Iluminacje
Iluminacje A. Rimbaud
ĘłęóGdy skończył się potop
ĘłęóKiedy się tylko uśmierzył zamysł Potopu,
Zając przystanął w koniczynie i drżących dzwonkach, by przez pajęczą sieć zmówić modlitwę do tęczy.
Ach, skrywające się kamienie drogocenne – spoglądające już kwiaty!
Na szerokiej i brudnej ulicy rozłożyły się kramy i przyciągnięto łodzie ku morzu spiętrzonemu wysoko jak na rycinach.
Popłynęła krew, pod dachem Sinobrodego – w rzeźniach, w cyrkach, gdzie pod pieczęcią Bożą pobladły okna. Popłynęły krew i mleko.
Bobry już budowały. Zadymiły mazagrany w gospodach.
W ociekającym jeszcze oszklonym gmachu dzieci w żałobie ujrzały cudowne obrazy.
Trzasnęły drzwi; na wiejskim placyku dziecko wywinęło rękami i zrozumiały to chorągiewki i kogutki ze wszystkich dzwonnic w strugach deszczu z gradem.
Pani*** ustawiła fortepian w Alpach. Odprawiono w katedrze mszę i pierwsze komunie przy stu tysiącach ołtarzy.
Ruszyły karawany. W chaosie lodów i nocy polarnych zbudowano hotel Splendide.
Księżyc słuchał odtąd skowytu szakali na pustyniach tymianu – i chrzęszczących w ogrodzie sabotów eklogi. W liliowym i puszczającym pąki wysoko piennym lesie Eucharis powiedziała mi później i przyszła wiosna.
Rozlej się, stawie; – piano, spłyń po moście i nad drzewami; – kiry i organy, błyskawice i grzmoty podnieście się i zahuczcie; – wody i smutki, wzbierają by zastąpić Potopy.
Bo kiedy opadły – ach, z ucieczką drogocennych kamieni, z otwarciem się kwiatów! – zapanowała nuda! I Królowa, Czarownica rozniecająca żar w swoim glinianym garnku, nigdy nie zechce nam powiedzieć tego, co wie, i czego my nie wiemy.
ĘłęóDzieciństwoęłęó
To bóstwo z czarnymi oczami i żółtą sierścią, bez rodziców i dworu, szlachetniejsze od bajek Meksyku i Flandrii; jego domena – zuchwałe błękity i zielenie – rozciąga się na plażach, którym fale bez okrętów nadały zaciekle greckie, słowiańskie i celtyckie nazwy.
Na skraju lasu – dzwonią, rozbłyskują i świecą kwiaty ze snu – dziewczyna o pomarańczowej wardze, z kolanami skrzyżowanymi w jasnym potoku tryskającym z łąk, nagość, którą ocieniły, przeniknęły i osłoniły tęcza, flora i morze.
Kobiety, które krążą po nadmorskich tarasach; dziewczęce i ogromne, czarne wspaniałości na grynszpanie mchu, klejnoty zachowane na tłustej ziemi zarośli i odtajałych ogródków – młode matki i dorosłe siostry z oczami pełnymi pielgrzymek, sułtanki, księżniczki o stroju i obejściu tyranek, małe cudzoziemki i łagodnie nieszczęśliwe istnienia.
Co za nuda, godzina „czułego ciała”, godzina „czułego serca”.
II
To ona, maleńka zmarła, za krzewami róż. – Młoda nieboszczka matka schodzi z werandy. – Kolaska kuzyna skrzypi na piasku. – Braciszek (wyjechał do Indii) jest tam, pod słońcem, co zachodzi nad łąką goździków. – Starcy, których pochowano wyprostowanych w okopie pod lewkoniami.
Gęstwa złotych liści otacza dom generała. Przenieśli się na południe. – Czerwoną drogą dochodzi się do pustej gospody. Zamek jest do sprzedania; wyrwano żaluzje. – Ksiądz zabrał pewno klucz od kościoła. Nikt nie mieszka w domkach dozorców dokoła parku. – Ogrodzenia są tak wysokie, że widać tylko szeleszczące czuby drzew. Nic tam zresztą nie ma do zobaczenia.
Łąki podchodzą ku wioskom bez kogutów, bez kuźni. Śluza jest podniesiona. O Kalwarie i wiatraki pustkowia, wyspy i kamienie młyńskie!
