człowiek zaczyna czuć, że jej magia działa. Szkocka posiada
jakieś specyficzne ciepło, którego nie ma żadna inna whisky. No więc miałem
chandrę i siedziałem w fotelu, a obok stało 3/4 litra szkockiej. Nie włączyłem
telewizora, bo kiedy człowiek jest w podłym nastroju, cholerne pudło jeszcze
bardziej go dołuje. Te wszystkie nudne twarze, jedna za drugą, bez końca. Cały
sznur idiotów, często bardzo sławnych. Komicy, którzy wcale nie są zabawni, i
czwartorzędne filmidła. Jedyne, co mi pozostawało, to szkocka.
Deszcz padał coraz mocniej. Siedziałem i wsłuchiwałem się w odgłos kropli
bębniących o dach.
Nie powinienem był pozwolić nawiać tym sukinkotom. I nie wiedziałem, gdzie
szukać faceta, od którego dostałem namiar na Deję Fountam. Znów znalazłem się w
punkcie wyjścia. Dałem dupy, Czerwony Wróbel wymknął mi się z garści… Miałem
55 lat, a zachowałem się jak pieprzony żółtodziób. Jak długo wytrwam jeszcze w
tym fachu? Czy nieudacznicy zasługują na coś więcej poza kopem w tyłek? Mój
stary radził mi: „Znajdź taką pracę, żeby ludzie dawali ci szmal, licząc, że
dostaną więcej. W grę wchodzi bankowość i ubezpieczenia. Bierzesz szmal, a w
zamian dajesz papierek. Obracasz forsą, a ludziska przynoszą ci jej coraz
więcej. Chciwość i strach pchają ich w twoje ramiona. A ty kierujesz się znaną
dewizą: Tylko frajer marnuje okazję!” Świetna rada. Tyle że mój stary umarł w
nędzy.
Nalałem sobie nową porcję.
Cholera, nawet z babami nie umiałem sobie radzić. Miałem 3 żony. Z żadną nie
poszło o nic naprawdę ważnego. Wystarczyły drobne sprzeczki. Utarczki o byle co.
Ciągłe czepianie się o wszystko. Dzień w dzień, rok w rok, bez chwili
wytchnienia. Zamiast się wspierać, wbijaliśmy sobie szpile. Prowokowaliśmy się
nawzajem. Non stop. Kto kogo, jak na zawodach. Ale jak raz się zacznie, potem
wchodzi to w nawyk. Nie można przestać. Nie chce się przestać. A później chce
się już tylko uciec jak najdalej. Więc rozwód.
I teraz byłem sam. Siedziałem i wsłuchiwałem się w deszcz. Gdybym umarł, nikt
nie uroniłby łzy. Nie żeby mi zależało na płaczu. Ale to aż dziwne, do jakiego
stopnia można być samotnym. Cały świat jest pełen takich samotnych starych
pierdołów jak ja. Siedzą i słuchają deszczu, zastanawiając się, gdzie się
wszystko podziało. Człowiek wie, że jest stary, kiedy zaczyna się zastanawiać,
gdzie się wszystko podziało.
No więc nie podziało się nigdzie, bo gdzie niby miało się podziać? Byłem 3
ćwierci do śmierci. Włączyłem telewizor. Akurat leciała reklama. SAMOTNY?
NIESZCZĘŚLIWY? ROZCHMURZ SIĘ. ZADZWOŃ DO JEDNEJ Z NASZYCH PIĘKNYCH DZIEWCZYN.
PRAGNĄ Z TOBĄ POROZMAWIAĆ. WYSTARCZY MIEĆ KARTĘ KREDYTOWĄ MASTER ALBO VISA.
ZADZWOŃ DO KITTY, FRANCI ALBO BIANKI. TEL. 800 – 435 – 8745.
Pokazali dziewczyny. Najlepsza była Kitty. Łyknąłem szkockiej i wykręciłem
numer.
– Tak? – Męski głos. Nieprzyjemny.
– Chciałbym mówić z Kitty.
– Pełnoletni?
– Tak.
– Master czy Visa?
– Visa.
– Podaj pan numer i termin ważności. A także adres, telefon, numer ubezpieczenia
i prawa jazdy.
– Hola, a jaką mam pewność, że nie wykorzystacie moich danych do jakichś
własnych celów? Że nie zrobicie mnie w konia?
Nie wyrolujecie?
– Koleś, chcesz gadać z Kitty, czy nie?
– No, chcę…
– Reklamujemy się w telewizji. Działamy od 2 lat.
– Niech będzie, tylko wyciągnę dokumenty z portfela.
– Jak nie chcesz podawać nam swoich danych, możesz się rozłączyć. Obejdziemy się
bez ciebie.
– O czym Kitty będzie ze mną rozmawiała?
– Zobaczysz, spodoba ci się.
– Skąd pan wie, że mi się spodoba?
– Hej, koleś…
– No dobrze, jeszcze moment…
Podałem mu swoje dane. Musiałem odczekać chwilę, aż sprawdzą, czy wszystko się
zgadza. Potem usłyszałem kobiecy głos.
– Cześć, misiu, tu Kitty!
– Cześć, Kitty, mam na imię Nick.
– Oooch, jaki seksowny głos! Czuję, że mnie podnieca!
– Co ty, mój głos wcale nie jest seksowny.
– Nie bądź taki skromny, misiu!
– Nie, Kitty, skromnością to ja nie grzeszę.
– Wiesz, czuję, że jesteś tuż, tuż. Czuję, że trzymasz mnie na kolanach, a ja
patrzę ci w oczy. Sama mam wielkie niebieskie oczy.
Nachylasz się do mnie, zaraz mnie pocałujesz!
– Bredzisz, Kitty. Siedzę sam, sącząc szkocką i wsłuchując się w deszcz.
– Posłuchaj, Nick, musisz wysilić nieco wyobraźnię. Popuść wodze fantazji, a
zobaczysz, jak może być przyjemnie. Podoba ci się mój głos? Nie uważasz, że jest
choć trochę… seksowny?
– Trochę, ale nie za bardzo. Raczej zachrypnięty. Jesteś przeziębiona?
– Nick, Nick, mój skarbie, taka gorąca dziewczyna jak ja nie bywa przeziębiona!
– Co?
– Powiedziałam, że taka gorąca dziewczyna jak ja nie bywa przeziębiona!
– Ale masz chrypę. Może za dużo palisz.
– Nie biorę papierosów do ust, Nick. Tylko coś zupełnie innego.
– Co, Kitty?
– Nie domyślasz się?
– Nie.
– Spójrz w dół, Nick.
– Dobra.
– Co widzisz?
– Szklankę. Telefon.
– Co jeszcze, Nick?
– Buty…
– Nick, a to wielkie coś, co sterczy do przodu, kiedy tak sobie rozmawiamy… co
to?
– To? To mój tłusty bebech!
