Różany obłok
Z gór mówię białych przy zachodzącym słońcu.
Mrocznieją głazy olbrzymie, idą na wasz gród.
Nie oszczędzą sadów, ni minaretów.
Złote wieżyce legną w ruinach, na dywanach smyrneńskich pokrwawią się
głowy.
Nałożnice w plusku fontann usłyszą spoza wysokich ścian ogrodu huk
ciężki zstępujących olbrzymów.
Miasto, jak garść brylantów migocąca w marmurowej misie, rozbłyśnie
tysiącami ogni tych, co zbudzeni będą pytać i zmilkną.
– – – – – – – – –
Ale On patrzy na obrady geniuszów w, sali mrocznej, gdzie sądzą.
On słucha w ukryciu.
Jego niech się trwoży serce Twoje.
Miecz twój niech błyszczy rosą Imienia.
– – – – – – – – –
Fontanny zamarzły, ptactwo ucichło, krzyk i śpiew skamieniał – dzieci
przytuliły się do kwiatów, na których wiszą nieruchome pszczoły.
Czarna gazela moja wyszła z grobowca, ku morzom, gdzie płyną góry
lodowe.
Widziałem Widmo i nie wzbroniłem odejść za baszty skał, aby nie była w
dzień mojego sądu: gdy mię przywiodą skutego w łańcuchu i Jaźń moja z
obrzydzeniem nastąpi nogą na mój rubinowy diadem.
Gdyż wybrała mię swoim prorokiem, lecz dusza moja płynie na lodowej
górze, szukając nadaremno po modrych otchłaniach Tej, która wyszła z
mojego serca, czyniąc je zimnym grobowcem.
Lucifer jest! mówią to skały, wstrzymane w biegu z gór ogromnych, które
opasały miasto.
Lucifer jest; pachną Imieniem Jego żółte owsy w ogrodach i dojrzałe
brzoskwinie – i laki szkarłatne, i pstre begalie, i chińskie fioletowe róże.
Lucifer jest: gruchają gołębie, i ptactwo świegoce w bujnych topolach, i
niebo błękitnieje, słońce zachodząc przyklęka na kaszmirski purpurowy
dywan – a gwiazdy już poczynają wyśpiewywać Jego imię z kryształowych
czarnych minaretów.
* * *
Lucifer jest! powtórzyłem, stojąc na płaskim stepie, który pokrywał
zielenią górę, i czując, jak morderca pełznie wśród traw.
Zorza wieczorna złotym przepychem rozkrzewia się nad górą podobną do
trumny – niebieskie trójkąty przedzierają się przez jej złototkany szal.
Gwiazda miłości wystąpiła pierwsza na jasne przejrzyste lazury.
Cmentarz, nagrobki w turbanach i spisach – dają mi wspomnienie, że
byłem królem narodu, który wyginął.
Nie żal mi jego i nie wyciągnąłbym rąk do berła nad nim.
Lucifer mię uczynił prorokiem pustyni i nie kazał mówić do mrówek z
miast.
Zejdą się olbrzymy przed namiot nieba mojego – zanurzą swe ramiona we
krwi i będą kiełznać chmury pełne skrzydeł.
– – – – – – – – – –
Wyjechałem ku miastu wyrytemu w skałach, gdzie nie ma żyjących.
Koń biały unosił mię lekko jak obłok mgły między wysokimi ziołami.
I gdzie padła piana z jego uździenic – tam zakwitały ametystowe łany
krokosu.
Jechałem do grobu Jej, aby przyzwać Widmo, i do łoża mego chciałem Ją
unieść.
W bramie umarłych ujrzałem niewiastę młodą i drobną, niezmiernej
piękności.
Jakoby latarnie czarnych diamentów okryte jedwabiami rzęs – świeciły jej
źrenice, twarz i postać zdały się żywym płomieniem.
Czułem pocałunki jej spojrzeń na moich opuszczonych powiekach, imię Jej
było Dalita.
Podałem dłoń mą zamiast strzemienia, gdy siadała ze mną na
Mlecznego, i ostrożnie z wolna zjeżdżałem z wielkiej stromości ku dolinie,
gdzie srebrnym wężem wypływała rzeka i drzewa gajem czarnym, pełnym
cienia, zapraszały do swoich świątyń.
Droga zwęziła się nad przepaścią i skała stromo sterczy ku niebu, a
głęboko w dole zasnuły się wąwozy mgłami.
– – – – – – – – – -/DIV>
Tam w nieskończone dale idę, w nieskończone dale idę smętny sam.
Wrota gór rozwarte przede mną, a za nimi morze, –
* * *
Kiedy opadł żar południa i chłodny wietrzyk oświeżył niebo, które było
rozpalonym piecem – używszy kąpieli pachnącej siarką w kłębach
olbrzymich tęczowej piany – pod ręką wysmukłego Hindusa – otwarłem
furtę do ogrodu niezmiernego, który się rozciągał na stokach wielu gór
przerytych bezdenną skalną czeluścią. Tu, znużony myślami, których żar
nie dał się ochłodzić sorbetem i zimnym krwawym owocem indyjskich
kaktusów, patrzyłem na góry, gdzie kołyszą się jasnozielone łany traw i
brązowe skaliste grody pełne sykających świerszczy i zapachu cząbrów.