Brzęczały magiczne kwiaty. Kołysały je stoki wzgórz. Krążyły bajecznie zwinne zwierzęta. Chmury gromadziły się nad pełnym morzem stworzonym z wieczności gorących łez.
III
Jest w lesie ptak; jego śpiew zatrzymuje cię i przyprawia o rumieniec.
Jest zegar, który nie bije.
Jest trzęsawisko z gniazdem białych stworzeń.
Jest katedra, która się zniża, i jezioro, które się wznosi.
Jest przystrojony wstążkami wózek, porzucony w zagajniku albo staczający się po ścieżce.
Jest trupa małych aktorów w kostiumach, którą widać na drodze ciągnącej się pod lasem.
Jest wreszcie, kiedy czujesz głód i pragnienie, ktoś, kto cię wypędza.
IV
Jestem świętym, w modlitwie na wzniesieniu – jak spokojne zwierzęta pasące się aż po morze palestyńskie.
Jestem uczonym w ciemnym fotelu. Gałęzie i deszcz miotają się w oknie biblioteki.
Jestem wędrowcem na gościńcu wśród karłowatych lasów; łoskot śluz głuszy moje kroki. Długo spoglądam na melancholijnie spłukiwane złoto słońca o zachodzie.
Mógłbym być dzieckiem porzuconym na molu wiodącym na pełne morze, małym służącym, co przemierza aleję, której czoło dosięga nieba.
Ścieżki są cierniste. Pagórki pokrywają się janowcem. Powietrze jest nieruchome. Jak daleko są ptaki
1 źródła! Dalej może już być tylko koniec świata!
V
Niech wynajmą mi wreszcie ten grób pobielany wapnem, z wypukłymi żyłkami cementu – głęboko pod ziemią.
Wspieram się łokciami o stół, lampa rzuca jaskrawe światło na te gazety, które z własnej głupoty czytam raz jeszcze, na te nieciekawe książki. –
Zawrotnie wysoko nad moim podziemnym salonem mnożą się domy, zbierają się mgły. Błoto jest czerwone albo czarne. Potworne miasto, nie kończąca się noc!
Nieco niżej przebiegają kanały. Po bokach sama tylko gęstość globu. Może jeszcze otchłanie błękitu, szyby ognia. Może na tych poziomach spotykają się księżyce i komety, morza i bajki.
W godzinach goryczy wyobrażam sobie kule z szafiru, z metalu. Jestem panem ciszy. Dlaczego złudne okienko piwniczne miałoby blednąc w rogu sklepienia?
ĘłęóOpowieść
ĘłęóKsiążę irytował się swoimi wiecznymi zabiegami o doskonałość samych tylko pospolitych dobrodziejstw. Przewidywał zdumiewające rewolucje miłości i podejrzewał swoje kobiety, że stać je na więcej niż łaskawość w ozdobnych blaskach nieba i zbytku. Chciał poznać prawdę, godzinę najgłębszych pragnień i zadośćuczynień. Chciał tego, choćby miało się to okazać odstępstwem od pobożności. Miał przynajmniej dość znaczną władzę doczesną.
Wszystkie znane mu kobiety zostały zamordowane: jakie spustoszenie w ogrodzie Piękna! Pod ostrzem szabli błogosławiły go. Nie zażądał innych. – Kobiety pojawiły się znowu.
Zabił tych wszystkich, którzy towarzyszyli mu w łowach albo w libacjach. – Towarzyszyli mu wszyscy.
Zabawiał się rzezią rzadkich zwierząt. Kazał podpalać pałace. Rzucał się na ludzi i ciął ich na sztuki.
-Tłum, złocone dachy i piękne zwierzęta ciągle istniały.
Czy można upoić się zagładą, odzyskać młodość dzięki okrucieństwu? Lud nie szemrał. Nikt nie kwestionował jego poglądów.
Pewnego wieczora dumnie galopował na koniu. Zjawił się Duch o niewypowiedzianej, niewyrażalnej wręcz piękności. Z jego oblicza i postawy wyzierała obietnica wielokształtnej i złożonej miłości! Niewymownego i nieznośnego nawet szczęścia! Książę i Duch unicestwili zapewne substancję własnego zdrowia. Jakżeby nie mieli przez to umrzeć! Razem więc umarli.
