Autoportret w wypukłym lustrze
Jak u Parmigianina, prawa ręka
Większa niż głowa, wypchnięta na patrzącego
I miękko odchylona, jakby chciała osłonić
To, co zapowiada. Okno w ołowianej ramie, stare belki stropu,
Futro, marszczony muślin, pierścionek z koralem stopiony
Z gestem dającym wsparcie twarzy, która
Napływa i cofa się jak ręka,
Choć pozostaje bez ruchu. Vasari mówi: „Któregoś dnia Francesco zaczął
Malować własny portret, przeglądając się w tym celu
W wypukłym lustrze, jakich używają golarze (…)
Zlecił zatem cieśli utoczyć kulę z drewna, i
Podzieliwszy ją na dwoje, doprowadziwszy do rozmiarów lustra, jął
Z wielkim kunsztem kopiować wszystko, co ujrzał w zwierciadle”,
Zwłaszcza swoje odbicie, którego portret
Jest odbiciem kolejnym.
Zwierciadło postanowiło odbić tylko to, co ujrzał,
Co jego celom wystarczało: podobiznę
Szklistą, pokrytą balsamem, pod kątem 180 stopni.
Pora dnia, czy może gęstość światła
Które lgnie do twarzy sprawia, że twarz jest
Ciągle żywa i nienaruszona w cyklicznej fali
Swych powrotów. Dusza instaluje się sama.
Lecz jak daleko może odpłynąć przez te oczy
A mimo to bezpiecznie wrócić do swojego gniazda? Powierzchnia
Lustra jest wypukła, więc dystans wyraźnie
Rośnie; to znaczy rośnie dość, aby wykazać
Że dusza jest niewolnicą, traktowaną po ludzku, trzymaną
W stanie zawieszenia, niezdolną się wysunąć dalej
Niż do miejsca, skąd twój wzrok rozcina obraz.
Na jego widok papież Klemens i cały dwór
„Zgłupieli”, mówi Vasari, i obiecali coś zamówić,
Co nigdy nie doszło do skutku. Dusza powinna zostać tam, gdzie jest,
Choć trawi ją niepokój, gdy słyszy deszcz na szybie,
Westchnienia jesiennych liści, które młóci wiatr,
I chciałaby być wolna, wydostać się, lecz musi dalej
Pozować ze swojego miejsca. Powinna się poruszać
Możliwie jak najmniej. Tak mówi portret.
Ale w tym wzroku jest jakieś połączenie
Czułości, rozbawienia, żalu, na tyle w swojej powściągliwości
Silnych, że patrzeć długo nie można.
Tajemnica jest zbyt jawna. Jej nędza aż piecze,
Wyciska strumień łez: bo dusza nie jest duszą,
Nie ma tajemnic, jest mała i doskonale
Mieści się w swej dziupli: swoim pomieszczeniu, w chwili naszej uwagi.
Oto melodia, ale brak jej słów.
Słowa to tylko spekulacja
(Od łacińskiego Speculum, lustro):
Szukają, lecz nie potrafią znaleźć znaczenia muzyki.
Widzimy tylko figury snu,
Pasażerowie kołysania, które
Ujawnia nam tę twarz pod niebem przedwieczoru, bez krzty
Sztucznego nieporządku na dowód autentyzmu.
Lecz jest to życie w kuli.
Chciałoby się wysunąć rękę
Poza kulę, ale jej kształt,
I to, co ją unosi, nie pozwala.
Na pewno właśnie dlatego, a nie przez odruch
Żeby coś ukryć, ręka przytłacza swoją wielkością
Gdy cofa się nieznacznie. Nie sposób tak jej
Skonstruować, by była płaska jak fragment muru:
Musi się włączyć do okręgu,
Wrócić do ciała, którego się wydaje
Tak nieprawdopodobną częścią, odgrodzić i ochronić twarz
Na której trudy tych okoliczności przypominają
Cień uśmiechu, iskierkę
Albo gwiazdę, już nie wiadomo, czy widzianą,
Z chwilą gdy wraca ciemność. Przewrotne światło
Z góry wyklucza myśl o oświetlaniu, bo pragnie być
Subtelne: rzecz błaha, ale zamierzona.
