Polska poezja

Wiersze po polsku



Anna – handlarka liniami życia

Nie pamiętam już od kiedy Anna zamieszkała na naszej ulicy? Może było to wtedy, kiedy staliśmy z wiadrami przy studni cierpliwie czekając na naszą kolei; tydzień wcześniej radio ogłosiło wiadomość o zatruciu Odry. A może wówczas, gdy pierwszy tramwaj połączył Przodowników Pracy z Powstańców Śląskich. Pewne jest, że była tu od zawsze ustanawiając swoją obecnością zupełnie nowe prawidła życiowej gry.
Odkąd pamiętam przychodziliśmy do niej wszyscy, którzy czuli, że stracili z oczu swoją drogę życia i nie wiedzieli jaki zrobić kolejny krok. Ona wówczas kładła nam pasjansa, wróżyła z ręki, układała horoskop lub najczęściej wysłuchiwała spowiedzi nie zawsze duchowej.
Anna, bo tak nazywali ją moi rodzice, i jej goście, tak naprawdę nosiła dostojne i niepasujące do robotniczego plebsu imię Teodozja. Kojarzyło mi się ono z dalekimi podróżami, tajemniczością ale i z powagą lub surowością. Często pożyczaliśmy od niej różne rzeczy najczęściej jednak był to cukier lub sól. Kiedy szedłem do niej z pustą szklanką, to czułem przechodzące przez moje ciało dreszcze – wyobrażałem ją sobie ze szklaną kulą w ręku, czarnym kotem i włosami pełnymi czerwonych papilotów.

Kiedy Anna otwierała drzwi prawie zawsze pachniała pastą do podłogi, naftaliną, w ręku trzymała zapalonego papierosa. Czasem gdy było zimno nosiła na głowie kolorową chustkę i watolinową kamizelkę. Prawie zawsze uśmiechnięta, zapraszała mnie do środka otwierając szeroko drzwi do pokoju…pełnego książek, gazet leżących w stosach na podłodze, drutów, różnokolorowych kłębków wełny. Lubiłem ten rozgardiasz, w porównaniu do naszego sterylnego domowego ładu, tu czułem się jak na wiecznych wagarach.
– Wejdź chłopcze, czego dziś potrzebuje mama, cukru czy soli? –
– Nie tylko trochę ziołowego pieprzu p. Anno –
Anna Teodozja weszła do kuchni,. otwierając drzwiczki kredensu wyciągała kolorowe pudełka i ceremonialnie sprawdzała ich zawartość. Zapachniało miętą, imbirem, cykorią i wszechobecnym majerankiem.

– Powiedz mamie, że wpadnę do was w piątek na kawę, i przyniosę obiecanych „Zmartwychwstańców” Kraszewskiego – nie zapomnisz-
– Zmartwych…..chyba nie proszę Pani – sylabizowałem coraz szybciej w pamięci.
A teraz popatrz, i tu zakasując rękaw włożyła rękę do małego akwarium, a ja patrzyłem jak do jej skóry przyklejają się bąbelki powietrza, skalary podpływały wówczas i otwierając pyszczki zbierały z jej skóry przeźroczyste tlenowe kulki. Uwielbiałem to oglądać, czułem się jakbym siedział w łodzi podwodnej i podglądał to „podwodne” życie oceanu. Jej rozczapierzone palce zza tafli szkła podobne były do ramion małej ośmiorniczki.

W tej samej chwili zegar ścienny zaczął wybijać kolejną godzinę, a ja trzymając otwarty słoik z pieprzem zacząłem kichać. Dźwięk zegara i moje kichanie zlały się w jeden wspólny ton, który wypełnił cały pokój dziwną mieszanką ni to chichotu ni to buczenia. W tym momencie ktoś zapukał do drzwi. Anna obróciła się energicznie na pięcie zostawiając mnie samego w tym bezwładnym potoku dźwięków i podeszła do drzwi.