Ale Książę skonał w swoim pałacu dożywszy zwyczajnych lat. Książę był Duchem. Duch był Księciem.
Brak naszemu pragnieniu kunsztownej muzyki.
ĘłęóParada
ĘłęóNiezwykle tędzy hultaje. Niejeden eksploatował wasze światy. Wyzbyci potrzeb, nie śpieszą się do spożytkowania swoich świetnych zdolności i doświadczonej wiedzy o waszych sumieniach. Jacy dojrzali ludzie! Ze spojrzeniem otępiałym jak letnia noc, czerwoni i czarni, trójkolorowi, stal usiana złotymi gwiazdami, twarze zniekształcone, ołowiane, pobladłe, ogorzałe; farsowe zachrypnięcia! Okrutny marsz świecidełek! – Jest paru młodych – jak popatrzyliby na Cherubina? – obdarzonych przeraźliwym głosem i niebezpiecznymi pomysłami. Wysyłani do miasta, by brać tam od tyłu, stroją się z przepychem budzącym odrazę.
O najbrutalniejszy Raju wściekłego grymasu! Nie do porównania z waszymi Fakirami i innymi błazeństwami sceny. W kostiumach naprędce dobranych, z gustem jak ze złego snu, odgrywają lamentacje, tragedie zbójców i półbogów bardziej uduchowione, niż były kiedykolwiek historia czy religie. Chińczycy, Hotentoci, Cyganie, głupcy, hieny, Molochy, stare obłędy, złowrogie demony, łączą codzienne gesty macierzyńskie ze zwierzęcością swoich póz i czułości. Wykonują nowe sztuki i piosenki „grzecznych panienek”. Arcyżonglerzy, przeobrażają osoby i miejsca, i uciekają się do magnetycznych komedii. Oczy płoną, krew śpiewa, rozrastają się kości, płyną łzy i czerwone strugi. Ich szyderstwo albo przerażenie trwają minutę albo długie miesiące.
Ja jeden znam klucz do tej dzikiej parady.
Ęłęó*
Łaskawy synu Pana! U twojego czoła w wieńcu kwiatków i jagód poruszają się twe oczy, kule drogocenne. Zapadają ci się policzki, splamione brunatnym moszczem. Błyszczą twoje kły. Twoja pierś jest jak cytra i dzwoniące odgłosy krążą w twoich jasnych ramionach. Twoje serce bije w tym brzuchu, gdzie drzemie podwójna płeć. Przechadzaj się nocą, lekko wprawiając w ruch to udo, to drugie udo, tę lewą nogę.
ĘłęóBeing beauteous
ĘłęóNa tle śniegu Piękna Istota wysokiego wzrostu. Gwizdy śmierci i wiry głuchej muzyki unoszą, rozpierają i wprawiają w widmowe drżenie to cudowne ciało; szkarłatne i czarne rany otwierają się nagle w jego wspaniałych kształtach. Kolory życia ciemnieją, tańczą i wyzwalają się wokół Wizji, przy narodzinach. Dreszcze podnoszą się i huczą, i kiedy zawrotny smak tych przeobrażeń zmaga się ze śmiertelnymi gwizdami i ochrypłą muzyką, które świat, daleko za nami, miota na naszą matkę piękności – ona cofa się i prostuje. Ach, nasze kości pokryły się nowym ciałem miłosnym!
Ęłęó* [O spopielała twarzy…]ęłęó
O spopielała twarzy, tarczo włochata, ramiona z kryształu! Armato, na którą muszę runąć w skłóceniu drzew i lekkiego wiatru!
ĘłęóŻywotyęłęó
O bezkresne aleje ziemi świętej, tarasy świątyni! Co stało się z braminem, który wykładał mi Przypowieści? Nawet stare kobiety widzę jeszcze stamtąd, z tamtego czasu! Pamiętam srebrne i słoneczne godziny nad rzekami, dłoń przyjaciółki na ramieniu i nasze pieszczoty, gdy przystawaliśmy na polach pachnących pieprzem. – Wzlot szkarłatnych gołębi huczy wokół moich myśli. – Wygnany tutaj, miałem scenę, by odgrywać dramatyczne arcydzieła wszystkich literatur. Pokażę wam niesłychane bogactwa. Śledzę historię znalezionych przez was skarbów. Znam dalszy ciąg! Moja mądrość podobnie jest lekceważona jak chaos. Czym jest moja nicość wobec oczekującego was osłupienia?
