Ballada zimowa
Chmura z miedzi uderza,
Blaskiem bije w puklerzach,
Jeśli puklerz – to oczy z ołowiu.
W lasach siwych od błysków
Jak znużenia kołyską
Wracał rycerz z puszystych łowów.
A od śniegu – wraz z koniem –
Był jak chmura jabłoni
Huraganem niesiona przez zamieć.
I tak w pędzie zastygli,
Że na mróz jak na igłę
Wbici – z wolna zmieniali się w kamień.
Wtedy knieje srebrzyste
Promień przeciął ze świstem,
Droga przeszła w niebieską równinę.
Złote chleby i ręce
Jak w dzieciństwa piosence
Niosła matka na witanie z synem.
Złote kosy i oczy,
Co jak senność złej nocy
Na gościniec wyniosła dziewczyna.
Ale on jak po ścieżce
W pół po drodze, pół w wietrze –
– biały posąg – przetętnił i zginął.
Aż jak głaz w biegu – wisiał
I ptak szary mu przysiadł
Na przegubie lodowatej ręki
I pradawnych snów trzepot
W sercu zatlił mu ślepo –
Szary płomyk samotnej piosenki.
W pył rozsypał się szklany
Rycerz. Buchnął tumanem.
W popiół zmienił się z koniem i cieniem,
Tylko niebo sczerniałe
Dalej w grozie sypało
Gwiazdom – ciemność, a ludziom – kamienie.
XI.1941