Francesco, twoja ręka jest wystarczająco wielka
Żeby rozsadzić sferę i nazbyt, można by
Pomyśleć, wielka, żeby zaplatać delikatne sieci
Co przemawiają tylko za jej dalszym trwaniem.
(Wielka, lecz nie prostacka, jedynie w innej skali,
Niby wieloryb drzemiący na dnie morza
Naprzeciw maleńkiego, dumnego statku
Na powierzchni). Lecz twoje oczy głoszą
Że wszystko jest powierzchnią: powierzchnią to, co widać,
A nic nie może istnieć poza tym, co widać.
W pokoju nie ma zakamarków, tylko alkowy,
I okno też niewiele znaczy, i tamten
Skrawek okna czy może lustra z prawej, nawet
Jako wskaźnik pogody, co po francusku określana jest
Słowem Le temps, oznaczającym czas, i która
Podąża drogą, gdzie zmiany to jedynie
Znak całości. Całość jest trwała w ramach
Nietrwałości, to kula jak nasza, spoczywająca
Na piedestale z próżni, piłeczka pingpongowa
Podtrzymywana przez swój strumień wody.
I tak jak nie ma słów, żeby oznaczyć powierzchnię, a raczej
Słów, co powiedziałyby, czym jest naprawdę, że nie jest
Czymś zewnętrznym, lecz jest widzialnym sednem, tak samo nie ma
Wyjścia z problemu patos contra doświadczenie.
Ty pozostaniesz, rozhuśtany, pogodny
W swym geście ni to obejmowania, ni przestrogi,
Ale zawierającym coś z obydwu w czystej
Afirmacji, która nie afirmuje nic.
Balon pęka, uwaga tępieje
I odwraca się. Chmury
W kałuży nabierają zębatych kształtów.
Myślę o przyjaciołach
Co przyszli mnie odwiedzić; o tym, czym było
Wczoraj. To taki szczególny kąt
Pamięci, która w ciszy pracowni
Zakłóca spokój zamyślonemu modelowi, gdy on się zastanawia
Czy wziąć ołówek do ręki.
Iluż to ludzi przychodziło i zostawało tu jakiś czas,
Wydobywało z siebie jasną albo ciemną mowę, która jest teraz częścią ciebie
Jak światło za tumanem mgły i piasku
Które są filtrem światła i wpływają na nie, aż nie zostanie żadna część
Co jest na pewno tobą. Tamte głosy o zmierzchu
Opowiedziały ci już wszystko, a jednak opowieść dalej trwa
W postaci wspomnień zdeponowanych w niekształtnych
Grudkach kryształu. Czyja wygięta dłoń, Francesco,
Panuje nad mijaniem pór i nad myślami
Które się łuszczą i odfruwają w zapierającym oddech tempie
Jak te ostatnie uparte liście zdzierane
Z mokrych gałęzi? Ja widzę w tym jedynie chaos
Twojego okrągłego lustra, które organizuje wszystko
Wokół gwiazdy twoich oczu, które są puste,
Nic nie wiedzą, śnią, ale niczego nie odsłaniają.
Czuję, że karuzela rusza z wolna
I nabiera tempa: biurko, papiery, książki,
Zdjęcia przyjaciół, okno i drzewa
Zlewają się w jedną bezbarwną wstęgę, która otacza
Mnie ze wszystkich stron, gdzie tylko spojrzę.
I nie umiem wyjaśnić tego procesu niwelowania,
Czemu to wszystko maiłoby sprowadzać do jakiejś całkiem
Jednorodnej substancji, magmy wnętrz.
