Najważniejszy rok życia
Było już ciemno. Rechot żab dostawał się do środka. Księżyc był gdzieś
daleko, zasłonięty chmurami. Niewiele widział przez otwarte okno. Okno
wychodziło na park.
Czasami wybiegał w nocy. Szczególnie w tak ciepłe i parne dni.
Zapalił nocną lampkę. Z biblioteczki wyciągnął duży kajet. Wziął do ręki
pióro.
„5 marca 1926 roku
Znowu ten sen. Czuję uścisk na szyi – brak oddechu – paznokcie wbijają
mi się w skórę. Cieknie krew. I krzyczę stale, przerażony. Nie wiem, kto
to. Nie widzę twarzy.
Prześcieradło znów mokre od potu. Otworzyłem okno. Nic nie pomaga.
Ten potworny rechot narasta. Nienawidzę żab. To przez żaby i hukające
sowy. Biegnę lasem. Słyszę jak biegnie za mną. Przewracam się przez
starą gałąź. I te sowy. Podlatują nietoperze. Czuję ich nóżki we włosach. I
uderzenia skrzydeł…
Już tak nie mogę. Jestem u kresu. Mówiłem o tym z doktorem. Kazał pić
ziółka. Co on wie?!
Wczoraj od niej uciekłem. Zapukałem w okno. Zbudziła się. Otworzyła
rozespana. Miała na sobie długą koszulę. Wtuliłem się w nią. Przykryła
mnie sobą. Wolno, rytmicznie, siedząc mi na kolanach. Potem ległem na
niej. Tuliła mnie do piersi. Tak trwaliśmy. To jakiś obłęd. Gdzie szukać
pomocy? Co robić? Że myśli mogą tak więzić –
Coś muszę zrobić. Ze sobą.”
– 2 –
Znów było gorąco. Wyszedł zostawiając światło. Szedł ku rzece. Miał na
sobie jedynie koszulę nocną. Park nie dawał chłodu, nie był wytchnieniem.
Gorączka żarła go od środka. Szedł coraz szybciej zostawiając dom za
sobą, dalej i dalej. Rechot żab zwielokrotnił się w jego uszach do
niewyobrażalnych rozmiarów. Nie! Nie! – krzyczał – Nie! Zakrywał uszy
dłońmi. Biegł szybciej i szybciej. Potykał się o leżące na ziemi gałęzie.
Ranił stopy. Czasami zatrzymywał go kikut wyrastający zbyt nisko.
Wskoczył do rzeki zrzucając wcześniej koszulę. I woda nie zabijała
gorączki. Wiry wciągały jego członki. Cudem wydostał się z wody. Biegł
dalej nagi, ociekający wodą, do niej.
‚Olga! Olga!’ Krzyczał w gorączce.
W oknach pojawiło się światło. Olga wybiegła na dziedziniec.
‚Jezu! Jak ty wyglądasz?!’
Wróciła po koc. Narzuciła na jego nagie ciało ciepłą tkaninę. Zrywał to z
siebie, tak jakby zrywał skórę.
‚Olga…Olga…’ Powtarzał.
‚Jestem, kochany, jestem…’
Pomogła mu ułożyć się na kanapie. Wyglądał jak oszalały. Pochwycił ją i
mocno tulił do siebie. Przez koc czuła jak rośnie w nim gorąco. Zdarł z
niej koszulę. Czuła jego gorączkę coraz mocniej. Czuła w sobie jego
obłęd. Dawała ujście.
– 3 –
Mówili z pogardą: poeta. Szły za tym inne, bardziej dosadne określenia:
wariat, pomyleniec, obłąkaniec. Bo kto to widział, takie rzeczy, takie
rzeczy… Powtarzali ludzie. A od kiedy zaczął zadawać się z tym
dziwakiem, to już w ogóle ludzie gadali. Dobrali się. Nie ma co. Poeta i
filozof. Za żadnego nikt nie dałby złamanego grosza, gdyby przyszła taka
potrzeba. I każdy przeklinał tę ich znajomość.
A już najbardziej Ona. Biedna musiała słuchać wszystkich plotek, jakby
swoich zmartwień nie miała.
