Złoto Tygrysów – Strażnik
Wpada światło i rozpoznaję siebie: oto jest.
Najpierw mówi mi swe imię, które jest (co oczywiste) moim imieniem.
Powracam do okowów, trwających ponad siedem dziesiątków lat.
Obarcza mnie swoją pamięcią.
Obarcza mnie codziennym ubóstwem, ludzką dolą.
Jestem jego starym pielęgniarzem; zmusza mnie, żebym mył mu nogi.
Osacza mnie w lustrach, w lśniącym mahoniu, w sklepowych witrynach.
Ta lub inna kobieta odrzuciła go, a ja muszę dzielić jego smutek.
Teraz dyktuje mi ten wiersz, który mi się nie podoba.
Domaga się, bym zgłębiał zawiłości opornej mowy anglosaskiej.
Nawrócił mnie na bałwochwalczy kult martwych żołnierzy, z którymi być może nie potrafiłbym zamienić nawet słowa.
U szczytu schodów czuję, że jest przy mnie.
Jest w moich krokach, w moim głosie.
Nienawidzę go w każdym calu.
Z ulgą spostrzegam, że prawie nie widzi.
Jestem w kolistej celi, a nieskończone mury napierają.
Żaden z nas nie oszukuje drugiego, ale kłamiemy obaj.
Nazbyt dobrze się znamy, nieodłączny bracie.
Pijesz wodę z mojej szklanki i pożerasz mój chleb.
Drzwi samobójcy stoją otworem, ale teolodzy utrzymują, że w ostatecznym mroku tamtego królestwa sam siebie będę oczekiwał.