– Mów do mnie, Nick. Słuchaj mojego głosu, myśl o tym, że siedzę ci na kolanach,
sukienka podjeżdża mi do góry, widzisz moje kolana, moje uda. Mam długie blond
włosy. Opadają mi na ramiona.
Myśl o mnie, Nick, myśl o mnie…
– No dobra…
– I co teraz widzisz, Nick?
– To samo. Telefon, buty, szklankę, swój bebech…
– Jesteś niegrzecznym chłopcem, Nick! Mam ochotę przyjechać do ciebie i dać ci
parę klapsów! A może sam chciałbyś mi sprawić lanie, Nick?
– Co takiego?
– W pupę. W pupę, Nick!
– Kitty…
– Tak?
– Przepraszam, ale muszę odejść na chwilę. Muszę iść do łazienki.
– Och, Nick, wiem, co chcesz zrobić! Ale wcale nie musisz iść do łazienki,
możesz to przecież zrobić rozmawiając ze mną!
– Nie, nie mogę, Kitty. Muszę się odlać.
– Nick, uważam naszą rozmowę za zakończoną!
Rozłączyła się.
Poszedłem do łazienki i wysikałem się. Stojąc nad klozetem wciąż słyszałem
bębnienie deszczu. Kiepska była ta rozmowa z Kitty, ale przynajmniej pomogła mi
przestać myśleć o Czerwonym Wróblu i innych sprawach. Spuściłem wodę, umyłem
ręce, popatrzyłem w lustro, zrobiłem do siebie oko i wróciłem napić się
szkockiej.
45
Nazajutrz znów siedziałem w biurze. Czułem się nie spełniony i, szczerze mówiąc,
dość niechętnie nastawiony do życia. Tkwiłem w martwym punkcie, reszta świata
też. Wszyscy po prostu zbijaliśmy bąki, czekając na śmierć i zajmując się
czymkolwiek, żeby wypełnić czas. Niektórzy z nas nie robili nic. Byliśmy jak
warzywa. Ja również. Nie wiem, jakim byłem warzywem. Czułem się jak rzepa.
Zapaliłem cygaro, zaciągnąłem się i udawałem, że wiem, co jest, kurwa, grane.
Zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę.
– Taa?
– Panie Belane, został pan wylosowany jako kandydat do wspaniałej nagrody. Może
nią być telewizor, podróż do Somalii, 5000 dolarów albo składany parasol.
Dostanie pan darmowy pokój, darmowe śniadania. Musi pan tylko zapisać się na
prowadzone przez nas wykłady, którą umożliwią panu zbicie fortuny na handlu
nieruchomościami…
– Hej, koleś! – powiedziałem.
– Tak, słucham pana?
– Idź wydymaj królika!
Odłożyłem słuchawkę. Wbiłem wzrok w telefon. Pieprzone urządzenie. Ale
potrzebne, żeby wykręcić 900 ileś. Cholera wie, co się może zdarzyć.
Powinienem mieć wakacje. Oraz 5 kobiet. I wygrzebać sobie wosk z uszu. Zmienić
olej w wozie. Zapomniałem, cholera, wysłać zeznania podatkowe. Od okularów,
których używałem do czytania, odłamał się pałąk. Po mieszkaniu łaziły mrówki.
Czas było udać się do dentysty na czyszczenie zębów. Miałem zdarte obcasy.
Cierpiałem na bezsenność. Ubezpieczenie wozu mi wygasło. Za każdym razem
zacinałem się przy goleniu. Nie śmiałem się od 6 lat. Zamartwiałem się bez
powodu. A kiedy miałem powód, upijałem się.
Znów zadzwonił telefon. Sięgnąłem po słuchawkę.
– Belane? – spytał głos.
– Może.
– Gówno może! – zirytował się facet na drugim końcu linii.
– Albo jest pan Belane’em, albo nie!
– No dobra. Jestem.
– A więc, panie Belane, według zebranych przez nas informacji, szuka pan
Czerwonego Wróbla.
– Taa? A jak zebraliście te informacje?
– Nie lubimy się chwalić naszymi metodami.
– A ja nie lubię się chwalić tym, co mam między nogami, ale dla was mogę zrobić
wyjątek.
– Dziękuję, nie skorzystamy.
– No dobra – powiedziałem. – Więc z czym pan dzwoni?
– 10 000 i Czerwony Wróbel jest pański.
– Nie mam 10 kafli.
– Możemy skontaktować pana z kimś, kto pożyczy panu pieniądze.
– Poważnie?
– Poważnie, Belane. Zaledwie na 15%. Miesięcznie.
– Nie mam nic pod zastaw.
– Ależ co pan mówi! Ma pan.
– Co?
– Swoje życie.
– Naprawdę wystarczy? No to może ubijemy interes.
– Jasne, Belane. Wpadniemy do pańskiego biura. Za 10 minut.
– Skąd będę wiedział, że to właśnie wy?
– Powiemy panu.
Gość rozłączył się.
Po 10 minutach rozległo się pukanie. Głośne pukanie. Drzwi aż się trzęsły.
Sprawdziłem, czy mam lugera w szufladzie. Leżał na swoim miejscu, śliczny jak
obrazek. Gołej babki.
– Otwarte! Właźcie, do licha!
Drzwi otworzyły się. Ogromne cielsko wypełniło całą futrynę. Małpiszon z
cygarem, w jasnoróżowym garniturze. I 2 mniejsze małpiszony.
Wskazałem największemu krzesło. Ledwo się na nim zmieścił. Nogi mebla aż się
ugięły. Mniejsze małpiszony stanęły po bokach.
Główny małpiszon beknął i pochylił się nieco w moją stronę.
– Nazywam się Sanderson – rzekł. – Harry Sanderson. A to moje chłopaki – dodał,
wskazując mniejsze małpiszony.
– Pana synowie? – zapytałem.
– Nie, chłopaki – oznajmił.
– Aha.
– Potrzebujesz nas pan.
– Aha.
– Chodzi o Czerwonego Wróbla – powiedział Sanderson.
– Jest pan jakoś związany z tą babką i jej kundlem, którzy wczoraj prysnęli z
mieszkania?
– Nie jestem związany z żadną babką – odparł. – Używam ich tylko do jednego.
– Do czego? – zapytałem.
– Do nadziewania na rożen!
Mniejsze małpiszony zachichotały. Pewnie uważały to, co powiedział, za zabawne.
– Wcale nie uważam tego, co pan powiedział, za zabawne – oznajmiłem.
– Gówno mnie obchodzi, co pan uważa – odparł Sanderson.
– No dobra. Pogadajmy o Czerwonym Wróblu.
– 10 000.
– Mówiłem już, że nie mam.
– A ja mówiłem, że możemy skontaktować pana z Bankierem, który pożyczy panu
forsę na przystępnych warunkach, 15% miesięcznie.
– Dobra, skontaktujcie mnie z Bankierem.
– My jesteśmy Bankierem.
– Wy?
– Tak, Belane. Damy panu szmal, a pan nam go zaraz odda.