II
Jestem wynalazcą o zgoła innych zasługach niż wszyscy moi poprzednicy; muzykiem, który odkrył coś w rodzaju klucza miłości. Obecnie, szlachcic na cierpkiej wsi pod skromnym niebem, próbuję wzruszyć się wspomnieniem o żebraczym dzieciństwie, terminowaniu czy przyjeździe w chodakach, o zwadach, pięciu czy sześciu wdowieństwach, paru hulankach, kiedy mocna głowa nie pozwalała mi dostroić się do kompanów. Nie żal mi dawnego udziału w boskiej radości: skromny wygląd tej cierpkiej wsi jest świetną pożywką dla mojego okrutnego sceptycyzmu. Zważywszy jednak, że sceptycyzm ten nie znajduje sobie ujścia i że trawi mnie nowy skądinąd niepokój – spodziewam się, że zostanę arcyzłośliwym szaleńcem.
III
Miałem dwanaście lat, kiedy zamknięty na strychu poznałem świat, objaśniłem komedię ludzką. W lamusie nauczyłem się historii. Na nocnej zabawie w mieście Północy spotkałem kiedyś wszystkie kobiety dawnych malarzy. W starym paryskim pasażu udzielono mi nauk klasycznych. We wspanialej siedzibie, wokół której roztaczał się cały Wschód, dokonałem swojego potężnego dzieła i przeżyłem swoje wspaniałe odosobnienie. Wzburzyła mi się krew. Przywrócono mi moją powinność. Nie ma już co o tym myśleć. Mówię naprawdę zza grobu – i żadnych zleceń.
ĘłęóOdjazd
ĘłęóDość widziałem. Wizja oczekiwała w każdej aurze.
Dość miałem wszystkiego. Szumy miast, wieczorem, i w słońcu, i zawsze.
Dość poznałem. Stacje życia. – O Szumy i Wizje!
Odjazd z nowym uczuciem i w nowym zgiełku!
ĘłęóKrólowanie
ĘłęóW piękny ranek, wśród bezmiernie łagodnego ludu, mężczyzna i kobieta krzyczeli – wspaniali – na miejskim placu: „Przyjaciele, chcę, żeby została królową!” „Chcę być królową!”
Ona śmiała się i drżała. On mówił przyjaciołom o objawieniu, o skończonej próbie. Omdlewali tuląc się do siebie.
Istotnie, królowali przez cały poranek, gdy uniosły się nad domami karminowe draperie, i przez całe popołudnie, gdy poszli w stronę palmowych ogrodów.
ĘłęóDo mądrości
ĘłęóWystarczy ci trącić bęben palcami, by wybuchły wszystkie dźwięki i narodziła się nowa harmonia.
Każdy twój krok to podniesienie się nowych ludzi i rozpoczęty ich marsz.
Twoja głowa się odwraca: nowa miłość! Twoja głowa powraca: – nowa miłość!
„Zmień nasze przeznaczenia, uchroń od klęsk, przede wszystkim od czasu” – śpiewają do ciebie te dzieci.
„Unieś, dokąd tylko zechcesz, treść naszych losów i życzeń” – proszą cię błagalnie.
Wiecznie przybywająca i zmierzająca wszędzie.
ĘłęóPoranek odurzenia
ĘłęóO moje Dobro! Moje Piękno! Bezlitosna fanfaro, od której nie zadrżę! Czarodziejska sztalugo! Hura, za dzieło zawrotne i cudowne ciało, po raz pierwszy! Zaczęło się to przy śmiechach dzieci i skończy się na nich. Ta trucizna zostanie w naszych żyłach nawet wtedy, gdy oddali się fanfara i poddani zostaniemy dawnej dysharmonii. O, żarliwie podejmijmy teraz, tak godni tych tortur! nadludzką obietnicę złożoną naszym stworzonym ciałom i duszom: tę obietnicę, to szaleństwo! Wytworność, umiejętność, gwałtowność! Przyrzeczone nam pogrzebać w cieniu drzewo dobra i zła, wygnać tyranię zacności, abyśmy zaprowadzić mogli naszą przeczystą miłość. Zaczęło się to od pewnego niesmaku i kończy się – nie mogąc z miejsca ogarnąć nas wiecznością – kończy się nagłym odpływem zapachów.