Przeklinała dzień, w którym otworzyła drzwi tamtemu. Tak ślepia czasami
przewrócił, że aż strach człowieka brał. Coś tak zaczynało się w środku
kotłować i aż trzęsło od tych oczu.
Wysoki był i chudy. Szpakowate włosy krótko przystrzyżone. Twarz
ciosana, chamowata, daleka od filozofii. I te ślepia – duże, wyłupiaste,
wytrzeszczone, co to je przewracać potrafił. Nosił długie płaszcze z
postawionymi kołnierzami i kapelusz stale jednaki, dziwaczny w
szaroczarną kratę.
‚Gdzie małżonek szanownej pani?’ Zapytał kiedy pozwoliła mu usiąść.
‚Powinien już być. Zaparzę herbaty. A może zjadłby pan trochę. Pan z
podróży, głodny na pewno.’ Zagajała rozmowę.
‚A wie pani, że zjadłbym…’
‚Zaraz panu czegoś naszykuję. Mąż za chwilę będzie. Proszę się nie
martwić.’ Mówiła przyglądając się jemu, tej karykaturze mężczyzny, jego
surowej twarzy, nogom jak patyki. Już wtedy przeczuwała, że będą z nim
kłopoty. Przyjechał na wywiad. A jej mąż uwierzył, że w końcu uznano go
poetą. Do tej pory jedynie ona rozumiała go naprawdę – i ceniła jego
wiersze.
Lubiła wieczory, kiedy byli sami. Siedział w fotelu i czytał. Albo siadał przy
biurku i pisał. Wtedy była cichutka. Chciała zapewnić mu spokój
absolutny. Siedziała patrząc w okno, słuchając skrobania pióra
posuwającego po papierze, słowo po słowie, zdanie po zdaniu. Patrzyła w
siebie, myślała o swoim życiu, że chciałaby codziennie tak siedzieć tu z
nim, czuć go przy sobie. A kiedy już udało mu się coś napisać mówił –
posłuchaj Olga, posłuchaj. Dopiero wtedy odwracała głowę, patrzyła mu w
oczy. Czasami nic z tego czytania nie rozumiała, ale czuła, że to musi być
piękne, ona czuła to jak melodię – choć pisał wulgarnie. Czytał a słowa
płynęły w niej. Czuła je w sobie, czuła je ciepłem, szczęściem, bo
znaczyły, że teraz jest z nim i jest tak pięknie.
A on czytał: ‚I wyła z wilkami. I była dla wilków. I posiadały ją przy świetle
Księżyca’
Kiedyś bardzo chciała malować. Marzyła o uciekaniu w inne światy. Ale
zaraz przestraszyła się tej myśli – no bo gdzie jej malować? A jak zepsuje
to, co Pan tak pięknie stworzył? Dlatego nigdy nie spróbowała. Ze strachu.
Kiedyś patrząc przez okno zauważyła spacerującego po podwórku
bociana. Miał swoje gniazdo na stodole. To było zadziwiające, bo nigdy
nie pozwalał na podobne czułości. Nigdy do nich nie sfrunął. Nigdy nie był
tak blisko.
Szedł tak, jakby był tu gospodarzem, szedł jak po swoim. A więc
przyglądał im się wcześniej. A więc patrzył z góry jak wychodziła rano i
modliła się, jak wyciągała w górę ręce, wchłaniała zapach lasu. Oddychała
głęboko aż napełniły ją świerki, jezioro, śpiew skowronka, szum liści,
gdakanie kur, mruczenie kota ocierającego się o jej nogi. A więc tamtego
dnia też widział, że tak bolało ją wszystko. Widział jak skulona za studnią
płakała, jak biła pięściami ziemię, tak jakby chciała ją rozedrzeć, i bić, i
bić za to wszystko.