A potem będzie nam płacił 15% od 10 kafli miesięcznie, dopóki nie spłaci pan
długu. Musi pan tylko podpisać umowę. Właściwie nawet nie ma potrzeby dawać panu
szmalu. Oszczędzimy panu fatygi, bo przecież i tak musiałby go pan zaraz nam
zwrócić.
– I za to wy…
– Dostarczymy panu Czerwonego Wróbla.
– Jaką mam gwarancję?
– Czego?
– Że dostarczycie mi Czerwonego Wróbla.
– Musi nam pan zaufać.
– Właśnie tego się obawiałem.
– Mówi pan serio, Belane?
– Tak.
– Nie ufa nam pan?
– Ufam, ufam, ale wolałbym, żebyście wy zaufali mnie.
– To znaczy?
– Żebyście najpierw dostarczyli mi Czerwonego Wróbla.
– Że co?! Czy my wyglądamy na frajerów?
– No, trochę…
– Bez żartów, Belane. Musi pan nam zaufać, jeśli chce pan dostać Czerwonego
Wróbla. Proszę się zastanowić. Ma pan 24 godziny.
– Dobra, przemyślę to sobie.
– Przemyśl pan. – Małpiszon w różowym garniturze wstał. – Przemyśl pan dobrze. I
daj pan nam znać. Ma pan 24 godziny.
A potem nasza oferta wygasa. Wygasa raz na zawsze.
– W porządku.
Duży małpiszon wstał i odwrócił się. Jeden z mniejszych natychmiast pobiegł
otworzyć mu drzwi. Drugi mierzył mnie wzrokiem. Po czym wyszli wszyscy trzej. A
ja zostałem sam. Nie wiedziałem, co robić. Decyzja należała do mnie. Czas
uciekał. A niech to diabli. Wyciągnąłem z szuflady półlitrówkę. Najwyższa pora
na drugie śniadanie.
46
No i co miałem zrobić? Łamałem sobie głowę, aż wreszcie zasnąłem przy biurku.
Kiedy się obudziłem, panował mrok. Wstałem, włożyłem marynarkę, melonik i
wyszedłem. Wsiadłem do wozu i przejechałem 5 kilometrów, kierując się na zachód.
Bez żadnego celu. Potem zatrzymałem garbusa i rozejrzałem się. Akurat stałem
przed barem. HADES – głosił neonowy napis. Wysiadłem z wozu, wszedłem do środka.
W barze było 5 osób. 5 kilometrów, 5 osób. Same piątki. Barman, jakaś babka i 3
głupkowatych, chudych wyrostków. Wyglądali tak, jakby wysmarowali włosy pastą do
butów. Palili długie papierosy i patrzyli szyderczo na mnie i na wszystko wkoło.
Babka była na jednym końcu baru, wyrostki na drugim, barman pośrodku. Dopiero
kiedy 2 razy podniosłem i upuściłem popielniczkę, zwrócił na mnie uwagę.
Zamrugał oczami i ruszył w moją stronę. Z twarzy przypominał żabę. Ale nie
skakał, tylko dreptał. Wreszcie stanął przede mną.
– Szkocka i woda mineralna – powiedziałem.
– Wlać wodę do szkockiej?
– Przecież mówię, że szkocka i woda.
– Hę?
– Oddzielnie szkocka, oddzielnie woda.
3 wyrostków gapiło się na mnie.
– Hej, staruszku, chcesz, żebyśmy zrobili ci kuku? – spytał ten w środku.
Spojrzałem na niego i wzruszyłem ramionami.
– Kuku robimy za frajer – rzekł, uśmiechając się szyderczo.
Wszyscy trzej cały czas uśmiechali się szyderczo.
Barman przyniósł mi szkocką i wodę.
– Wiesz, co mam ochotę zrobić, staruszku? Podejść i wypić ci drinka – oznajmił
ten sam wyrostek.
– Tylko dotkniesz mojej szklanki, a zgniotę cię jak kawałek zeschłego gówna –
ostrzegłem go.
– O rany, o rany, o rany!
– O rany – powtórzył drugi.
– O rany – powtórzył trzeci.
Wypiłem szkocką, wody nie ruszyłem.
– Dziadyga zgrywa się na twardziela – powiedział wyrostek w środku.
– Może sprawdźmy, czy rzeczywiście jest taki twardy – rzekł drugi.
– Czemu nie? – dodał trzeci.
Boże, jacy oni byli nudni. Prawie tak samo jak wszyscy. Nikogo nie stać na nic
nowego, oryginalnego. Wciąż te same stare, oklepane grepsy. Jak w kinie.
– Jeszcze raz to samo – poleciłem barmanowi.
– Miał pan szkocką i wodę, tak?
– Tak – potwierdziłem.
– Chujowo tak zdziadziać! – zawołał wyrostek w środku.
– Zdziadzieć – powiedziałem.
– Co?
– Chujowo tak zdziadzieć.
– Potwierdzasz moje słowa, staruszku?
– Poprawiam cię, szczylu. I mam nadzieję, że nie będę musiał udzielić ci
dłuższej lekcji.
Barman przyniósł mi szkocką i wodę. Po czym odszedł.
– A może my poprawimy twój wygląd, staruszku – powiedział wyrostek, który gadał
najwięcej.
Zignorowałem zaczepkę.
– Może wepchniemy ci baniak do dupy – zagroził jeden z jego koleżków.
Cholerni nudziarze. Pełno ich na świecie. I tylko rodzą coraz więcej cholernych
nudziarzy. Potworność. Świat aż się od nich roi.
– Może stary piernik lubi ciągnąć druta?
– Może chciałby obciągnąć 3 druty?
Nic nie powiedziałem. Łyknąłem szkockiej, popiłem wodą, wstałem, skinąłem głową
w stronę tylnych drzwi baru.
– O, chyba ma ochotę pogadać z nami na zewnątrz!
– Może chce obejrzeć nasze druty!
Szedłem do tylnych drzwi. Za sobą słyszałem wyrostków. Nagle dobiegł mnie
chrzęst otwieranego sprężynowca. Odwróciłem się w porę, żeby jednym kopnięciem
wytrącić chłopakowi nóż z ręki. A potem walnąłem szczyla za uchem. Pozostali
dwaj odwrócili się i dali w długą. Przebiegli przez bar i wylecieli na ulicę
frontowymi drzwiami. Nie ścigałem ich. Wróciłem do chłopaka, który leżał na
podłodze. Wciąż był nieprzytomny. Podniosłem go, przerzuciłem przez ramię i
wyniosłem na dwór. Położyłem go na ławce na przystanku autobusowym. Zdjąłem mu
buty i cisnąłem do studzienki ściekowej. To samo zrobiłem z jego portfelem.
Następnie wszedłem z powrotem do środka, podniosłem nóż, schowałem do kieszeni,
wróciłem na swój stołek i zamówiłem kolejną szkocką. Babka zakasłała.
Zobaczyłem, że zapala papierosa.
– Bardzo mi się to podobało – oświadczyła. – Lubię prawdziwych mężczyzn.
