Oczy Freddiego Kruegera
Spod ronda kapelusza wzrokiem całkiem dzikim
Patrzyłeś i się śmiałeś niczym Freddie Krüger.
Za oknem czarną blachą zalśniły chodniki
I w ciepłej mżawce tajał niezniszczalny Brueghel.
A była niemal wiosna i twój wzrok wariata
Z północy oknem nieba na mnie się zślizgiwał –
Nie było dnia. Nie było ofiary ni kata,
Noc tylko, noc dysząca wonią snu i piwa.
Zabrakło mi na zawsze obcych słów Ginsberga,
Na dnie kieliszka Rimbaud uśmiechał się czule;
Podstępny płomień cicho po polanach pełgał,
Skradał się, karmił zimnem, obcością i bólem…
Nie było po co bronić obcości i zimna.
Daliśmy się płomieniom strawić do ostatka.
A może w myślach zaszłam dalej, niż powinnam,
Diabła w kieliszku biorąc za niemego świadka?
A może była wiosna. A może papieros
Za blisko ust i twarzy od twego zapłonął,
Choć jednak za daleko, by zakląć: Te querro…
Nigdy mnie nie dotknąwszy, opuścił zgwałconą.
2006