– 4 –
Wieczory robiły się coraz dłuższe, dom wygasał powoli, on znikał, ona
siedziała przy piecu i płakała. Czasami nienawidziła tych swoich
dziecięcych emocji. Gdyby mogła tak tego nie przyjmować. Gdyby mogła
przyjmować to z chłodem. Dlatego tak bardzo przeklinała dzień, w którym
otworzyła drzwi tamtemu. A przecież już prawie był wyleczony, to ona go
wyleczyła. Coraz częściej myślała o ucieczce. Aby jak najdalej, bez
znaczenia gdzie…
Kiedy obudziła się leżał spokojnie, na lewym boku. Wstała narzucając na
siebie podomkę. Poszła do kuchni. Po chwili zapach kawy wypełnił dom.
Koło obiadu przylazł tamten.
‚Męża nie ma.’
Kiedy to powiedziała wszedł do kuchni. Wyszła. Myślała, że się spali ze
wstydu, przed tamtym. Ale co, niech wie, co o nim myśli.
‚Wyjdę na godzinkę, no może dwie.’ Powiedział.
‚Nie idź. Nie idź dzisiaj…’ Prosiła.
‚Wiesz, że tak nie mogę. Od niego dużo zależy. Wiesz, że on jeden
wierzy w to, co robię.’
‚A ja? A co ze mną? Ja nie wierzę?!’
‚Przestań. Dlaczego stale się awanturujesz!’ Krzyknął, ale nagle zrobiło
mu się przykro. Podszedł do niej, uśmiechnął się, odgarnął jej włosy z
oczu…
‚No, nie gniewaj się. Naprawdę wrócę za godzinę.’
Nic nie było dobrze. Wiedziała, że nie wróci ani za godzinę, ani za dwie.
Wrócił czwartego dnia. Przyprowadzono go czwartego dnia. A ona garnęła
go do siebie, jakby wrócił z podróży, jakby nie śmierdział moczem.
– 5 –
Przeklinała tamtego. Tego diabła.
Ze szkoły pojechała do lekarza, na badania. Miała załatwić sprawunki.
Spotkać się z kimś. Wiedział, że wróci dopiero na wieczór.
Była u lekarza. A potem już tylko chciała mu o wszystkim powiedzieć.
Inne sprawy były nieważne.
Otworzyła drzwi. W domu było cicho. Drzwi do sypialni zamknięte. Jeszcze
nic nie myślała. Skąd mogła wiedzieć. Otworzyła je. On spał na nagim
torsie tamtego. Leżeli tam nadzy, wtuleni w siebie. Poczuła, że coś ją dusi
od środka. Nie mogła uwierzyć. Nie rozumiała tego. Ten widok wcale do
niej nie trafiał. No bo jak to rozumieć? Dopiero po chwili zabolało
naprawdę.
‚Jak możesz?’ Krzyknęła.
Obudzili się. Tamten wyskoczył z ich łóżka jak oparzony. Nałożył spodnie i
wybiegł. Ona stała w drzwiach zupełnie nieprzytomna.
‚Wszystko ci wytłumaczę.’
Nie chciała by jej tłumaczył. Oprzytomniała trochę.
‚Teraz wyjdź. Zostaw mnie samą. Błagam, wyjdź!’
Ubrał się i wyszedł.
Spakowała swoje rzeczy. Tylko najpotrzebniejsze. Zgwałcona płakała,
krzyczała w sobie. Mogłaby zabić tamtego. Pierwszy raz czuła, że kogoś
aż tak bardzo nienawidzi. ‚Co z niego zrobił – myślała – Co mi z niego
zrobił?’
Był rok 1935. Najważniejszy w jej życiu. Urodziła córkę.
– 6 –
Nie było jej łatwo. Starała się go rozumieć. Tym razem było jej o wiele
trudniej. Teraz nie była sama.
Po tygodniu wróciła. Gdzie miała pójść? Chciała dać mu jeszcze jedną
szansę.
Kiedy weszła do domu przytulił ją.
‚Wybaczysz mi?’ Pytał. Wiedział, że mu wybaczy.
‚Ja naprawdę… To tylko raz. Byliśmy pijani…’
‚Nie mów nic. Proszę, nie mów.’
‚Będziemy mieli dziecko.’ Mówiła odwracając głowę w stronę okna.
‚Jak to?’