Przewodnikiem w tych sprawach jest dla mnie twoje ja,
Mocne, nieuchwytne, gotowe przyjąć wszystko z tym samym
Bladym uśmiechem, a że czas przyspiesza i po chwili
Jest już znacznie później, ja znam tylko najprostsze wyjście,
Dzielącą nas odległość. Kiedyś
Znaczenie miały świadectwa rozproszone,
Te drobne zdarzenia i przyjemności
Dnia, który bez wdzięku posuwał się do przodu,
Jak gospodyni przy swoich obowiązkach. Nie na już jak
Odtworzyć tamtych atrybutów w srebrzystej smudze
Która utrwala to, czego dokonałeś
„Z wielkim kunsztem kopiując wszystko, coś ujrzał w zwierciadle”,
Ażeby udoskonalić i wykluczyć na zawsze
To, co zewnętrzne. W kręgu twoich zamiarów ostało się kilka
Krokwi, co podtrzymują oczarowanie ja przez ja:
Promienie oczu, muślin, koral. Wszystko jedno,
Bo one są takie, jakie się jawią dzisiaj,
Zanim nasz cień się rozrósł
Poza granicę pola w stronę jutra.
Jutro jest łatwe, lecz dziś nieoznaczone,
Opustoszałe, jak każdy krajobraz
Nie kwapi się wyjawić reguł perspektywy,
A jeśli już, to tylko malarzowi, z jego głęboką
Nieufnością, narzędziem kiepskim
Choć niezbędnym. Ono oczywiście wie o tym
Że pewne rzeczy dadzą się zrobić, ale nie wie
Które. Pewnego dnia będziemy się starali
Zrobić ile się tylko da
I może nawet wyjdzie nam to i owo,
Ale to się bezie miało nijak
Do naszej dzisiejszej obietnicy, naszego
Krajobrazu, który czmycha, by całkiem zniknąć nam
Za horyzontem. Dziś błyszczy wystarczająca część powierzchni
By obietnice, których się domyślamy, dały się utrzymać razem
Na jednym jej kawałku, umożliwiając nam
Niepewny odwrót, dzięki czemu tamte
Jeszcze bardziej intensywne możliwości zachowują ważność
Bez testowania. W rzeczywistości skóra
Tej komory pęcherzykowej jest twarda jak
Gadzie jaja; wszystko zostaje tam „zaprogramowane”
W stosownym czasie: wchodzi w nią coraz więcej
A suma nie ulega zmianie, i tak jak
Człowiek przyzwyczaja się do dźwięku, co
Nie pozwalał mu zasnąć, a teraz już pozwala,
Tak też i pokój, niczym klepsydra, zawiera w sobie ów przepływ
Który nie zmienia jednak klimatu ani właściwości
(Z wyjątkiem tego posępnego i prawie niedostrzegalnego
Rozjaśnienia, w soczewce ogniskującej się na śmierci – do tego
Jeszcze wrócimy). To, co powinno być pustka po śnie,
Jest stale wypełniane, w miarę jak ze źródła snów
Wytacza się ich zawartość, przez co ten jeden sen
Może pęcznieć, rozkwitać jak stulistna róża,
Kpiąc sobie z kodeksu oszczędności, a nam zostaje
Obudzić się i próbować życia w czymś,
Co się zmieniło w slams. Sydney Freedberg w swoim
Parmigianinie mówi o tym tak: „Realizm tego portretu
Nie rodzi już prawdy obiektywnej, ale swoiste Bizzaria(…)
A jednak ta deformacja nie wywołuje
Uczucia dysharmonii (…) Formy zachowują
Potężną dawkę idealnego piękna”, a to dlatego
Że żywią się naszymi snami, które nie mają wpływu na nic aż
Zauważymy, jaka została po nich dziura. Wtedy ich doniosłość
Staje się jasna, a może i znaczenie. Miały nakarmić
Sen, który zawiera je wszystkie, jako że w końcu
Ulegają odwróceniu w tym gromadzącym wszystko lustrze.
Wydawały się dziwne, bo przecież nie mogliśmy ich zobaczyć.
Lecz pojmujemy to dopiero z chwilą, gdy się zapadną
Jak fala, co rozbija się o skałę i porzuca
Swój kształt w geście, który jest wyrazem tego kształtu.
Formy zachowują wiele z idealnego piękna
Gdy potajemnie żerują na naszym wyobrażeniu deformacji.
Czemu się martwić takim stanem rzeczy, skoro
Sny, które wchłaniamy, są naszym przedłużeniem?
