Bezokolicznik
Ulfowi Lindemu
Drogie dzikusy, choć nie posiadłem waszego, wolnego od gerundiów
I zaimków, języka –
Nauczyłem się piec makrelę zawiniętą w liść palmy, a łapy żółwia
Jeść na surowo
Z ich smakiem ociężałości. Pod względem kulinarnym, przyznaję,
Od kiedy morze
Wyrzuciło mnie tu na brzeg, wszystkie te lata były jedną,
Nieprzerwaną podróżą
I w końcu sam nie wiem, gdzie jestem. Bądź co bądź, nacinać
Karby na lasce
Można, póki nas nikt nie małpuje. A wyście małpowali, zanim was
Jeszcze spostrzegłem.
Spójrzcie, coście zrobili tym drzewom! Choć nam pochlebia, jeśli
Nas bierze za boga,
Nawet ktoś jak wy, ja z kolei małpowałem – zwłaszcza na użytek
Waszych dziewcząt – was
Trochę po to, aby zaćmić przeszłość, z jej pechowym statkiem, lecz
I aby zasłonić chmurami
Pozbawioną wzdętego żagla przyszłość. Wyspy są okrutnymi
Wrogami czasów,
Prócz teraźniejszego. Katastrofy morskie to tylko ucieczki
Z gramatyki
W czysty związek przyczynowo – skutkowy. Spójrz, co życie bez
Luster wyrabia
Z zaimkami, nie mówiąc już o rysach twarzy! Może wasi
Przodkowie także
Wylądowali na tej cudownej plaży podobnym sposobem,
Co ja. Stąd wasza postawa wobec mnie. W waszych oczach jestem –
Co najmniej! – wewnętrzną wyspą w wyspie. A zresztą, śledząc
Każdy mój krok,
Wiecie, że wcale nie tęsknię za imiesłowem biernym albo czasem
Przeszłym niedokonanym –
Nie więcej niż za tym waszym przyszłym dokonanym, tkwiącym
W którejś z wilgotnych jaskiń
I ustrojonym w pióra oraz wyschły wodorost. Piszę to palcem
Wskazującym na mokrym,
Szklistym piasku o zachodzie słońca, inspirację być może czerpiąc
Z widoku koron palm, rozbryzganych na platynowym niebie
Jak chińskie hieroglify. Co prawda, nie uczyłem się chińskiego.
Poza tym bryza
Czochra je wszystkie za szybko, żeby można było pojąć, o czym
Mówią.