Nie odpowiadała.
‚Jesteś pewna?’
‚Jestem. Byłam u lekarza.’
‚Przecież wiesz, że nie chcę. Ja nie mogę. Nie umiem. Usuniesz.’
Nie odzywali się do siebie przez cały dzień. Ona płakała. On coś pisał.
Udawał, że nic się nie stało. Po południu wyszedł.
Baby w mieście powiedziały jej, że wsiadał do pociągu tak jak stał, bez
płaszcza, bez kapelusza, bez torby. Były złośliwe. ‚A gdzie to małżonka
wiatr wywiał?’ zapytała Szarmachowa, która czekała na dworcu na syna,
kiedy on wyjeżdżał.
Nie wrócił do niej. Wrócił do tamtego.
Myślała, że umrze, że zapadnie się pod ziemię. Wszyscy wiedzieli. Jedna
powiedziała jej w sklepie kolonialnym: ‚Żona syfilityka i pederasty. A tfu!’
I splunęła pod nogi.
Po latach znaleziono jego pamiętnik. To był chory człowiek. Nikt nie
umiałby z nim być. Więc jak ona tak długo mogła znosić egocentryzm i
dziwaczność.
„22 kwietnia 1936
Już wolałbym umrzeć. I chcę. I nie mogę. Stale wracają do mnie te sny. I
jest w nich Olga. I wbija mi nóż w piersi. Krzyczy: To za mnie!
Staram się uciekać, ale wciąż nadlatują ptaki i wbijają swoje ostre dzioby
w moje czoło, w głowę, w plecy.
Boję się zasypiać.
A on? Znowu ma kogoś. Nie wraca. Całe dnie go nie ma. Całe noce. Nie
mogę pisać. Mam jakąś obsesję. Śledzę go, chodzę za nim wszędzie.
Czuję się jak najgorsza ciota.”
Pamiętniki pisał przez kilka lat. Nigdy nie wspomniał o dziecku.
– 7 –
Córeczka Olgi była dzieckiem wątłym. Chorowała często. A ona za
każdym razem bała się o najgorsze. Przyzwyczajona do strachu o niego,
nie umiała inaczej.
Pewnej nocy mała miała wysoką gorączkę. Robiła się sztywna. Ktoś
pobiegł po felczera. Nie dawał jej szans. Chciał zabrać do szpitala. Nie
pozwoliła.
‚Nie oddam. Nie oddam.’ Krzyczała ze strachu. Nie umiałaby żyć bez niej.
A przecież wiedziała jak jest w szpitalach. To tak jakby od razu małą
zabić.
‚Nie oddam.’ I nie oddała. Tymczasem mała poczuła się lepiej, o wiele
lepiej.
Na Święta dostała list od swojej matki, od swojej prawdziwej matki. Ręce
drżały. Cała dygotała. To przecież pierwszy list. Co mogła czuć do tamtej
kobiety? Nigdy jej nie widziała. Znała ją jedynie z opowieści i kilku
portretów. Nawet w myślach nie nazywała jej matką. Miała swoich rodziców.
I była szczęśliwa.
Nie można tak nagle pojawić się w cudzym życiu. Nie chciała tego czytać.
Nie umiała. Mimo to nie zniszczyła listu. Włożyła go do szuflady. Może
kiedyś poczuje, że jest gotowa, że to już czas.
„Córeczko, kiedy dostaniesz ten list, mnie już nie będzie. Moje życie to
jedno wielkie pasmo nieszczęść i niepowodzeń, co gorsza, sama je sobie
zniszczyłam, komplikując w dodatku życie innych osób. Chciałam, tak
chciałam, uciekać przed strachem. Nie umiałam żyć. Tego talentu nie
dostałam. Starałam się nie myśleć o tym, co się ze mną stanie, jak
potoczą się moje losy. Starałam się nie pamiętać o Tobie. To wynikało
tylko i wyłącznie z mojego strachu przed życiem, przed
odpowiedzialnością. Więc miałabym dać cząstkę siebie komuś innemu,
choćby to była własna córka? Nie. Tęskniłam, bardzo tęskniłam, ale widać,
strach był jeszcze silniejszy. Nie wiem, czy to zrozumiesz. Ja sama nie
rozumiem. Szukam motywów. To wszystko.