Pojawia się tu coś, co przypomina życie, jak gdyby przejście
Ze stanu snu w kodyfikację snu.
Kiedy zaczynam zapominać o nim,
On znów podsuwa mi własny stereotyp.
Ale ten stereotyp jakiś nieznajomy: twarz
Pływająca na kotwicy, już wolna od zagrożeń, która niedługo
Stawi czoło innym, „bardziej anioł niż człowiek” (Vasari).
Być może anioł przypomina wszystko
Co przez nas zapomniane, to znaczy zapomniane
Rzeczy, które nie wydają się znajome, kiedy
Trafiamy na nie po raz drugi, bez reszty zagubieni,
A kiedyś były nasze. W tym właśnie byłby sens
Naruszenia prywatności tego człowieka, co
„Zabawiał się alchemią, ale jego zamiarem
Nie było badanie subtelności sztuki
W duchu bezstronnie naukowym: chciał za jej pośrednictwem
Dać patrzącemu poczucie nowości i zdumienia”
(Freedberg). Późniejsze portrety, takie jak „Szlachcic
Z Uffizi, „Młody prałat” z Borghese i
„Antea” z Neapolu, wypływają z napięć
Manierystycznych, ale tu, jak wskazuje Freedberg,
Zaskoczenie, napięcie, tkwią raczej
W pomyśle niż w realizacji.
Widzimy tu jeszcze harmonię
Renesansu, choć lustro ją zniekształca.
Nowością jest niezwykła troska w odtwarzaniu
Kaprysów tej krągłej odbijającej powierzchni
(To w ogóle pierwszy portret w lustrze),
Tak aby człowiek dal się na chwilę nabrać
Nim uświadomi sobie, że to nie jego
Odbicie. I będzie mógł się czuć jak jeden
Z bohaterów Hoffmanna, których odbicia
Pozbawiono, tyle że całe moje ja
Okazuje się wyparte przez tę radykalną
Inność malarza w jego
Radykalnie innym pokoju. Zaskoczyliśmy go
Przy pracy, chociaż nie, to on zaskoczył nas
W trakcie pracy. Obraz jest prawie skończony,
Zaskoczenie prawie ustało, tak jak gdyby nagle
Zdumiewa nas leżący za oknem śnieg, co nawet teraz
Nie przestał padać, wciąż iskrzy się i bieli.
To wydarzyło się, kiedy byłeś w domu, spałeś,
Bo też nie było powodu, żebyś miał
Z tej okazji nie spać, tyle że dzień
Dobiega końca, i dzisiaj nie będzie ci łatwo
Zasnąć, w każdym razie do późna.
Cień miasta wstrzykuje własną porcję
Gorączkowości: Rzym, gdzie Francesco
Pracował w czasie najazdu; jego wynalazki
Zdumiały żołnierzy, którzy wyważyli drzwi;
Postanowili darować mu życie, ale on wkrótce po tym wyjechał;
Wiedeń, gdzie obraz znajduje się dziś, gdzie
Latem 1959 roku widziałem go z Pierre’em; Nowy Jork
W którym jestem teraz, który jest logarytmem
Innych miast. Nasz krajobraz
Aż dudni od układów, ruchów wahadłowych;
Interes kręci się dzięki spojrzeniu, gestowi,
Pogłosce. To jest drugie życie miasta,
Co kryje się za lustrem tej
Nieokreślonej, lecz precyzyjnie naszkicowanej pracowni. Chciałoby
Odessać z niej całe życie, spłaszczyć
Oznakowaną przestrzeń do dekretów, streścić do wyspy.
Tę operację chwilowo powstrzymano
Ale nadchodzi coś nowego, w powietrzu
Czuć nową rafinadę. Wytrzymasz to,
Francesco? Wystarczy ci sił?
