Droga do Kirkutu
Danielowi Zbierskiemu
Myślałam, że dawno umarłeś, ale
gdybyś był martwy, albo przynajmniej snem, który się wypełnił
twoja twarz wyglądałaby inaczej. I inny jest ten wiosenny poranek,
kiedy wracam na przekór rozkładowi, tam, gdzie nagrobek zapada
w wilgotną trawę zagajnika – tam wszystko milczy: gałęzie, drzewa;
tam nawet kwiaty są chore. A wzgórze rośnie w rytm stałego przyciągania
zdumiewająco brzydkiego krajobrazu, by zaraz się przewrócić całym
ciężarem ustalonego już wcześniej porządku. Teraz jest zima.
Jest ciepło, bo siedzę w ogrzanym pokoju. Mam książki, trochę mebli
i twój portret, który patrzy na mnie ze ściany. Więc śmiech nadal
wykrzywia ci twarz? Ale wejdź, zamieszkaj. Za oknem? Nic takiego.
Jedyna ścieżka. Jedyne miejsce dokąd można pójść – twój grób.
Ale nigdy nie byłam. A teraz zabierz mnie jak zakładnika.
Zawlecz nonszalancko w głąb twojego la la landu, a ja pozwolę ci kręcić
kołami mojej plisowanej spódnicy, aż twoje oczy staną się różowe,
zawstydzając złote oparzenia wewnątrz fałd mojego serducha.
A potem utopmy się obydwoje w fasolowym piure z ziemniakami.