Nie zareagowałem.
– Nazywam się Tchawica – powiedziała.
Wzięła swoją szklankę i przesiadła się na stołek obok mojego. Na kilometr
jechało od niej perfumami, a na ustach miała tygodniowy zapas szminki.
– Moglibyśmy się zaprzyjaźnić – oznajmiła.
– Nic by z tego nie wyszło. Głupi pomysł.
– Dlaczego tak uważasz?
– Mam doświadczenie.
– Może znałeś dotąd niewłaściwe kobiety?
– Może.
– Może ja mogłabym się okazać tą właściwą?
– Może.
– Postaw mi drinka.
Barman właśnie przyniósł mi szkocką.
– I coś dla Tchawicy – poleciłem.
– Gin z tonikiem, Bobby…
Bobby oddalił się.
– Nie powiedziałeś, jak ci na imię – zaszczebiotała.
– David.
– Ładnie. Znałam kiedyś Davida.
– I co się z nim stało?
– Nie pamiętam.
Tchawica oparła się o mnie. Miała ze 12 kilo nadwagi.
– Fajny jesteś, wiesz? – powiedziała.
– Dlaczego?
– Hm… Sama nie wiem. – Na moment umilkła. – A ja ci się podobam?
– Nie za bardzo.
– Szkoda. Jestem dobra.
– W czym, w tenisie? Umiesz skracać piłki?
– Nie, ale umiem wydłużać pewne rzeczy.
– Na przykład co?
– No, wiesz!
– Nie, nie wiem.
– Zgadnij.
– Kiecki?
– Zabawny jesteś.
– Już mi to mówiono.
Barman przyniósł jej drinka. Pociągnęła łyk.
Im dłużej na nią patrzyłem, tym mniej mi się podobała.
– Cholera, podziałam gdzieś zapalniczkę!
Otworzyła torebkę i zaczęła wszystko z niej wyciągać. Otwieracz do butelek. 3
szminki, każda o innym odcieniu. Guma do żucia. Gwizdek. I… co to?
– Mam, znalazłam! – zawołała, pokazując zapalniczkę. Wyjęła papierosa, zapaliła.
– Co to takiego? – spytałem.
– Co?
– To coś, co położyłaś na barze. To czerwone.
Wskazałem palcem.
– Ach, to mój wróbel – powiedziała.
– Wróbel? Prawdziwy? Latał kiedykolwiek?
– Nie, głuptasie, to tylko zabawka z materiału. Kupiłam ją dziś w sklepie
zoologicznym. Jest wypchana kocimiętką. Moja koteczka uwielbia takie wróble.
– A niech to licho! Możesz schować tę zabawkę.
– David, przez chwilę naprawdę byłeś podniecony! Tak na ciebie działają ptaki?
– Tylko Czerwony Wróbel.
– Jak chcesz, mogę ci go dać.
– Nie, dziękuję.
– W domu mam jeszcze kilka wróbli wypchanych kocimiętką.
Chodź, poznasz moją koteczkę.
– Nie, dziękuję, Tchawico, spieszę się.
– Jak chcesz, ale nawet nie wiesz, co tracisz.
Wstałem, ruszyłem wzdłuż baru, rzuciłem barmanowi kilka banknotów i wyszedłem na
dwór. Szczyla nie było już na ławce. Wsiadłem do wozu, zapaliłem silnik i
włączyłem się w ruch. Dochodziła 10 wieczorem. Księżyc świecił, a moje życie
toczyło się bez celu.
47
Nazajutrz siedziałem w biurze. Ktoś otworzył kopniakiem drzwi i do środka
wparował Harry Sanderson ze swoimi 2 małpiszonami. Tym razem ubrany był w
jasnofioletowy garnitur. Miał dziwny gust, jeśli chodzi o kolory. Znałem kiedyś
babkę, która też lubiła takie niewydarzone kolorki. Kiedy szliśmy razem do
knajpy, wszystkie głowy obracały się w jej stronę. Kłopot w tym, że ona sama
niewarta była ani jednego spojrzenia. Nawet na kacu i z 3 – dniowym zarostem
wyglądałem lepiej od niej. Ale wracając do Sandersona…
– Właśnie minęły 24 godziny, frajerze – powiedział. – Wciąż ćwiczysz palcówki na
flecie czy podjąłeś decyzję?
– Wciąż ćwiczę palcówki.
– Chcesz dostać Czerwonego Wróbla czy nie?
– Chcę. Ale przypominacie mi facetów, którzy wyrolowali moją ciotkę w Illinois.
– Twoją ciotkę? Co ty mi tu, kurwa, gadasz za pierdoły?
– Ciotce przeciekał dach.
– I co z tego?
– Przyszło do niej 2 facetów i powiedziało, że naprawią dach, że mają nowy
superklej. Kazali jej podpisać jakiś świstek, wystawić czek i wleźli.
– Gdzie wleźli?
– Na dach. Wleźli na dach i polali go starym olejem silnikowym. I poszli sobie.
Kiedy spadł deszcz, wszystko przeciekło do środka, woda razem z olejem.
Zapaćkało ciotce cały dom.
– Poważnie, Belane? Co za wzruszająca historyjka! Ale do rzeczy. Chcesz
Czerwonego Wróbla czy mamy się zmywać?
– Pożyczycie mi 10 kafli, tak? Których nawet nie zobaczę, ale będę musiał płacić
odsetki w wysokości 15% miesięcznie? Macie dla mnie jeszcze jakieś korzystne
propozycje? No bo niech pan spojrzy na to w taki sposób: czy gdyby pan był mną,
poszedłby pan na coś takiego?
Sanderson uśmiechnął się.
– Belane, jedną z niewielu rzeczy, za które dziękuję losowi, jest to, że nie
jestem panem.
Oba małpiszony też się uśmiechnęły.
– Sypiasz pan z nimi, Sanderson?
– Czy sypiam z nimi? Co to, u chuja, ma znaczyć?
– Nie wie pan, co znaczy sypiać? Zamknąć oczy. Podłożyć łapę pod policzek. Takie
rzeczy.
– Uważaj, Belane, bo jak ci przyjebię, zostanie z ciebie mniej niż z bąka
puszczonego w pustym kościele!
Oba małpiszony zachichotały.
Wciągnąłem powietrze, wypuściłem powietrze. Miałem wrażenie, że zaczynam
bzikować. Ale to nic nowego.
– No więc jak, Sanderson, naprawdę możecie dostarczyć mi Czerwonego Wróbla?
– Jasne.
– To wypierdalajcie.
– Co?
– Powiedziałem: wypierdalajcie!
– Co cię naszło, Belane? Zbzikowałeś?
– A taa, zbzikowałem.
– Chwileczkę…
Sanderson nachylił się do małpiszonów. Zaczęli szczekać i jazgotać. Wreszcie
skończyli naradę. Sanderson miał poważną minę.
– Twoja ostatnia szansa, cwaniaku.
– To znaczy?
– Postanowiliśmy dostarczyć ci ptaka za 5 kafli.