Ten wiatr niesie coś, czego sam nie zna, sam siebie
Napędza, ślepy, nie ma pojęcia
O sobie. To bezruch, który odsącza
Całą aktywność, tajemną bądź publiczną, wystarczy raz go uznać:
Pogłoski na temat słowa, którego nie da się zrozumieć,
Ale da się odczuć, zimny powiew, zaraza
Co przenosi się wzdłuż przylądków i półwyspów
Twojego unerwienia, i dalej ku archipelagom
Aż do oblanej wodą, ogorzałej tajemnicy otwartego morza.
To strona negatywna. Pozytywna
Pozwala ci zauważyć życie i te naciski
Co tylko wydawały się zanikać, bo teraz,
W obliczu pytań zadawanych w tym nowym trybie, widać
Że wypadają z mody szybciej. Jeżeli mają stać klasyką
Powinny zdecydować, po czyjej stoją stronie.
Ich powściągliwość podkopała
Krajobraz miasta, i teraz jego dwuznaczności
Wydają się rozmyślne i wymęczone, ot, starcze gierki,
Nam przydałby się dzisiaj ów mało prawdopodobny
Śmiałek dobijający się do wrót osłupiałego
Zamku. Twój argument, Francesco,
Zaczął już wcześniej tracić świeżość, skoro nie było widać
Żadnej, czy może żadnych odpowiedzi. Jeśli się teraz sypnie
Całkiem, będzie to tylko znaczyć, że jego czas nadszedł
Już jakiś czas temu, ale teraz popatrz i posłuchaj:
Może tak być, że w jakiś niesłychanych zakamarkach
Magazynuje się jeszcze jakieś życie, i że to ono
Jest tą zmianą, a nie my; że my w istocie będziemy nim
Jeżeli tylko zdołamy do niego wrócić, ożywić coś
Z jego kształtu, skierować twarze ku tej zachodzącej kuli
I mimo wszystko wyjść jakoś na swoje:
Nerwy w normie, oddech w normie. A skoro tę metaforę
Zbudowano po to, by mogła nas ogarnąć, to i my jesteśmy jej częścią
I możemy z niej żyć, co zresztą już robimy,
Jedynie odsłaniając umysł na rzecz pytań
Które, jak teraz widać, nie będą zadawane na chybił trafił,
Lecz wedle porządku, który nie kryje w sobie
Groźby dla nikogo – taka jest zwykła kolej rzeczy,
Podobna dniom, co narastają koncentrycznie
Wokół jednego życia – i w sumie tak jest prawidłowo.
Podmuch jak przy odwracaniu kartki
Przywraca twoją twarz: ta chwila
Odrywa taki wielki kęs z tej mgły
Przyjemnej intuicji, która ją poprzedza.
To zakotwiczenie jest „jak sama śmierć”,
Jak powiedział Berg o pewnej frazie z Dziewiątej Mahlera;
Lub też jak w Cymbelinie mówi Imogena: „Boleść konania
Od tej jest większa”, albowiem
Choć jest tylko taktyczną wprawką, ma w sobie
Siłę gromadzącego się od dawna przekonania.
Słaba pamięć to za mało, żeby go się pozbyć
A chęć – za mało, żeby je przywrócić, dopóki pozostaje ono
Białym osadem własnego snu
W klimacie westchnień, rozrzuconych po naszym świecie,
Tkaniną na ptasiej klatce. Z pewnością jednak
To, co piękne, jest piękne tylko w odniesieniu do konkretnego
Życia, doświadczanego albo nie, ułożonego w pewien kształt
Skąpany w nostalgii za zbiorową przeszłością.
Dziś światło gaśnie z entuzjazmem,
O którym wiadomo mi skądinąd i wiadomo czemu
Kiedyś miał znaczenie, i ze inni przed laty
Też to czuli. Ciągle dopytuję
To lustro, które już nie jest moje,
Skąd wziąć tyle zamaszystej pustki, ile tym razem
Jest mi pisane. A wazon zawsze pozostaje pełny,
Ponieważ miejsca jest tylko tyle,
I zmieści się wszystko. Ta próbka,
Którą widać, nie powinna być dla nas
Jedynie próbką, ale całością, na ile
Można ją sobie wyobrazić poza czasem – nie gestem,
Ale pełnią, w postaci oczyszczonej i przyswajalnej.