– 2 –

– A to pan Karolu, proszę wejść, myślałam dzisiaj rano o Panu –
– Idź już Kamilu, mówiła to, obrócona twarzą do nowego gościa, i pamiętaj powtórz to co ci powiedziałam mamie – jutro u was będę –
Wyszedłem nakrywając palcami pudełeczko, i minąłem w przedpokoju starszego, jak mi się wówczas wydawało – czterdziestokilkuletniego mężczyznę. Zamknąłem wejściowe drzwi, a moja ciekawość „przykleiła” moje uszy do dziurki od klucza. Stojąc nieruchomo powstrzymując kichanie, po prostu podsłuchiwałem Annę i jej gościa.
– Siadaj Karolu, – usłyszałem odgłos przesuwanego krzesła,-
– Mów szczerze, co cię sprowadza, bo mam dziś sporo zapowiedzianych wizyt –
– Anno, wiem, że i tak zawsze masz rację, a ja jak zwykle zrobiłem wszystko po swojemu, –
– Powiem krótko, zgubiłem swoją własną linię życia. Wstałem jak zawsze skoro świt, przeciągnąłem się, otworzyłem okno, wciągnąłem do płuc ożywczy haust powietrza, i nagle spostrzegłem że moje dłonie są zupełnie gładkie, a za oknem nie widzę nieba, tylko ceglaną ścianę…jeden długi mur wypełniony świeżym tynkiem. Zamknąłem i otworzyłem ponownie oczy ale obraz nie zniknął…
– Wiem, wiem, że spanikowałem, ostrzegałaś mnie, że jeśli nic nie zmienię w swoim
życiu, to prędzej czy później natrafię na mur nie do przebycia…
Anna, słuchała uważnie, z przyjaznym uśmiechem w kącikach ust, raz jeszcze jej było na górze…Nie zastanawiając się dłużej energicznie podeszła do kredensu, i otwierając jedną z kilkunastu maleńkich szufladek wyciągnęła z niej zwój fotograficznego prześwietlonego papieru. Widziałem tylko jego mały fragment, mimo, iż przycisnąłem policzek do dziurki od klucza, tak ściśle iż czułem chłód metalu na powiece.
– Masz szczęście Karolu, że mam tu niewykorzystaną do końca historię, tylko pamiętaj – tu zawiesiła głos, to nie jest na sprzedaż – to tylko pożyczka. Zwrócisz mi ją jak tylko odnajdziesz sens i wątek własnej drogi…pamiętaj, żeby przed snem włożyć ją pod poduszkę w takim stanie w jakim odbierasz ją ode mnie, –
Słyszałem jak Karol gorąco dziękował Annie. Był to uniżony głos, a potem szept człowieka bez własnej tożsamości, takiego, który boi się każdego następnego dnia, a w nocy ucieka ze strachu w mocny, głęboki nieznany sen…

Zbiegłem, jak tylko mogłem szybko po schodach zażenowany własną ciekawością, ale najbardziej wstydziłem się Anny, bo czułem, iż linie życia podpatrzone i podsłuchane stają się bezwartościowym przypadkiem nagłych dziwnych wydarzeń będących zaledwie własną karykaturą.
Wiedziałem, że przypadek Karola, to dla niej pierwszyzna, a to ciągłe wyczekiwanie i nagłe wizyty u różnych ludzi, wiążą się z oczekiwaniem na tą jedyną niesamowitą historię, jedną na całe życie, która stanie się dla niej jak i jej gościa pasmem nadzwyczajnego w swoim rodzaju doświadczenia. Ale to myślę Anna miała jeszcze przed sobą.
Na razie jak zwykle chwyciła talię kart, i rozrzucając je po stole w różnych konfiguracjach, biorąc z wiaderka druty, zapaliła papierosa, i spychając okulary na koniec nosa spod przymrużonych oczu śledziła sekwensy figur i kolorów wysuwające się z podniszczonej talii.

– 3 –

Od lat czekała na sytuację łączącą jej linię życia z fundamentem ludzkiego doświadczenia. Wiedziała wszystko o ludzkiej egzystencji; poznała lekceważenie, strach, biedę i śmierć.
Nauczyła się a może to był ten wrodzony dar dopasowywania linii własnego życia do okoliczności, unikając w ten sposób wielkich kryzysów, nerwów, paniki czy samobójczych myśli. Co najwyżej zniechęcona potrafiła do białego rana rozwiązywać setki węzełków, węzłów, guzów, które zaplatała na wszelki wypadek na kłębkach wełny, nici czy sznurka.
Od pewnego czasu czuła, że chwila, o której myślała przez całe dotychczasowe życie nieuchronnie się do niej przybliża. Dlatego od paru miesięcy chodziła zadbana bardziej niż zwykle. Chciała godnie przywitać osobę, która pukając do jej poddasza zmieni jej całe życie – przenicowuje na drugą stronę, i rozrysuje tą ostatnią pozostawioną jej przez przeznaczenie linię życia we wspólną mapę nieznanej jeszcze przyszłości.