I zmierzając ku skałom, widzę na ich porytych sarkofagach zamierzchłe
legendy: Prometeusz skuty słucha Oceanid, głowa ścięta Meduzy płynie
po falach. Jutrzenka sięga ręką do przełęczy nowych zórz, okrutne
Bożyszcze na ołtarzu splecionych ciał – – – a wodospady cicho szemrzą w
wąwozach, i trzciny bambusów nad stawem poruszają się od
przechodzącego ibisa.
Księżyc blady jak zbudzony upiór; muszki zielone wirują w napowietrznych
jeziorach – serce moje było ciche, lecz niemocne.
Syciłem się czarnym szkarłatem lilij, fale złotawych mietlic kołysały się – i
byłem znużony jak posąg świętego, co już stoi od lat tysięcy w starej
świątyni, z rozwartymi oczyma na tłumy wielbiących, a bardziej
tajemniczych, niżli Bożyszcze, dusz.
Gdzie jesteś? bóle moje się zagoiły, żądze umknęły, jak szakale z
miejsca ogniów.
W duszy mej świeci głowa Matki Boga z przymkniętymi oczyma, gorączka
męki już przestała ją palić, łzy wyschły, niebo już osiągnięte i otwarte, Syn
króluje wśród gwiazd i otchłani, żołnierze rzymscy dawno rozsypali się w
mogiłach, lampa kadzilna płonie rubinowym pełgającym uwielbieniem – i
tak smutno – monotonnie – bezdźwięcznie w tych niebiosach, gdzie trawy
się kołyszą, błękit bez chmur, i tylko orzeł niedosiężnie przelata –
unosząc w szponach obwisłe zakrwawione koźlątko. –
* * *
Przepaści wężem złowrogim przeryły ogród, żlebem kamiennym zapadają
w głębinę piekieł.
Potok to rwie się huraganem jęków, to wypełnia milczeniem zimne
bezdenne jeziora.
Niewidzialne ropuchy i kameleony, gnieżdżące się w wilgotnych jamach,
gadały ze sobą.
Księżyc przyświecał przez mroczne tysiącoletnie lasy cedrów.
Na szczycie niedostępnej góry migotał zamek łuską lśnień.
Słuchałem bębnienia ropuch i szeptu kameleonów, które obsiadły w leju
skalistym mgławe jeziora.
Myślałem o tych, co błądzą zamknięci w pieczarach.
Sam byłem – księżyc już zapadł za góry – chłodne milczenie nastrajało
swój instrument przerażenia i rozpaczy.
Myślałem – jakie są tajemnice Boga, kiedy je ukrywa przed sobą samym?
* * *
Przyległszy twarzą do granitowych wschodów świętego stawu – przysiągłem
Tobie, Duchu nieogarniony – –
Czemuż przyrywam milczenie?
Na górze upiornej spod całuna lodów mroczą się granity – niebosiężne
twierdze z białych marmurów – stacza się błękitny lodozwał, jakby płaszcz
olbrzyma.
Tu karmią się u źródeł rzeki szalone i nieokiełznane, co trą głazy na
miałki żwir – a im bliżej morza, ciche i głębokie.
Ja, król, wisiałem nad przepaściami, i nie miał mi nikt sznura dorzucić,
nie było nikogo z żywych – prócz sępów, co wyglądały jak czarny różaniec
na tle śnieżnej straszliwej piramidy.
Pisałem sztyletem Imię Twe na bryle kobaltu, czekając rychło mi omdleje
ręka i runę w otchłań, z której wiatr mroźny podnosił moje włosy do góry.
Ujrzałem kosodrzew i wbijając szpony w ścianę, dociągłem się do krzewiny
i przy niej ległem omdlały. Ptaszek lecący mógł mnie muśnięciem strącić
tam w otchłań, gdzie ryczący potok tu zaledwo zdał się wężykiem srebra.
I począłem się zsuwać jakby z murów piekielnego grodu. –
Teraz, gdy słońce zaszło, ja, minąwszy otchłań, ucałowałem w mroku
ziemię wonną od traw – i spoglądam w obłoki płynące, które przyszły do
gór tych na spoczynek nocny – patrzę ku Nieskończoności, która się staje
wciąż głębszą świątynią gwiazd i wtajemniczeń – Jestem obłokiem
zwiewnym, który przyszedł ku nieruchomym nadziemnym wyżynom, wiatr
poranku zwieje mię, dokąd Ty mu rozkażesz.
Gromnice gwiazd rozetlą się nade mną śniącym, dusza ma jak tchnienie
kwiatu tuli się do Twoich ran, o Góro,
z nizin umarłego stepu
wznosząca się śnieżną Allelują w nieprzejrzane Milczenia Wiecznych
Przeznaczeń.
**********
Z cyklu KAUKAZ