Zapałka
Pan Swen od lat znany był w naszej dzielnicy z bicia różnych rekordów. Najpopularniejszym było jedzenie szklanki na czas, lub połknięcie garści małych gwoździ. Część ludzi nie brała go poważnie, chociaż odkąd pamiętam siedział w niedzielę na ławce obładowany czasopismami, prawie nie ruszając się z miejsca, i czytał wszystko co było w nich zapisane.
Było to pewnie jeszcze przed wyjazdem p. Sztajna do Izraela, a właściwie do Danii, gdzie na wieść o tym, iż został w wieku pięćdziesięciu pięciu lat powołany do wojska, dostał zawału. i zmarł.
Pan Swen postanowił w końcu, że musi wyjść z cienia i zadziwić wszystkich swoimi nie z tej ziemi sztuczkami W szarzyźnie tamtych ego czasów, była to próba zaistnienia, wyrwania się z tej naszej „Fabrycznej” rzeczywistości.
Przez jakiś rok pan Swen sklejał zamek z zapałek. Zbieraliśmy dla niego wypalone zapałki, chodząc po podwórku, ulicy i przystankach tramwajowych, a on w zamian pozwalał nam obserwować swoją precyzyjną pracę. Zamek miał cztery baszty i most zwodzony. Nie mogliśmy już doczekać się, kiedy będzie gotowy. Każdy z nas miał po kilkanaście żołnierzyków, zbieraliśmy je z kieszonkowego oraz ze sprzedaży makulatury i butelek. Chcieliśmy jako pierwsi stoczyć w zapałczanej warowni swoją pierwszą zwycięską bitwę. Pan Swen nie śpieszył się z dokończeniem ostatniej blanki i wieży, bowiem ciągle absorbowało go coś nowego. A to szczudlarze ścigający się po podwórkach, a to rowerzyści, próbujący jazdy „bez trzymanki” lub z przednim kołem uniesionym do góry, lub ostrzyciele noży gromadzący wokół siebie tłumy rozgadanych kobiet niosących stępione nożyczki, kuchenne noże lub ogrodowe sekatory.
Któregoś dnia, jakoś w połowie wakacji pan Swen zamknął się w swoim mieszkaniu, a ściślej mówiąc w dużym pokoju; bo jego dom zawsze stały dla nas otworem, oddając się pasji czegoś zupełnie dla siebie nowego. Pierwszy podglądnął go Cylek, kiedy chciał się dowiedzieć, czy zapałczany zamek jest już skończony. Z tego to też powodu wziął ze sobą pudełko z żołnierzykami i wszedł przez niedomknięte drzwi. Zapukał ostrożnie i wkroczył do ciemnego przedpokoju. Słychać w nim było tylko szmery dochodzące zza odrzwi wiodących do dużego pokoju, w którym p. Swen zwykle przyjmował gości. Ciekawość mimo mrowienia na plecach wzięła górę nad strachem, Cylek podszedł do drzwi, i mrużąc, lewe oko pochylił się nad dziurką od klucza. Jego oczom ukazał się najdziwniejszy widok, jaki dany mu było do tej pory oglądać. Oto p. Swen stał boso po środku podłogi i próbował stanąć na łebku zapałki. Była wielkości małej bierki. Cylek wiedział już taką zapałkę, gdy płynął z wujkiem jachtem po jeziorze. Ten, gdy zgasła latarka, oświetlał sobie drogę sztormowymi zapałkami, o grubych końcach, podobnych do niedużych kredek.
– 1 –
Pan Swen przez chwilę gimnastykował palce, śmiesznie je wyginając, a potem wskakiwał na łebek zapałki i próbował na nim ustać, a gdy już mu się to udało, zaczął poruszać nimi, jakby uczył się tańczyć. Łapiąc przy ich pomocy równowagę, stał coraz dłużej na jej czubku, wyczuwało się w tym swobodę, z jaką my wskakiwaliśmy na leżącą na ziemi gałąź, przechodząc po niej na drugą stronę kałuży. Cylek opuścił z wrażenia żołnierzyka, a ten spadając na podłogę narobił tyle hałasu, że Swen wypadł z pokoju jak oparzony i wlepił swój wzrok na naszego skurczonego ze strachu kolegę. Do reszty już przerażony Cylek wypuścił z ręki pudełko z żołnierzykami, a te uderzając o podłogę wywołały jakiś złowróżbny werbel, który rozniósł się echem po pustym przedpokoju, w którym nie było nawet wieszaka i ani jednej pary butów, tak jakby p. Swen chodził tylko boso.
Kiedy opowiedział nam o tym następnego dnia, nikt z nas mu nie uwierzył w ani jedno słowo, no może te spadające ze strachu żołnierzyki były bliższe prawdy, niż pan Swen stojący na czubku zapałki, chociażby była sztormowa.