A czego przedsionkiem jest ten wszechświat,
Który kluczy, wpada i wypada,
Nie chce nas otoczyć, a i tak pozostaje jedyną
Rzeczą, jaką widać? Kiedyś miłość
Przeważała szalę, lecz teraz pozostaje w cieniu, niewidoczna,
Choć na swój dziwny sposób obecna, gdzieś nieopodal.
Wiemy jednak, że nie da się jej chwycić
Między dwie przylegające do siebie chwile, że jej meandry
Wiodą donikąd, jeśli nie liczyć kolejnych dopływów,
Te zaś wlewają się w niejasne
Przeczucie czegoś, co nigdy nie da się poznać,
Chociaż zapewne każdy z nas
Wie, co to jest, i potrafi
Przekazać to innym. Ale ten wyraz twarzy,
Który niejeden nosi w charakterze znaku, sprawia, że chciałoby się
Iść do przodu, zlekceważyć tę pozorną
Naiwność samego zamiaru, i nie dbać o to
Że nikt nie słucha, albowiem światło
Zapaliło się na dobre w jego oczach
I pali się, nietknięte, jak trwała anomalia,
Bezsenne i milczące. Sama powierzchnia
Nie zdradza szczególnego powodu, żeby akurat miłość
Miała to światło skupiać, ani żeby
Miasto, wpadające ze swymi urodziwymi przedmieściami
W przestrzeń zawsze mniej przejrzystą, mniej określoną,
Miało uchodzić za podporę własnego postępu,
Sztalugę, na której rozegrał się dramat
Ku własnej satysfakcji i do samego końca
Naszego snu, choć nigdyśmy nie sądzili
Że tak się skończy, w zużytym świetle dnia, z wymalowaną
Obietnicą, co prześwituje jak rękojmia, jak więź.
Ta nijaka, zgoła niezdefiniowalna pora dnia jest
Tajemnicą miejsca, w którym to się odbywa,
I nie sposób już wrócić do rozmaitości
Wzajemnie sprzecznych twierdzeń, które zgromadzono, poślizgów pamięci
U najważniejszych świadków. Wiemy tylko tyle,
Że przyszliśmy odrobinę za wcześnie, że
Dzisiejszy dzień ma tę swoją szczególną, lapidarną
Dzisiejszość, którą wiernie odtwarza
Słońce, rzucające cienie gałązek na beztroski
Chodnik. Taki nie mógł być żaden wcześniejszy dzień.
Kiedyś myślałem, że wszystkie są podobne,
Że teraźniejszość każdemu jawi się tak samo,
Ale ta dezorientacja zanika w miarę
Jak człowiek ta „poetycka” słomkowożółta przestrzeń
Długiego korytarza, co wiedzie z powrotem do obrazu,
Ta ciemność naprzeciwko – czy to
Jakaś ułuda „sztuki”, której lepiej nie uważać
Za „rzeczywistą”, a ty bardziej szczególną? Przecież i ona ma swoje leże
W teraźniejszości, z której bez końca uciekamy
By znów w nią popaść, tak samo jak młyńskie koło dni
Kręci się w jednostajnym, nieomal błogim rytmie.
Myślę, że stara się powiedzieć, ze dziś jest właśnie dziś
I że musimy się wydostać, podobnie jak publiczność
Pędzi przez muzeum, by
Zdążyć przed zamknięciem. Nie da się tam żyć.
Szare szkliwo przeszłości podcina cała praktyczną wiedzę:
Tajniki nakładania farby i wykańczania, których trzeba się było uczyć
Całe życie, a które potem redukują się
Do czarno-białych ilustracji w książce, gdzie barwne reprodukcje
Należą do rzadkości. Inaczej mówiąc, cały
Czas się redukuje do dowolnego czasu. Nikt
Nie napomyka o tej zmianie; to mogłoby
Ściągnąć na nas uwagę,
A wówczas groziłby nam ten koszmar, że nie wyjdziemy
Dopóki nie obejrzymy wszystkich zbiorów
(Z wyjątkiem rzeźb w piwnicy:
Są tam, gdzie ich miejsce).