– 3.
– 4. To nasza ostatnia oferta.
– Dawajcie, kurwa, papiery!
– Już się robi…
Wyciągnął z kieszeni umowę i rzucił na biurko. Zacząłem ją czytać, ale niewiele
kapowałem, bo sporządzona była w żargonie prawniczym. Wynikało z mej, że
pożyczam pieniądze od Firmy Egzekucyjnej Akme. I że mam płacić odsetki w
wysokości 15%. Tyle do mnie dotarło. Nagle coś dojrzałem.
– Tu przecież stoi, że pożyczam 10 kafli.
– Och, panie Belane, możemy to zmienić od ręki – powiedział Sanderson.
Złapał umowę, wykreślił 10, napisał 4, postawił z boku parafę. Znów cisnął umowę
na biurko.
– Proszę podpisać…
Wziąłem długopis i podpisałem ten cholerny cyrograf. Sanderson od razu schował
dokument z powrotem do kieszeni.
– Ogromne dzięki, panie Belane. Miłego dnia.
Wszyscy trzej ruszyli do wyjścia.
– Hej, a Czerwony Wróbel?
Sanderson zatrzymał się, odwrócił.
– Ach tak…
– Ach tak, właśnie – powiedziałem.
– Proszę czekać na nas jutro o 2 po południu na Grand Central Market.
– W którym miejscu? Przecież to ogromny teren.
– Przy sklepie mięsnym. Tym ze świńskimi łbami. Zjawimy się.
– Ze świńskimi łbami?
– Tak jest. Zjawimy się.
Obrócili się na pięcie i wyszli. Siedziałem i patrzyłem na ściany. Miałem
niejasne uczucie, że dałem się wystrychnąć na dudka.
48
Była 2 po południu. Znajdowałem się na Grand Central Market. Odszukałem sklep
mięsny i stanąłem przy świńskich łbach. Ich puste oczodoły patrzyły na mnie. A
ja na nie, zaciągając się cygarem. Wiele jest na świecie przygnębiających
rzeczy. Biedacy gotują na tych łbach zupę.
Zastanawiałem się, czy mnie wyrolowano. Czy Sanderson i jego małpiszony w ogóle
się zjawią.
Jakiś biedak szedł w moją stronę. Miał na sobie łachmany. Kiedy się zbliżył,
odezwałem się pierwszy:
– Hej, koleś, kopsnij dolca na browar. Tak mnie suszy, że jęzor zwisa mi do
pępka…
Biedny skurwiel odwrócił się i odszedł. Czasem dawałem coś takim jak on, czasem
nie. Wszystko zależało od tego, którą nogą wstałem z łóżka. Tak mi się zdaje.
Ale kto to wie?
Cóż, za mało jest pieniędzy, żeby starczyło dla wszystkich. Zawsze było za mało.
Nie wiem, czy jest na to jakaś rada.
Nagle ich zobaczyłem. Sandersona i jego 2 małpiszony. Szli w moją stronę.
Sanderson szczerzył zęby w uśmiechu. Niósł coś przykrytego płachtą. Wyglądało
jak ptasia klatka. Czyżby rzeczywiście była to klatka?
Po chwili stanęli przede mną. Sanderson spojrzał na świńskie łby.
– Masz szczęście, Belane, że nie jesteś świńskim łbem.
– Dlaczego?
– Świński łeb nie może posuwać panienek, żreć słodyczy, oglądać telewizji.
– Co tam masz pod tą szmatą, Sanderson?
– Coś dla ciebie, kochaneczku, na pewno ci się spodoba.
– Jasne! – zawołał jeden małpiszon.
– Nie ma dwóch zdań – dodał drugi.
– Czy oni kiedykolwiek ci się sprzeciwiają, Sanderson?
– Co ty! Już byłoby po nich.
– A my chcemy żyć – powiedział jeden.
– Do później starości – dodał drugi.
– No dobra, Sanderson, co masz w tej klatce?
– Nic. Jest pusta.
– Chcecie mi dać pustą klatkę?
– Nie, wzięliśmy ją tylko dla żartu.
– Jak to „dla żartu”?
– Lubimy się pośmiać, Belane. Pokazać, że mamy poczucie humoru. Twoja klatka
jest gdzie indziej.
– Gdzie?
– Na przednim siedzeniu twojego wozu.
– Mojego wozu? Jak…
– Och, to dla nas drobnostka, Belane.
– Więc dlaczego powiedziałeś, że na pewno mi się spodoba?
– Co?
– To, co masz pod szmatą. Powiedziałeś, że na pewno mi się spodoba, a te twoje
fagasy to potwierdziły.
– Dla żartu. Lubimy żartować. To był tylko taki niewinny żarcik.
– Niewinny żarcik? A kiedy dacie mi to, coście obiecali?
Przecież się umówiliśmy…
– Sprawdź przednie siedzenie wozu, Belane. A teraz idziemy.
Skontaktujemy się z tobą. Za 30 dni.
Odeszli. A ja zostałem ze świńskimi łbami.
No cóż. Ruszyłem w stronę parkingu. Po drodze zobaczyłem obdartego pijaczka
opartego o mur, z głową spuszczoną na pierś. Łaziły po nim muchy. Przystanąłem i
wetknąłem mu do kieszeni dolara.
Wszedłem na parking. Odnalazłem swój wóz i wsiadłem. Na sąsiednim fotelu stała
zakryta ptasia klatka. Sprawdziłem, czy wszystkie szyby są zakręcone. Po czym
wziąłem głęboki oddech i ściągnąłem materiał. W klatce siedział ptak. Czerwony.
Przyjrzałem mu się. To nie był wróbel, tylko ufarbowany na czerwono kanarek. O,
w mordę! O, w mordę!
Żeby chociaż złapali wróbla i go ufarbowali! Ale im się nie chciało! Kupili,
skurwysyny, kanarka. Nie mogłem go wypuścić. Zdechłby z głodu. Musiałem go
zatrzymać, nie miałem wyboru.
Chryste, tak dać się okantować!
Włączyłem silnik i ruszyłem. To przyśpieszając, to zwalniając, udało mi się
dojechać do autostrady bez stawania na czerwonym świetle. Po drodze usłyszałem
ćwierkanie. Drzwiczki klatki się otworzyły i kanarek wydostał się na zewnątrz.
Zaczął fruwać po samochodzie jak szalony. Facet jadący sąsiednim pasem
spostrzegł, co się dzieje, i zaczął się śmiać. Popukałem się w czoło. Skrzywił
się gniewnie. Zobaczyłem, że po coś sięga. Opuścił szybę, wymierzył we mnie
spluwę i strzelił. Nie miał cela. Spudłował. Ale poczułem tuż przed nosem
podmuch przelatującej kuli. Kanarek wciąż fruwał jak szalony. Wcisnąłem gaz do
dechy. Miałem dziury w obu bocznych szybach; kula wleciała przez jedną,
wyleciała drugą. Nie oglądałem się, tylko prułem przed siebie. Zwolniłem,
dopiero kiedy dojechałem do swojego zjazdu. Wtedy się obejrzałem. Kolesia ze
spluwą nigdzie nie było widać. Nagle kanarek usiadł mi na głowie. I sobie ulżył.