Umówiliśmy się, iż będziemy pojedynczo, aby nie wzbudzać podejrzeń p. Swena sprawdzać, czy to, o czym mówił nam Cylek, jest prawdą. Tego wymagało nasze poczucie sprawiedliwości i dziecięcy honor. Gdyby okazało się to nieprawdą, to ośmieszylibyśmy się przed całym podwórkiem.
W następnym tygodniu dyżur pełnić miał Geno, trochę obawialiśmy się tego, ponieważ uwielbiał jeść i często zasypiał na szkolnym apelu lub w szatni w jednym bucie na nodze.
Geno jako pierwszy był świadkiem, kiedy p. Swen opanował już na tyle „zapałczaną” ekwilibrystykę, iż próbował nawet dziwnego tańca przy muzyce, zwykle były to kubańskie rytmy, które na znak solidarności z rewolucją nadawało Polskie Radio.
Kiedy gruby Geno potwierdził słowa Cylka, nie zostawało nam nic innego, jak uwierzyć i zaakceptować nowe hobby p. Swena. A może zaprosi nas na występ, myśleliśmy w duchu, stojąc pod jego drzwiami i pilnując, żeby mu nikt nie przeszkadzał. Nawet listonosz Kronoski zostawiał nam listy, kiedy mówiliśmy, że p. Swen ćwiczy właśnie jakąś nową sztuczki i nie należy mu przeszkadzać, bo może sobie zrobić krzywdę. Z tą krzywdą to była lekka przesada, ale lubiłem przesadzać i nadawać faktom zgoła apokaliptyczną rangę, zauważyłem bowiem, że dorośli wówczas całkowicie tracą głowę, i zbici z tropu, nie wiedzą, jak mają zareagować.
Tym razem obyło się bez kłopotów, bowiem Kronoski bardzo lubił moją mamę. Wręczył nam list adresowany do pana Swena, z urzędową pieczęcią na samym środku. Nie zastanawiałem się wtedy, na czym polegała ta trudność, ale zapamiętałem, że lekka przesada w kontaktach z dorosłymi nie zaszkodzi.
– 2 –
Pan Swen dopiero po kilku dniach opanowawszy do perfekcji taneczne kroki na łebku zapałki, wyszedł z domu i zjadł w stołówce „Pafawagu” podwójny lub, jak zauważył wiecznie głodny Geno, potrójny obiad. Wyszedł na spacer po naszej dzielnicy, pogwizdując, jakby w ogóle nie czuł zmęczenia spowodowanego wielogodzinnym powtarzaniem tych samych kroków i figur.
Następnego dnia dyżur miał Mały, tak nazywaliśmy naszego kolegę, który oprócz tego, że był niski, to miał jeszcze, jak nam się wydawało po dokładnych oględzinach, lekko spłaszczoną głowę i nosił okulary. Geno stwierdził, że to przez trudne dzieciństwo, a Rudek, był pewny, iż to wina jego ojca, który jak tylko przychodził z pracy, mocno przyciskał głowę Małego do swojego brzucha i prawie nią miotał, kołysząc się na nogach. Nieważne, grunt, że był w naszej paczce i przynosił fajne śniadania.
Mały miał za zadanie śledzić każdy krok p. Swena i zdać nam z tego później relację. Musieliśmy wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Najbardziej wyprowadzało nas z równowagi to, że przestał zajmować się zapałkami, które ciągle zbieraliśmy dla niego, wkładając mu je do pudełka po butach stojącego w przedpokoju.
Pan Swen, wyjątkowo jak na swoje przyzwyczajenia, ubrał się w sztruksowy garnitur i wsiadł do tramwaju nr 14, którym w ślad za nim ruszył Mały. Patrzyliśmy za nimi tak długo, aż zniknęli nam za wiaduktem kolejowym. W duchu trzymaliśmy kciuki za to, by Mały nie stracił go z oczu i żeby p. Swen nie połapał się, że jest przez nas śledzony.
Po kilku godzinach, które wypełnialiśmy siedzeniem na alejce i rzucaniem przed siebie pustych ziaren słonecznika, nagle z tramwaju na pętli wysiadł Mały. Miał niezwykle poważną minę, minął nas nawet, i dopiero stanowczy głos Rudka, przywołał go do porządku
– Co się stało, ze szkła jesteśmy, cy co?
– O przepraszam chłopaki, ale zamyśliłem się…
– Siadaj tu i gadaj, co zauważyłeś!- powiedzieliśmy prawie jednocześnie.