Nasz czas zostaje przysłonięty, zdegradowany
Przez portret i jego wolę trwania. Wskazuje on
Na naszą własną, która mieliśmy nadzieję ukryć.
Nie trzeba nam obrazów ani
Twórczości dojrzałych wierszokletów, kiedy
Eksplozja jest taka dokładna, tak dopracowana.
Czy warto w ogóle potwierdzać
Istnienie tego wszystkiego? Czy to
Istnieje? Z pewnością nie ma już
Jak się oddawać rozrywkom pełnym
Dostojeństwa. Dzisiejszy dzień nie posiada marginesów, zdarzenie
Przylega do swych krawędzi, jest z tego samego materiału,
Nie do odróżnienia. Co innego „gra”;
Ona istnieje, w społeczeństwie zorganizowanym
Celowo jako obraz samego siebie.
Innego sposobu nie ma, a tamte kutafony,
Gotowe wszystko poplątać z własnymi lustrzanymi grami,
W których mnożą się w oczach stawki i możliwości, albo
Przynajmniej poplątać kwestie za pomocą jakiejś doniosłej
Aury, co chętnie przeżarłaby strukturę
Wszystkiego, spowita w mgiełkę tłumionego szyderstwa –
Oni są bez znaczenia. Wypadli z gry,
Która nie zaistnieje, dopóki z niej nie wypadną.
Taki świat wydaje się bardzo nieprzyjazny,
Ale skoro zasada każdej pojedynczej rzeczy,
Jak często wskazywali filozofowie, jest
Nieprzyjazna wobec wszystkich innych rzeczy, istnieje
Na ich koszt, to przynajmniej
Ta jedna rzecz, ta niema, jednolita teraźniejszość
Ma uzasadnienie logiczne, co
W tym wypadku nie jest takie złe.
To znaczy – nie byłoby, lecz sposób, w jaki się to mówi,
Również odgrywa pewna rolę, przez co efekt końcowy
Staje się własną karykaturą. Zawsze tak
Jest, jak w tej grze, w której
Wypowiedziane szeptem zdanie krąży po pokoju
By w końcu zmienić się w zupełnie inne.
To właśnie ta zasada sprawia, że dzieło sztuki tak bardzo się różni
Od tego, co zaplanował artysta. On sam często odkrywa
Że pominął właśnie to, co pierwotnie
Chciał powiedzieć. Uwiedzony przez kwiaty,
Przez mocniejsze przyjemności, wini sam siebie (choć
W głębi duszy jest zadowolony), wyobrażając sobie
Że miał tu coś do powiedzenia i wykorzystał
Opcję, o której istnieniu prawie nic nie wiedział,
Nieświadom, że konieczność omija takie postanowienia
I sama sobie tworzy coś
Nowego, że innej możliwości nie ma,
Że w historii tworzenia obowiązują
Nieubłagane prawa. I że w ten sposób
Powstają różne rzeczy, ale nigdy te
Które staraliśmy się osiągnąć i których powstanie
Tak desperacko pragnęliśmy oglądać. Parmigianino
Musiał zdawać sobie z tego sprawę, kiedy się zmagał z tym
Niedającym żyć zadaniem. Człowiek musi wpisać
To całkiem prawdopodobne osiągnięcie celu
W gładkie, a może wręcz beznamiętne (lecz jakże
Zagadkowe) wykończenie. Czy można traktować serio
Cokolwiek oprócz tej inności
Która jest częścią najpowszedniejszych
Działań, i zmienia wszystko
Lekko a dogłębnie, i z rąk wyrywa nam materię
Tworzenia, wszelkiego tworzenia, nie tylko
Artystycznego, by ulokować ją na jakimś monstrualnym szczycie
Nieopodal, zbyt bliskim. By go zlekceważyć, zbyt odległym
By człowiek mógł się wtrącić? Ta inność, to
„Niebycie nami” jest wszystkim, co da się obejrzeć
W lustrze, choć nikt nie umie powiedzieć
Jak do tego doszło. Do portu
Wpłynął okręt pod nieznaną banderą.
