Osoby
Był jedynym poetą swego małego narodu.
Przed nim nikt tam nie umiał stawiać znaczków na papierze.
Spisywał zaklęcia i opowieści o początku:
O pierwszych ludziach, którzy rodzili się z kwiatów
I mieli skrzydła, zrobiło się ciemno.
Na ich prośbę słońce i księżyc zostały stworzone.
Rozmyślał, co na swój język przetłumaczy:
Homera? Biblię? Markiza de Sade? Rilkego?
Albo tylko ułoży hymn narodowy
I wymyśli sztandar z wizerunkiem niedźwiedzia.
* * *
Ja jednak medytuję nad słabością języka.
Jestem bardzo stary i razem ze mną znikną słowa niewymówione,
W których mogłyby mieć dom osoby dawno umarłe.
A ja nie imiem sprawić, żeby ukazały się
Z ich tylko owalem twarzy, kształtem brwi, kolorem oczy,
I wędrują gdzieś doliną przemijania,
Ledwie że osobne w nieogarnionym tłumie
Wieków, języków, pokoleń.
I ty z nimi, Klaudyno, która do mnie pisałaś:
,,Jesteś dla mnie wciąż kimś jakby dziecinnym (może poeci
zostają tacy do końca), kimś, komu wybacza się wszelkie wybryki
i kocha pomimo wad”.
Ten, którym byłem, widzi las brzozowy i nas dwoje w nim,
i ławy przy stole na kolacji u sąsiadów.
Niemal na naszej uczcie weselnej, ale na nic układać późno
historię życia.
Ciebie też wzywam, Roksano, choć tak samo nie chciałbym
biografów naprowadzać na ślad.
Najpierw bicie serca na dźwięk imienia, potem tylko że byli raz
mężczyzna i kobieta, jak inni, wcieleni przed wiekami.
W jakimś mieście portowym moglibyśmy, ty i ja, po latach,
siedzieć w barze i wspominać oczarowanie.
Opowiedziałbym tobie wszystko, co zrozumiałem, choć tego
niewiele.
O nieograniczonej zdolności wmawiania w siebie szlachetnych
uczuć.
O dwóch miłościach własnych, przybranych w maski kochanków.
O tym, jak wbrew swojej woli opuszczamy ukochaną i skazujemy
żywą istotę na umieranie z chłodu.
A zawsze ty, Bereniko. Drżę, kiedy wymawiam twoje prawdziwe
imię.
Byliśmy jak dwa okręty nawołujące się we mgle, nie widziałaś
mnie, ani ja ciebie.
Tragedia rozpoznania pomyłki i winy już zapada między zdarzenia
anonimowe.
Zaiste, kiedy byliśmy młodzi, nie wierzyliśmy, że tak trywialne
nieszczęścia mogą się zdarzyć nam, wyższym umysłom.
Zaraz będę tam z wami, na równinach podziemnego królestwa,
i ty, milcząca, wyjdziesz na spotkanie.
Jakaż to rozmowa, dwojga przeminionych, kiedy nie mam nic
na swoją obronę prócz zapisanych stronic mego dzieła.
Ale słyszę chór, potężniejsze, grzmi, przyłączam się i śpiewam
z innymi.
Chór nas, grzeszników, mężczyzn i kobiet, przewracających
stronice partytury w słońcu, jak tam na ziemi.
Czuję ulgę myśląc, że nie byłem lepszy ani gorszy niż wielu
i że razem z nimi czekam na przebaczenie.
Ze wszystkich stron napierają plemiona bez głosu, niewinna
trawa oplata płyty nagrobne.