Nie piszę żeby prosić Cię o wybaczenie. To nie byłoby w porządku wobec
Ciebie, i wobec ludzi, którzy Ciebie wychowali. Chciałam Cię jedynie
przestrzec przed życiem takim jak moje. I chciałam opowiedzieć Ci o
sobie, o moim strachu przed strachem. I o moim strachu przed wstydem.
Źle żyłam, Córeczko. Głupio – strasznie głupio.
Powiedziano mi, że został mi najwyżej tydzień. Poprosiłam by wysłali do
Ciebie mój list zaraz po mojej śmierci.
Dziękuję Ci, Córeczko, że wysłuchałaś mojej spowiedzi.
Tyle chciałam Ci o sobie powiedzieć, a nie umiem. Myśląc o swoim życiu
coraz bardziej nienawidzę siebie.
Żałuję tylko, że już nigdy się nie poznamy. Obyś w niczym mnie nie
przypominała. Całuję, Córeczko – Mama”
To był kolejny wstrząs, bo zrozumiała. Nie chciała przyznać się do tego,
że rozumie kobietę, której nigdy nie widziała, a która teraz nazywała
ją „Córeczką”. Rozumiała, bo on był taki. Przecież on też nie umiał żyć. I
komplikował życie sobie i innym.
Nie spodziewała się takiego listu. Teraz było jej łatwiej. Kilka zdań takiej
szczerości wywołało w niej poczucie żalu. Naprawdę żałowała tej kobiety o
smutnym, tragicznym losie. Równocześnie przeżyła jakieś katharsis.
Czuła się jakby stała w deszczu. A on obmywał jej ciało, spływał z jej
łzami, z jej bólem, z jej strasznie trudnym życiem. Spływał wąskimi
korytami, płukał, żłobił. Cała była z deszczu.
Czytała ten list wiele razy. I stał się dla niej bezcenny. Przecież to jedno
zostało jej po kobiecie, która dała jej życie, po kobiecie, która nie umiała
żyć. A kim był jej ojciec? Właśnie tego spodziewała się dowiedzieć. Chciała
żeby napisała jej o ojcu. Trudno tak być niczyim.
– 8 –
Czuła, że jest taka sama jak „matka”, choć to słowo nadal nie
przechodziło jej przez gardło. Uczyła się mówić: matka. Cicho, w ukryciu,
poza sobą. Myślała – ‚No przecież jestem taka jak ona. To tylko inny
rodzaj egoizmu, ale zawsze egoizm… Matka ze strachu przed
samotnością oddawała swoją cielesność, brała życie w siebie, ja
zaprzedaję swoją duszę z obawy, że mnie ktoś zostawi.’
Przeraziła się własnych myśli. I jakiego świata będzie uczyła małą.
Kiedy po raz pierwszy usłyszała z ust małej: ‚Mamo’, rozpłakała się. I to
nawet nie były łzy szczęścia. To był krzyk zazdrości, że ona kiedyś mówiąc
mamo, nie zdawała sobie sprawy z tego, że została rzucona, że
prawdziwa miłość została odepchnięta i pogwałcona.
Czekała aż córka dorośnie. Chciała w niej zobaczyć swoją prawdziwą
matkę, kobietę, od której dostała jedną jedyną rzecz w życiu – kilka słów
pożegnania. To coraz mocniej bolało, więc chciała dać swojemu dziecko
wszystko. Chciała jej dać swoją starość. Chciała dać córce swoją
niezdarność, swoje dziecięce spojrzenie, swoje niedołęstwo, chciała
zapomnieć jak używa się widelca, chciała długo obumierać – chciała czuć
miłość, jaką otoczone jest dziecko. Da córce wszystko. Da jej swoje
dzieciństwo. Obarczy swoim kulawym życiem, zgarbionym kręgosłupem,
suchymi rączkami, bezsilnymi nóżkami. Będzie jak w kokonie. I umrze
spokojnie.