Śmiechu dzieci, dyskrecjo niewolników, surowości dziewic, odrazo do tutejszych twarzy i przedmiotów, niech was uświęci wspomnienie tego czuwania po nocy. Zaczęło się to od wszelkiego grubiaństwa i kończy na aniołach z ognia i lodu.
Nocne czuwanie w odurzeniu! święte! choćby tylko dzięki ofiarowanej nam masce. Przyjmujemy cię, metodo! Nie zapominamy, że otoczyłaś wczoraj chwałą każdy nasz wiek. Zawierzamy truciźnie. Potrafimy oddawać codziennie całe swoje życie.
Oto czasy Morderców.
ĘłęóFrazy
ĘłęóKiedy cały świat zamieni się w jeden czarny las dla czworga naszych zdumionych oczu – w jedną plażę dla dwojga wiernych dzieci – w jeden muzyczny dom dla naszej czystej sympatii – odnajdę cię.
Choćby pozostać miał na tej ziemi jedynie spokojny i piękny starzec otoczony „niebywałym przepychem” – będę u twoich kolan.
Choćby spełnione zostały przeze mnie wszystkie twoje wspomnienia – choćbyś ujrzał we mnie tę, co potrafi cię opętać – zaduszę cię.
*
Gdy jesteśmy bardzo silni – któż się cofnie? bardzo weseli – kto popaść może w śmieszność? Gdy jesteśmy bardzo źli – co nam zrobią?
Ubierzcie się świątecznie, śmiejcie się i tańczcie. Nigdy nie będę w stanie wyrzucić Miłości za okno.
*
– Przyjaciółko moja, żebraczko, dziecko potworne! jak to wszystko nic cię nie obchodzi, te nieszczęśnice, ci wyrobnicy, moje strapienia. Przyłącz się do nas ze swoim niemożliwym głosem, twoim głosem! jedynym pochlebcą tej nikczemnej rozpaczy.
*
Pochmurny poranek lipcowy. Unosi się w powietrzu smak popiołu; – zapach potniejącego na palenisku drewna; – przemoknięte kwiaty – bezład przechadzek – dżdżysty chłód kanałów na polach – czemuż nie zabawki jeszcze i kadzidło?
*
Rozpiąłem sznury od dzwonnicy do dzwonnicy, girlandy od okna do okna; złote łańcuchy od gwiazdy do gwiazdy – i tańczę.
*
Głęboki staw paruje bezustannie. Jaka czarownica wzniesie się na białym zachodzie? Jakie fioletowe liście opadną?
*
Podczas gdy trwoni się fundusze publiczne na święta braterstwa, dzwon z różowego ognia rozdzwania się w chmurach.
Tchnąć miłą wonią chińskiego tuszu, czarny pył sypie się łagodnie na moją wieczorną godzinę. – Przykręcam płomienie świecznika, rzucam się na łóżko i zwrócony w stronę ciemności widzę was, moje panny! moje królowe!
ĘłęóRobotnicy
ĘłęóTen ciepły ranek lutowy! Na niewczesnym wietrze z Południa odżyły nasze absurdalne wspomnienia biedaków, nasza młoda nędza.
Henrika miała na sobie bawełnianą spódnicę w biało-brązowe kraty, noszoną pewno w zeszłym stuleciu, czepek z wstążkami i jedwabny szalik. Było to smutniejsze od żałoby. Przechadzaliśmy się pod miastem. Było pochmurnie i południowy wiatr rozjątrzał przykre wonie spustoszonych ogrodów i uschniętych łąk.
Moja żona zdawała się to znosić lepiej ode mnie. Zwróciła mi uwagę na maleńkie rybki w kałuży, którą powódź sprzed miesiąca pozostawiła na dość wysoko pnącej się ścieżce.