Kiedy wróciłem do domu, matka kończyła obiad, siostra myła naczynia, i nie pytając mnie o nic, po chwili siedziały przy stole, wyczekując zapowiedzianej przeze mnie wizyty Anny.

Minął cały następny dzień, ale ona nie przyszła. Było to tak nieoczekiwane, że cała moja rodzinka prawie nie spała minionej nocy, a ojciec nawet odmówił sobie słuchania „Wolnej Europy” i przyłączył swoje myśli do kobiecego niepokoju, co uwidocznione było w siedzących milcząco postaciach matki i siostry i jego samego; tworzyli przy stole jakiś hermetycznie zamknięty krąg milczącego oczekiwania na coś co miało się zdarzyć, a nie nastąpiło.
I tu muszę przerwać mój tok wspomnień, gdyż osobą, która wiedziała wszystko na temat nieprzyjścia do nas Anny i odwołania pozostałych wizyt był listonosz p. Kronoski. Był to mały dobrze zakonserwowany człowieczek z wielką torbą na listy, z której sterczały jeszcze zwitki gazet. Przechylony lekko na bok dreptał w swych podzelowanych butach po naszej ulicy, a wchodząc na piętro sapał i dyszał tak, że często otwieraliśmy mu drzwi zanim zdołał zadzwonić lub zapukać…
Otóż w ten wieczór, gdy pan Karol minął mnie na schodach, listonosz Kronoski pakował jak zawsze swoją torbę. Na samym wierzchu sterty listów i telegramów zobaczył kopertę w której wyczuł dziwne ciepło i mnóstwo stempli, wyglądała na przesyłkę specjalną ale opłacano ją jako list zwykły. Koperta była szara i gruba jakby składała się kilku warstw. Adres wypisano równym pismem…Anna Kejzik, i tu następował cały adres…Pan Kronoski podekscytowany spojrzał, na dopisek – „Proszę doręczyć do rąk własnych”. To wszystko nie było tak tajemnicze, jak adres nadawcy: Władywostok, pl. Uljanowski, ZSRR. No i to, że adresatem była Anna, nasza Anna Teodozja…przecież roznosił już listy w tej dzielnicy od dwudziestu lat, ale pierwszy raz dostała ona list z zagranicy, i to z tak dalekich stron, od naszego wschodniego sąsiada. Musiał przemierzyć tysiące kilometrów, zaliczyć kilka przesiadek, świadczyła o tym nie tylko ilość pieczęci lecz przybrudzona, i pomięta koperta. No i jeszcze ten czerwony pasek przecinający ją ukos. Kronoski potrafił ocenić ważność każdego listu, kochał swoją pracę. Potrafił godzinami opowiadać nam o zagranicznych znaczkach, o historii poczty, listów i listonoszy. Był naszym chodzącym dzielnicowym klaserem.

