Funchal
Smażalnia ryb na plaży, prosta szopa zbudowana przez rozbitków. Wielu zawraca w drzwiach, lecz nie podmuchy od morza. Cień w dymiącym boksie smaży dwie ryby według dawnej receptury z Antlantydy – małe eksplozje czosnku, oliwa ścieka na plastry pomidorów. Każdy kęs zapewnia, że ocean jest nam przychylny, murmurando z głębin.
Ona i ja wpatrujemy się w siebie. Jakby się wspinać po dziko kwitnących zboczach, nie czując śladu zmęczenia. Jesteśmy po zwierzęcej stronie, dobrze przyjęci, nie starzejemy się. Lecz tyle razem przeżyliśmy – wszystko pamiętamy, nawet chwile, gdy niewiele byliśmy warci (jak wtedy stojąc w kolejce, by oddać krew olbrzymowi w pełni sił, gdy on zarządził transfuzję), zdarzenia, które mogły nas rozdzielić, gdyby nas nie połączyły, a także te, o których oboje zapomnieliśmy, lecz one nie zapomniały o nas! Zmieniły się w kamyki, jasne i ciemne. Fragmenty rozproszonej mozaiki. I właśnie teraz układają się w całość – mozaika się ukazuje, czeka na nas. Jaśnieje na ścianie hotelowego pokoju wzorem gwałtownym i czułym – może to twarz – nie wszystko do nas dociera, gdy zrzucamy z siebie ubrania.
O zmierzchu wychodzimy. Potężna granatowa łapa przylądka leży leży rzucona w morze. Idziemy w ludzkiej ciżbie, poszturchiwani przyjaźnie – delikatne kontrole, wszyscy rozmawiają ochoczo w obcym języku. „Żaden człowiek nie jest wyspą”. Stajemy się silni przez nich, ale również przez siebie samych. Przez to, co jest w nas, a czego drugi nie widzi. Przez to, co tylko siebie może spotkać. Najgłębszy paradoks, kwiat w garażu, wentylacja w dobry mrok. Napój musujący w pustych kieliszkach. Głośnik nadający ciszę. Ścieżka, co zarasta za każdym krokiem. Książka, którą można czytać tylko po ciemku.