Pozwalasz, by sprawy nie związane z tematem
Rozbijały ci dzień, zamazywały soczewkę
Kryształowej kuli. Jej scena odpływa
Jak opar rozproszony na wietrze. Bogate
Skojarzenia, co dotąd przychodziły
Z taką łatwością, już się nie pojawiają, lub rzadko. Ich
Barwy są mniej wyraziste, sprane
W jesiennych deszczach i wichrach, spaczone, zabłocone –
Dostajesz je z powrotem, bo straciły wartość.
Tacy z nas jednak niewolnicy nawyku, ze ich
Implikacje otaczają nas En permanence, plącząc
Zagadnienia. Traktować serio jedynie seks
To może jakaś metoda, ale piasek syczy.
I wkrótce rozpocznie swój wielki ześlizg
W to, co się wydarzyło. Dziś ta przeszłość
Jest tutaj: odbita twarz
Malarza, w której zatrzymujemy się, odbierając
Sny i inspiracje na jakiejś nieprzydzielonej nam
Częstotliwości, ale kolory przybrały odcień metaliczny,
Krzywizny i krawędzie nie są już tak bogate. Każdy człowiek
Ma swoja wielką teorię wszechświata
Ale ona nie mówi wszystkiego
A ostatecznie liczy się to
Co poza nim – dla niego, a zwłaszcza dla nas
Którym nikt nie pomógł
W każdorazowym odczytywaniu własnego przydziału, i którzy musimy
Opierać się na danych z drugiej ręki. A jednak wiem
Że cudze gusta tu nie pomogą
I w sumie można je pominąć.
Kiedyś wydawał się taki doskonały – połysk na gładkiej
Piegowatej skórze, wargi zwilżone, jakby miały się otworzyć
I wydać z siebie mowę, i ten znajomy widok
Ubioru i mebli, które się zapomina.
Tak mógł wyglądać nasz raj: egzotyczny
Azyl w obrębie wyczerpanego świata, ale tego
Nie było w kartach, ponieważ nie o to
Szło. Małpowanie naturalności może być
Pierwszym krokiem ku spokojowi ducha
Ale to tylko pierwszy krok, a często pozostaje
Zastygłym gestem powitania, wyrytym
W powietrzu, które materializuje się w tle,
Konwencją. A my naprawdę
Na takie rzeczy nie mamy czasu, chyba że nam posłużą
Na podpałkę. Im prędzej spłoną,
Tym lepiej dla ról, które mamy odegrać.
Dlatego zaklinam cię, cofnij tę rękę, Francesco,
Nie wysuwaj jej jako tarczy ani w geście pozdrowienia,
Jako tarczy pozdrowienia –
W magazynku jest miejsce na jeden pocisk:
Patrzymy przez teleskop od tej drugiej
Strony, a ty oddalasz się szybciej
Niż światło, by się do końca spłaszczyć
W krajobrazie pokoju, co jest jak zaproszenie
Którego nigdy nie wysłano, ów syndrom o nazwie „to wszystko
Było snem”, choć słowo „wszystko” pokazuje
Skrótem, że nie było. Istniało
Naprawdę, choć nie bez kłopotu, a męka
Tego snu na jawie nie zdoła zagłuszyć
Wciąż widocznego na wietrze wykresu
Co został dla mnie wybrany, mnie przeznaczony i zmaterializował się
W maskującej poświacie mojego pokoju.
Miasto już widzieliśmy; jest jak kuliste
Lustrzane oko owada. Wszystko się dzieje
Na jego balkonie i odtwarza w środku,
Ale sama akcja to zimny, syropowaty przepływ
Jakiegoś pochodu. Robi nam się zbyt ciasno
Gdy przesiewamy kwietniowe słońce, szukając wskazówek
W białym bezruchu jego luźnych
Parametrów. Ręka nie trzyma kredy,
A każda część całości odpada
I nie wie, że wiedziała, najwyżej
Tu i ówdzie, w zimnych niszach
Pamiętania, szeptach spoza czasu.
Z tomu „Self-Portrait in a Convex Mirror”, 1975
Tłum. Piotr Sommer