– 4 –

Tknięty przeczuciem wyjął jednak list i trzymając go mocno w ręku, postanowił udać się z nim prosto do Anny, rezygnował nawet ze swojego systemu doręczania – wpierw adresaci mieszkający najdalej jego rewiru, a potem ci, których miał pod ręką. Lubił patrzeć jak się cieszą, szczególnie z listów wysyłanych przez najbliższych, a nie cierpiał za to wręczać oficjalnej urzędowej korespondencji, wiedział, że najczęściej nic z tego dobrego nie wyniknie, no chyba, że były to odcinki z rentą czy emeryturą.
Anna, gotowała się właśnie do wyjścia, w swój cotygodniowy obchód tych, którym podarowała, naprawiła lub podmieniła ich własne linie życia.
Czuła się przy tym jak pielęgniarka, pakowała do torby różne zioła, nalewki, słoiczki z konfiturami; szczególnie lubiła drelowane czerwone porzeczki, a na końcu książki. Ale właśnie gdy zgodnie z tradycją siadła przed wyjściem omiatając kuchnię wzrokiem, i licząc w myślach, czy wszystko zabrała, usłyszała sapiący oddech listonosza. Gdy odwróciła głowę w kierunku drzwi, (prawie nigdy ich nie zamykała), przez szparę zobaczyła brzeg koperty, i ten czerwony pasek…serce zabiło jej jak nigdy, Zawsze była opanowana, nawet jak mówili niektórzy do przesady. Tym razem wyczuła kącikiem oczu, prześwietlając kopertę wzrokiem, że to nadeszła jej najważniejsza chwila w życiu.
Kronoski opierając niemożebnie ciężką torbę o poręcz schodów, wysunął rękę w jej kierunku, i prawie popychając ją, aby poczuła arcy ważność tej przesyłki, wrzucił ją przez uchylone drzwi…nie czekając na jakikolwiek gest czy słowo, odwrócił się, i starając się opanować oddech schodził pośpiesznie na dół taszcząc przed sobą skórzaną torbę pachnącą klejem na znaczki i stemplowym tuszem.
Anna nie rozbierając się oparła głowę o framugę drzwi, wzięła list do ręki, i delikatnie wodząc palcami po kopercie starała się z przymkniętymi oczami wczuć się w każdą jej nierówność, rysę czy wypukłość. Stemple nic jej nie mówiły, znaczek z pomnikiem Lenina, i morzem w tle, na który wypływał pewnie z jakiegoś portu, którego nie znała, duży statek, podpowiadał, iż pewnie to jest ten Władywostok, którego rosyjska nazwa widniała na okrągłym czerwonym stemplu, a obok słowo: „Polsza”.
Sięgnęła do kieszeni bluzki, wyciągnęła papierosa z filtrem, na którym widniał napis „Damskie”, i zaciągnęła się wciągając głęboko dym do płuc., to ją momentalnie uspokoiło, chociaż czuła, że ma ochotę zapłakać; co nie było jej w końcu obce, ale najczęściej przydarzało się w momentach wzruszenia, gdy słuchała ludzkich osobistych wyznań, a najczęściej życiowych spowiedzi. Tylko od bezwzględnej szczerości uzależniała swoją pomoc w doborze odpowiedniej linii życia, czy postępowania.
Gdy odkleiła kopertę, jej oczom ukazały się poliniowane kartki papieru. List pisany był ręcznie, piórem, jego autor używał często dużych liter, podkreśleń. Zauważyła, że pisał go szybko, śpiesząc się zmieniał często rękę…

„Droga Pani Anno…przeczytała jednym tchem”. Obrzucając wzrokiem całą stronę notowała wszystkie szczegóły; zgrubienia liter, zawijasy towarzyszące S, J czy Sz, przecinki i stanowcze kropki zwykle wbite w papier, i otoczone rozlaną kroplą czarnego atramentu…

Odpowiadając na Pani zapytanie skierowane do mnie przez Polski Czerwony Krzyż, czy nie jestem czasem poszukiwanym przez Panią, młodszym bratem Wiktorem, poświadczam, że wiele przytoczonych przez Panią historii rodzinnych i sytuacji miało miejsce i w moim życiu. Niewiele pamiętam, oprócz bombardowania stacji w lesie, gdyż potem wylądowałem w szpitalu. Owszem wcześniej byłem w tajdze, ale tam dookoła Wszędzie był las.

– 5 –

Pisze Pani, że mam pięcioro sióstr, a Pani uratowała mnie przed śmiercią, nacierając mnie niedźwiedzim sadłem…że deportowano nas z Wilna ostatnim kolejowym transportem, w kilka dni po ucieczce z niego Niemców. I że powinienem pamiętać, jak moje siostry wiozły mnie na zmianę w dużym wiklinowym wózku…Nie wiem co mam na to odpowiedzieć. Czułem jak czytałem Pani list niesamowitą bliskość i ciepło bijące od opisywanych przez Panią Anno sytuacji; jakbym był tam z Wami. Z drugiej strony moja pamięć, jest jak popruty worek – coś tam do mnie dociera jak przez mgłę, ale to wszystko…Jeden obraz pamiętam dokładnie tak jak go Pani opisuje.
Wąskotorowa kolejka, ja leżę na trawie odwinięty z pieluch, świeci jaskrawe słońce Widzę dzieci, tak..cztery dziewczynki, bawią się zjeżdżając ze zbocza góry…chyba na grubej desce. Nagle obok przejeżdża ciuchcia. Ktoś podnosi mnie i berze na ręce; widzę jak kładzie Pani na szynach monetę
.
Wszyscy wyczekujemy aż przejdą ostatnie wagoniki. Najstarsza dziewczynka pokazuje mi rozpłaszczony rewers. Uśmiechając się rzuca ją w powietrze, a pozostałe biegną by złapać ją w powietrzu.. Tą scenę widzę wyraźnie w mojej pamięci, często powraca do mnie we śnie..