– Więc było tak, wsiadłem z p. Swenem do pierwszego wagonu czternastki i wysiadłem, tak jak i on, dopiero koło PDT-u. Odczekałem chwilę, aż wejdzie do środka, śledziłem każdy jego krok, uważając, żeby mnie nie zauważył. Dobrze, przytaknęliśmy głowami.
– Mów dalej, rzekł przywódczo Rudek – czekając na naszą aprobatę.
– Pan Swen wszedł na ruchome schody, to znaczy dzisiaj były nieruchome, i udał się na pierwsze piętro do działu z męskimi butami. Długo przymierzał różne wzory i w końcu wybrał czarne szpice z podzelowanymi podeszwami. Próbował je tak jak u siebie w pokoju, przeszedł się w nich, a potem zaczął podskakiwać. Sprzedawca na początku uśmiechał się, ale kiedy pan Swen zrobił mały piruet wokół własnej osi, wkroczył za ladę i spoza niej nieruchomo obserwował poczynania naszego dzielnicowego sztukmistrza.
– 3 –
Nie mieliśmy pojęcia, co o tym wszystkim sądzić? Pan Swen i nowe buty, i to z podwójnymi zelówkami. Nie potrafiliśmy w swoich głowach poskładać wszystkich faktów w jeden, chociaż każdy z nas chciał pierwszy zaskoczyć pozostałych, odkryciem, co też kryje się za tańcem p. Swena na łebku zapałki?
Następnego dnia uznaliśmy za słuszne, że wszyscy przyjdziemy pod drzwi p. Swena i spytamy go otwarcie, co będzie z naszym zamkiem z zapałek i obiecaną bitwą na żołnierzyki. Taniec czy też czarodziejskie kroki, jakie wyczyniał na sztormowej głowni, wcale tak nas nie obchodziły, jak się do tej pory wydawało.
Był sobotni ranek, mieliśmy nareszcie wolne. Umówiliśmy się pod bramą domu p. Swena o dziesiątej, ale każdy z nas wolał przyjść wcześniej, także koniec końców byliśmy tam przed czasem. Każdy z nas wziął na wszelki wypadek swoje żołnierzyki, żeby zostało to uznane przez p. Swena za jedyny pretekst naszej wspólnej porannej wizyty.
Weszliśmy do bramy i nadzwyczaj cicho wspięliśmy się na drugie piętro. Drzwi jak zawsze były niedomknięte. Prowadził jak zwykle Rudek, potem szedłem ja, następnie Geno i na końcu Mały. Ku naszemu zaskoczeniu p. Swen jakby oczekiwał naszej wizyty, był ubrany w ten sam co wczoraj sztruksowy garnitu, a na nogach miał nowe buty z podwójnymi zelówkami.
– Dobrze, że jesteście chłopcy, będę miał komu pokazać, co ćwiczyłem prawie przez cały miesiąc
Nie czekając, aż wejdziemy głębiej, otworzył na oścież drzwi pokoju, i naszym oczom ukazała się sztormowa zapałka zatknięta między deski podłogi, a właściwie między dwie szpary wyskrobane, pewnie ostrym nożem.
Pan Swen lekko ukłonił się nam, my automatycznie skinęliśmy głowami, jak przy sprawdzaniu obecności. Zaczął od ruchów głową, potem chwycił się pod boki i wykonał kilka skłonów, przestąpił z nogi na nogę i lekkim ruchem wskoczył na łepek zapałki. Zachwiał się, ale nie stracił równowagi. W tle leciała kubańska muzyka, ale słychać ją było dopiero, kiedy wstrzymaliśmy oddech.
Pan Swen okręcił się dokoła siebie na czubku zapałki, aż poczuliśmy lekki zapach siarki. I gdy myśleliśmy, że to już wszystko, nagle wykonał kilka tanecznych ruchów, tak jakby próbował skrzesać ogień. Dostrzegliśmy tylko zelówki jego butów, jak uderzały, a właściwie ocierały się z jednej i drugiej strony o łepek zapałczanej głowni. Pan Swen robił to coraz szybciej, przebierając nogami, aż w którymś momencie spod jego butów poleciały iskry; jedna, dwie, potem cały snop. Ponownie zapachniało siarką, ale p. Swen nie przestawał przebierać stopami, robił to coraz szybciej, tak że nie mogliśmy za nim nadążyć. W momencie, który wymknął się naszej uwadze, głownia zapałki zapaliła się, żarząc się gwałtownym płomieniem, tak iż przez moment skryła w sobie postać p. Swena. Ogień wybuchł ponownie, jakby podsycany jakąś niezwykłą siłą, i ogarnął pana. Swena od stóp aż po głowę, a ten w naszej obecności spłonął w jednym okamgnieniu.
28.04.11/5.05.11