Wspomnienie zimy 1947
Za dnia w szkole – mrowiącej się, głuchej fortecy.
O zmierzchu zmierzałem do domu pod szyldami.
Wtedy odzywał się szept bez warg: „Zbudź się, lunatyku!”
i wszystkie przedmioty wskazywały Pokój.
Piąte piętro, pokój z oknem na podwórze. Lampa
płonęła całe noce w kręgu strachu.
Siedząc bez powiek na łóżku, widziałem
kliszę za kliszą z myślami psychicznie chorych.
Jakby to było konieczne…
jakby rozbito ostatnie dzieciństwo,
by można się było przecisnąć przez kraty.
Jakby to było konieczne…
czytałem książki ze szkła, a widziałem tamto –
plamy, przebijające przez tapety.
To byli umarli za życia
pragnący, by namalować im portret!
I tak aż do świtu, gdy przyjeżdżali śmieciarze
hałasując metalowymi kubłami na dole –
szare, łagodne dzwony podwórka
kołyszące mnie do snu.