Czułem, jak ptasie łajno spada mi na włosy.
Kiepski dzień.
Naprawdę był to wyjątkowo kiepski dzień.
49
Siedziałem w biurze. Chyba była środa. Nie miałem żadnych nowych spraw. Wciąż
dumałem nad tym, jak znaleźć Czerwonego Wróbla. Wiedziałem, że jedno, co muszę
zrobić, to wziąć dupę w troki i wynieść się z miasta, zanim minie 25 dni.
Nie, nic z tego! Nie dam się wygonić z Hollywood! Przecież ja, Nick Belane,
ucieleśniam Hollywood, a przynajmniej to, co z niego zostało.
Ktoś grzecznie zapukał do drzwi.
– Wlazł! – zawołałem.
Drzwi otworzyły się i wszedł drobny facecik ubrany cały na czarno: czarne buty,
czarny garnitur, czarna koszula. Tylko krawat miał zielony. Cytrynowo – zielony.
Za nim wszedł jego goryl, wielki jak prawdziwy. Ale prawdziwy goryl ma więcej
rozumu.
– Nazywam się Johnny Tempie – rzekł facecik – a to mój pomocnik, Lukę.
– Lukę, tak? A co on robi?
– Wszystko, co mu każę.
– To niech mu pan każe wyjść.
– Dlaczego, Belane? Nie podoba się panu Lukę?
– A musi?
Lukę postąpił krok do przodu. Twarz mu się wykrzywiła, jakby miał się rozpłakać.
– Nie podobam się panu? – spytał.
– Lukę, nie wtrącaj się – powiedział Tempie.
– Właśnie, nie wtrącaj się – powtórzyłem.
– A ty mnie lubisz, Johnny? – spytał Lukę.
– Pewnie, pewnie! Stań przy drzwiach, Lukę, i nikogo nie wpuszczaj ani nie
wypuszczaj.
– Ciebie też nie, Johnny?
– Co?
– Ciebie też mam nie wypuszczać?
– Nie, Lukę, mnie masz wypuścić. Ale wszystkich innych zatrzymuj. Dopóki ci nie
powiem.
– Dobra.
Lukę stanął przy drzwiach.
Tempie przysunął sobie krzesło i usiadł.
– Pracuję dla Firmy Egzekucyjnej Akme. Polecono mi się do pana udać. Nasz agent
Harold Sanderson…
– Wasz agent? Zatrudniacie kogoś takiego?
– Jest jednym z naszych najlepszych agentów.
– Może i jest – przyznałem. – Niech pan tylko spojrzy!
Wskazałem wiszącą w rogu klatkę. W środku siedział czerwony kanarek.
– Sprzedał mi to!
– Potrafiłby sprzedać skórę z umrzyka – oznajmił Tempie.
– Pewnie sprzedał już z niejednego.
– To nie ma nic do rzeczy. Zgodnie z moimi zaleceniami…
– Każą się panu do mnie zalecać?
– Kiepski dowcip, Belane. Zgodnie z zaleceniami, wpadłem przypomnieć panu, że
pożyczył pan od nas 4000 dolarów na 15% miesięcznie. Czyli musi pan nam płacić
600 dolarów miesiąc w miesiąc. Chcemy, żeby miał pan tego świadomość, zanim
zgłosimy się po pierwszą ratę.
– A jeśli nie będę miał pieniędzy?
– Zawsze egzekwujemy należność, panie Belane. W taki czy inny sposób.
– Łamiecie ludziom nogi, Tempie?
– Stosujemy różne metody.
– A jeśli nie skutkują? Jesteście gotowi zabić kogoś za 4 kafle plus odsetki?
Tempie wydobył paczkę szlugów, wyjął jednego, zapalił. Wolno zaciągnął się
dymem, po czym go wypuścił.
– Nudzi mnie takie gadanie, Belane. Lukę…
– Tak, Johnny?
– Widzisz tego czerwonego ptaszka w klatce?
– Tak, Johnny.
– Podejdź do klatki, Lukę, wyjmij ptaszka i zjedz go z piórami.
– Dobrze, Johnny.
Lukę zaczął iść w stronę klatki.
– CHRYSTE, TEMPLE, POWSTRZYMAJ GO! NIE! NIE!
POWSTRZYMAJ GO! – wrzasnąłem.
– Zmieniłem zdanie, Lukę – powiedział Tempie. – Nie chcę, żebyś zjadał ptaszka z
piórami.
– Mam go najpierw oskubać, Johnny?
– Nie, w ogóle go nie ruszaj. Wracaj do drzwi.
– Tak, Johnny.
Tempie spojrzał na mnie.
– Widzi pan, Belane, w taki czy inny sposób zawsze egzekwujemy forsę. Jeśli
jedna metoda zawodzi, stosujemy następną.
Musimy dbać o nasze interesy. Jesteśmy znani w całym mieście.
Mamy swoją reputację. I nie możemy pozwolić, aby ktoś lub coś nam ją zepsuło.
Chciałbym, żeby to było dla pana jasne.
– Już jest, Tempie.
– Świetnie. Za 25 dni zapłaci pan pierwszą ratę. Chyba się rozumiemy.
Tempie wstał, uśmiechnął się.
– Do widzenia – rzekł.
Zwrócił się do Luke’a.
– Dobra, Lukę, otwieraj drzwi, wychodzimy.
Lukę spełnił polecenie. Tempie obejrzał się i popatrzył na mnie po raz ostatni.
Na jego twarzy nie było już cienia uśmiechu. Po czym obaj wyszli.
Podszedłem do klatki i spojrzałem na mojego czerwonego kanarka. Trochę barwnika
już zeszło, gdzieniegdzie widać było żółte piórka. W sumie całkiem fajny
ptaszek. Patrzył na mnie, a ja na niego. A potem zaćwierkał, jak to ptaszek:
ćwir. A mnie od razu zrobiło się ciepło na sercu. Nie mam zbyt wielkich wymagań.
To reszta świata jest przyczyną kłopotów.
50
Postanowiłem pojechać do siebie i przepłukać gardło. Musiałem się nad wszystkim
dobrze zastanowić. Znalazłem się w ślepym zaułku, jeśli chodzi o Czerwonego
Wróbla. I jeśli chodzi o moje życie. Podjechałem pod dom, zatrzymałem wóz,
wysiadłem. Najwyższy czas zmienić mieszkanie. Tkwiłem w tym samym miejscu już od
5 lat. Uwiłem sobie gniazdko, ale po co, skoro nic się w nim nie miało wylęgnąć.