Łzy powoli spływały z policzków Anny na bluzkę i natychmiast wsiąkały zostawiając na niej mokre ślady, wiedziała, że i tak ich nie powstrzyma. Czuła, że człowiek, który pisał do niej z tak daleka jest jej szczególnie bliski…przeczuwała to całą swoją duszą, ciałem, świadomością. On był z Kejzików, krew z krwi…Jego linia życia przerwana nagle, teraz wiążąc się ze słowami tego listu – łączy się z jej zerwaną jeszcze w czasie okupacji…Dopięła swego, to na to co czekała od lat… Czytała dalej przez łzy…”Niestety nie mogę mówić do Pani, siostrzyczko, chociaż bardzo bym tego pragnął. Nie mam rodzeństwa, moja cała rodzina według relacji wychowawczyni z tutejszego Domu Dziecka zaginęła w czasie bombardowania transportu kolejowego na stacji, gdzieś w w tajdze, nie pamiętam miejscowości. Mam żonę Wierę, dwójkę dzieci – chłopca Aloszę, dziewczynka ma na imię Aniusia. Dobry zawód, jestem dentystką, pracuję w szpitalu i w przychodni. Od czasu gdy skończyłem osiemnaście lat, mieszkam we Władywostoku. Tu poznałem moją żonę, jest bibliotekarką. To tyle o sobie…
A co u Was, w Polsce, jak żyjecie, niech mi Pani opowie wszystko o siostrach, rodzinie, czy ma Pani dzieci? Ja nie mogę narzekać, jest nam dobrze, kochamy się, jakoś dajemy radę. Niestety nie mogę Was zaprosić do siebie..”

Anna gdyby mogła weszłaby cała w ten papier, mimo, to jej świadomość napięta jak membrana przenosiła obrazy do jej wnętrza nanizając je na dopiero co zadzierzgnięte nitki jej własnego losu. Teraz wyraźnie czuła jak wizualizuje się w niej pamięć, to wszechogarniające gorąco, materializujące obrazy: linii kolejowej, ośnieżonej uśpionej tajgi, ogromnych drzew czy zasp, w których można się było schować…

Stacja kolejowa, bydlęce wagony, Ona jako najstarsza, otoczona młodszym rodzeństwem, mama której prawie nie widać zza ogromnych walizek, a może kufrów. Potem podróż, na podłodze wyłożonej słomą, śmierdzącymi wojłokowymi materacami. Stacja w ogromnym lesie, baraki, drzewo pachnące żywicą, węglowe „kozy”, małe okienka zaparowane ich oddechami. A potem, to bombardowanie. Wycie samolotów, ciągłe wybuchy, krzyki, ogień, rozgardiasz, w którym pochowali się wszyscy: uciekający, ranni, żołnierze strzelający w górę…a potem wszechogarniająca cisza, która splotła wszystkich w kokon niepamięci, i to dzwonienie w uszach, jak na niedokończoną lekcję…

– 6 –

Anna odłożyła list, włożyła palce do pustej koperty, i delikatnie wodząc po jej wnętrzu, próbowała wyobrazić sobie jego nadawcę. Jeśli był jej bratem, to wyczuje od razu. To będzie to Coś…dodatkowe bicie serce, wspólny rytm, oddech, milczenie…

Nareszcie go odnalazła, nie ważne, że nie może skinąć stanowczo głową na tak. Ważne, że pamięta, to o czym mu napisała. Do niej też powracały te sceny, kiedyś codziennie, potem coraz rzadziej. Losy zostały dopisane, dopięte do jej przerwanej linii…
Anna jeszcze przez chwilę wodziła opuszkami palców po kartkach papieru, po jego piśmie, adresie nadawcy, i pewna siebie odłożyła ją do kredensu z przegródką – „Linie życia otwarte”. Tych było tu niewiele. Najwięcej było tych „Zamkniętych”, Przerwanych”, czy „Wypożyczonych”.

Anna czując jakby w międzyczasie urosła, wyprostowała się, podniosła torbę, popatrzyła dookoła czy wszystko spakowała. Bezwiednie uśmiechnęła się do siebie.
Teraz wiedziała, ba, dogłębnie poczuła, że ma przed sobą jeszcze tyle rzeczy do zrobienia. Właściwie to od dzisiaj zaczyna wszystko od początku…


1 Star2 Stars3 Stars4 Stars5 Stars (2 votes, average: 2,50 out of 5)

Wiersz Anna – handlarka liniami życia - Leonard Kamiński Gabriel