Za dużo osób wiedziało, gdzie mieszkam. Podszedłem do drzwi, otworzyłem kluczem,
pchnąłem. Coś je blokowało. Ktoś leżał w przedpokoju. Dziewczyna. Nie, nie
dziewczyna, tylko jedna z tych nadmuchiwanych gumowych lalek, jakie niektórzy
faceci lubią posuwać. Ale ja do nich nie należę. Słowo.
Lala była dobrze nadmuchana. Podniosłem ją z podłogi i zatargałem na kanapę.
Zobaczyłem, że do szyi ma przywiązaną kartkę z napisem: „Belane, daj sobie
spokój z Czerwonym Wróblem, bo inaczej będziesz równie martwy jak to gumowe
ruchadło”.
Miły liścik. A więc ktoś mnie odwiedził. Ktoś, kto nie chciał, żebym szukał
Czerwonego Wróbla. Dodało mi to otuchy. Czerwony Wróbel musiał naprawdę istnieć,
bo w przeciwnym razie nikt nie zadawałby sobie tyle fatygi. Musiałem jedynie
złapać trop. Na pewno było to realne. Dużo ludzi wiedziało o Czerwonym Wróblu.
Mogła kroić się grubsza afera. Może międzynarodowa. A może nawet
międzyplanetarna? Czerwony Wróbel. Ha, do licha, sprawy zaczynały nabierać
kolorów. Zrobiłem sobie dobrego drinka, golnąłem łyk. Zadzwonił telefon.
Chwyciłem słuchawkę.
– Taa?
– Bączku, co robisz?
Ciarki przeszły mi po grzbiecie. Dzwoniła jedna z moich byłych żon, Penny.
Ostatni raz widziałem ją jakieś 5 lat temu. Zaraz po rozwodzie wyniosła się z
miasta razem z facetem imieniem Sammy, który pracował w Las Vegas jako krupier.
– Przykro mi, proszę pani, ale musiała pani pomylić numer.
– Poznaję cię po głosie, Bączku. Jak leci?
Tak mnie przezywała. Zupełnie bez powodu.
– Kiepsko – odparłem.
– Potrzebujesz towarzystwa.
– Bzdura.
– Nigdy nie wiedziałeś, czego ci potrzeba, Bączku.
– Może i nie, ale dobrze wiem, na co nie mam ochoty.
– Wpadnę do ciebie.
– Nie.
– Jestem na dole, Bączku. Dzwonię z hallu.
– A gdzie jest Sammy?
– Kto?
– Sammy.
– A, Sammy… Słuchaj, jadę na górę.
Rozłączyła się. Czułem się okropnie, jakby od stóp do głów ktoś mnie wysmarował
gównem. Dopiłem drinka i przyrządziłem sobie następnego. Rozległo się pukanie.
Otworzyłem drzwi. W progu stała Penny, 5 lat starsza i 15 kilo grubsza.
Uśmiechnęła się odrażająco.
– Cieszysz się, że mnie widzisz? – zapytała.
– Wejdź – powiedziałem.
Weszła za mną do pokoju.
– Zrób mi drinka, Bączku!
– No dobra…
– Hej, a co to?
– Co?
– Ta baba z gumy.
– To nadmuchiwana lala.
– Używasz czegoś takiego?
– Jeszcze nie.
– Więc co tu robi?
– Nie wiem. Masz, napij się.
Penny zepchnęła lalę na podłogę i usiadła trzymając szklankę. Pociągnęła łyk.
– Brakowało mi cię, Bączku.
– To znaczy czego?
– O, różnych drobnych rzeczy.
– Jakich?
– Nie pamiętam.
Opróżniła szklankę, spojrzała na mnie, uśmiechnęła się.
– Potrzebuję trochę szmalu, Bączku. Sammy zwiał zabierając wszystko, co miałam.
– Żyję na kredyt, Penny. Jeden gość wypruje mi flaki, jeżeli nie zapłacę mu
odsetek.
Poszedłem zrobić nowe drinki, wróciłem.
– Daj mi chociaż trochę, Bączku.
– Nie mam szmalu, na miłość boską.
– Zrobię ci lizaka. Pamiętasz, jaka jestem w tym dobra?
– Słuchaj, mam tylko 20 dolców. Trzymaj…
Wyciągnąłem banknot i jej dałem.
– Dzięki…
Wsadziła go do torebki. Siedzieliśmy, sącząc drinki.
– Mieliśmy dobre chwile, nie? – zapytała.
– Na początku.
– Sama nie wiem. Od razu miewałam depresje.
– Rozwiedliśmy się, bo nam nie wychodziło.
– No tak – powiedziała. – Słuchaj, pieprzysz ten kawał gumy?
– Nie, ktoś to tu zostawił.
– Kto?
– Nie wiem. Ktoś wyciął mi głupi numer.
– Chcesz, żebym zrobiła ci lizaka?
– Nie.
– Mogę tu trochę posiedzieć i jeszcze się napić?
– Jak długo?
– Ze 2 godziny.
– Dobra.
– Dzięki, Bączku.
Kiedy wychodziła, była nieźle wstawiona. Dałem jej jeszcze 2 dychy na taksówkę.
Powiedziała, że ma niedaleko.
Zostałem sam. Podniosłem gumową lalę i posadziłem obok siebie na kanapie. Potem
zrobiłem sobie wódkę z tonikiem. Wieczór był spokojny. Spokojny wieczór w
piekle. Ziemia paliła się jak przegniła kłoda podziurawiona przez termity.
51
Nie macie pojęcia, jak szybko mija 25 dni, kiedy człowiek wcale sobie tego nie
życzy.
Siedziałem w biurze. W pewnej chwili otworzyły się drzwi. Wszedł Johnny Tempie.
I 2 inne małpiszony.
– Firma Egzekucyjna Akme – powiedział. – Przyszliśmy po odsetki.
– Nie mam forsy, Johnny.
– Nie masz 600 dolców?
– Nie mam nawet 60.
Johnny westchnął.
– Będziemy musieli zrobić z ciebie przykład – rzekł.
– To znaczy? Skujecie mi mordę, bo nie mam głupich 600 dolców?
– Nie skujemy ci mordy, Belane, tylko cię rozwalimy. To nie przelewki.
– Nie wierzę.
– Nie obchodzi nas, czy wierzysz czy nie – powiedział jeden z małpiszonów.
– Wcale a wcale – dodał drugi.
– Chwileczkę, Johnny. Chcecie mnie rozwalić za to, że nie mogę zapłacić 600
dolców odsetek? Chociaż mnie wrobiono? Chociaż nie widziałem na oczy tych 4
kafli, a wy nie dostarczyliście Czerwonego Wróbla? A co z facetami, którzy są
wam winni naprawdę duży szmal? Dlaczego ich nie sprzątniecie?
– Widzisz, Belane, sprawy mają się następująco. Jak rozwali my ciebie, który
jesteś winien grosze, rozniesie się to po całym mieście. I wtedy ci, którzy są
nam winni grubą forsę, zaczną bulić.
Bo będą srać w portki ze strachu, co im zrobimy, skoro kasujemy faceta winnego
marne 6 setek. Kapujesz?
– Kapuję – potwierdziłem. – Ale przecież tu chodzi o życie ludzkie! Coś bardzo
cennego!
– Nie w interesach – rzekł Johnny. – W interesach liczą się tylko zyski.
– Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę – powiedziałem, wysuwając szufladę.
– Hola! – zawołał jeden z małpiszonów, robiąc krok do przodu i wtykając mi w
ucho lufę gnata. – Ja wezmę tę pukawkę.
Wyjął z szuflady.45.
– Szybko się, kurwa, ruszasz jak na takiego grubasa.
– Ano. – Małpiszon uśmiechnął się.
– Dobra, Belane, czas na małą przejażdżkę – oznajmił Johnny Tempie.
– W biały dzień?
– Żeby cię lepiej widzieć. No już, wstawaj!
Ledwo wstałem zza biurka, małpiszony natychmiast wzięły mnie między siebie.
Tempie podążał za nami. Wyszliśmy z biura i skierowaliśmy się do windy.
Wyciągnąłem rękę i sam wcisnąłem guzik.
– Dzięki, frajerze – powiedział Johnny.
Przyjechała winda. Drzwi otworzyły się. Była pusta. Wepchnęli mnie do środka.
Zaczęliśmy zjeżdżać w dół. Czułem w głowie pustkę. Parter. Hali. Wyszliśmy na
ulicę. Dookoła pełno ludzi. Miałem ochotę krzyknąć: „Hej, ci faceci chcą mnie
zabić!” Ale bałem się, że jak zacznę krzyczeć, załatwią mnie na miejscu. Więc
dałem się prowadzić. Był piękny dzień. Doszliśmy do ich wozu.
2 małpiszony usiadły z tyłu, ze mną pośrodku. Johnny Tempie usiadł za
kierownicą. Włączył się w sznur pojazdów.
– To wszystko jest tylko koszmarnym, idiotycznym snem – powiedziałem.
– To nie sen, Belane – oznajmił Johnny Tempie.
– Dokąd mnie wieziecie?
– Do Griffith Park, Belane, urządzimy sobie mały piknik. Mały piknik na jednym z
wyludnionych szlaków. Tylko my. Bez widzów.
– Jak możecie być tacy bezduszni? – zapytałem.
– To proste – oświadczył Johnny. – Tacy się rodzimy.
– Właśnie! – Jeden z małpiszonów parsknął śmiechem.
Jechaliśmy. Wciąż nie mogłem uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę.
Łudziłem się, że sprawa rozejdzie się po kościach. Że powiedzą, że to tylko
dowcip. Że chcieli napędzić mi pietra. Coś w tym stylu.
Dotarliśmy na miejsce. Johnny zatrzymał wóz.
– Dobra. Wysiadka, chłopaki. Zabieramy go na spacerek.
Jeden z małpiszonów szarpnął mnie za ramię i wyciągnął z wozu. Po czym obaj
wzięli mnie pod ręce. Johnny znów szedł z tyłu. Znaleźliśmy się na zarośniętej
ścieżce. Nad nami było tyle gałęzi, ze zasłaniały słońce.
– Słuchajcie, chłopaki, już mam tego dość – oznajmiłem. – Powiedzcie mi, że to
tylko kawał, i chodźmy się gdzieś razem napić.
– To żaden kawał, Belane – rzekł Johnny. – Zamierzamy cię rozwalić.
– Za głupie 600 dolców? Nie wierzę. Nie wierzę, że takie rzeczy zdarzają się na
świecie.
– Zdarzają się. Wyjaśniliśmy ci nasze powody. No, ruszaj.
Poszliśmy dalej.
– To chyba odpowiednie miejsce – powiedział nagle Johnny.
– Odwróć się, Belane.
Odwróciłem się. Zobaczyłem, że ma broń. Wystrzelił. 4 razy. Wpakował mi 4 kule
prosto w brzuch. Upadłem na twarz, ale zdołałem przekręcić się na plecy.
– Świnia jesteś, Tempie – wydusiłem.
Odeszli.
Nie wiem. Chyba straciłem przytomność. Nagle się ocknąłem. Wiedziałem, że
zostało mi niewiele czasu. Krwawiłem, krwawiłem bardzo silnie.
Wydało mi się, że słyszę muzykę – muzykę, jakiej nigdy dotąd nie słyszałem. A
potem zaczęło się dziać coś dziwnego. Jakiś kształt zaczął się materializować.
Zobaczyłem czerwień – czerwień, jakiej nigdy dotąd nie widziałem.
I wreszcie pojawił mi się w całej okazałości:
CZERWONY WRÓBEL.
Ogromny, lśniący, piękny. Po raz pierwszy w życiu widziałem tak wielkiego, tak
prawdziwego, tak wspaniałego wróbla.
Stał przede mną. A potem… potem ujrzałem Panią Śmierć. Stała obok Wróbla.
Jeszcze nigdy nie wyglądała tak pięknie.
– Nieładnie z tobą pograli, Belane – stwierdziła.
– Nie mogę wiele mówić, proszę pani… Niech mi pani wyjaśni, o co w tym
wszystkim chodziło…
– John Barton miał świetną intuicję. Wyczuł, że Czerwony Wróbel istnieje, że
naprawdę można go znaleźć. I że tobie się to uda. No i wreszcie ci się udało.
Pozostali – Deja Fountain, Sanderson, Johnny Tempie i cała reszta – to
naciągacze, którzy starali się wyłudzić od ciebie trochę szmalu. Jeśli nie
liczyć Musso &; Frank Grill, jesteś ostatnim reliktem starego Hollywood,
prawdziwego Hollywood, więc myśleli, że jesteś dzianym gościem.
Uśmiechnąłem się.
– A skąd się wzięła u mnie w domu ta dmuchana lala, proszę pani?
– Lala? Podrzucił ją listonosz. Słyszał, że szukasz Czerwonego Wróbla, i chciał
się znów zemścić za manto, które mu sprawiłeś.
Otworzył drzwi wytrychem i podrzucił lalę.
– Co teraz, proszę pani?
– Zostawiam cię z Czerwonym Wróblem. Jesteś w dobrych rękach. Żegnaj, Belane.
Fajnie było.
– Tak…
No i zostałem ze lśniącym, gigantycznym ptakiem. Stał nade mną cały czas.
To się nie dzieje naprawdę, pomyślałem. Przecież to nie tak powinno się
skończyć. Wcale nie tak.
Nagle na moich oczach Wróbel otworzył wolno dziób. Ujrzałem otchłań. A potem
ogromny, niewiarygodnie żółty wir, bardziej turbulentny od słońca.
To nie tak powinno się skończyć, pomyślałem znów.
Dziób otworzył się jeszcze szerzej, po czym Czerwony Wróbel zbliżył łebek i wtem
rozżarzona żółta jasność wylała się, pochłaniając mnie całego.


1 Star2 Stars3 Stars4 Stars5 Stars (1 votes, average: 5,00 out of 5)

Wiersz Szmira - Charles Bukowski