Miasto, ze swoim dymem i odgłosami rzemiosł, bardzo długo nie odstępowało nas w drodze. O, inny świecie, siedzibo błogosławiona przez niebo i ożywcze cienie! Wiatr z Południa przypominał mi nieszczęsne wydarzenia mojego dzieciństwa, rozpacze letnich miesięcy, zatrważające zasoby siły i wiedzy, które los zawsze ode mnie odsuwał. Nie! nie spędzimy lata w tym skąpym kraju, gdzie możemy być jedynie zaręczonymi sierotami. Nie chcę, by to stwardniałe ramię wciąż miało ciągnąć za sobą drogi obraz.
ĘłęóMosty
ĘłęóKryształ szarego nieba. Osobliwe zarysy mostów, jedne proste, drugie wygięte w łuk, inne opadające albo zachodzące na nie pod skośnym kątem i formy te powtarzają się w innych strefach kanału w świetle, ale wszystkie tak wydłużone i lekkie, że brzegi pod ciężkimi kopułami zniżają się i zmniejszają. Niektóre z tych mostów dźwigają na sobie rudery. O inne wspierają się maszty, sygnały i kruche poręcze. Minorowe akordy krzyżują się i snują; struny pną się nad stromym wybrzeżem. Widać czerwoną bluzę, może inne jeszcze ubiory i muzyczne instrumenty. Czy to ludowe melodie, fragmenty książęcych koncertów, pogłosy hymnów publicznych? Woda jest szara i sina, szeroka jak morska odnoga. – Biały promień, spadający z wysokiego nieba, niweczy tę komedię
ĘłęóMiasto
ĘłęóJestem przelotnym i nie nazbyt zgorzkniałym mieszkańcem stolicy uważanej za nowoczesną, gdyż jakikolwiek znany smak wyrugowany został z wnętrz i ścian jej domów, podobnie jak z panoramy miasta. Nie zwrócą tu waszej uwagi nawet ślady po monumentach przesądu. Moralność i język sprowadzone są do swojego najprostszego wyrazu – nareszcie! Te miliony ludzi, którzy nie odczuwają potrzeby poznania się, podchodzą do wychowania, zawodu i starości w sposób tak podobny, że długość ich życia musi być parokrotnie krótsza niż to, co obłędna statystyka odnosi do społeczeństw kontynentu. I kiedy z mojego okna widzę nowe widma sunące przez gęsty i wieczny dym węglowy – nasz leśny cień, naszą letnią noc! – nowe Erynie, przed małą willą, która jest moją ojczyzną i sercem, bo wszystko przypomina je tutaj – Śmierć bez leź, nasza dzielna córka i służka, zrozpaczona Miłość i piękna Zbrodnia wyją w ulicznym błocie.
ĘłęóKoleiny
ĘłęóNa prawo letni brzask budzi liście, opary i szelesty w tym kącie parku; skarpy na lewo zachowują w liliowym cieniu krocie pośpiesznych śladów na wilgotnej drodze. Defilada cudów. Istotnie: wozy ładowne zwierzętami z pozłacanego drewna, masztami i pstrym płótnem, w pełnym galopie dwudziestu srokatych koni cyrkowych, dzieci i mężczyźni na swoich przedziwnych zwierzętach; – dwadzieścia wozów przewiązanych linami, w chorągwiach i kwiatach, jak karoce z dawnych czasów albo z baśni, pełne dzieci wystrojonych na podmiejską sielankę. – Nawet trumny unoszą pod mrocznym baldachimem swoje hebanowe pióropusze, przetaczając się w kłusie potężnych klaczy, siwych i karych.
ĘłęóMiasta
ĘłęóTo są miasta! To naród, dla którego wzniosły się te Al-legheny i Libany marzeń! Wille z kryształu i drewna przesuwają się na niewidzialnych szynach i blokach. Wiekowe kratery, otoczone kolosami i palmami z miedzi, melodyjnie porykują w płomieniach. Na wiszących kanałach za willami rozbrzmiewają miłosne święta. Pogoń grających dzwonów nawołuje się w wąwozach. Przebiegają bractwa olbrzymich śpiewaków, których stroje i stare chorągwie lśnią jak światło na szczytach. Na platformach nad przepaściami Rolandowie trąbią swoje męstwo. Na pomostach przerzuconych przez otchłań i na dachach zajazdów łuna nieba zaciąga swe flagi na masztach. Strącone apoteozy dosięgają pól na wyżynach, gdzie seraficzne centaurzyce przemykają się wśród lawin. – Nad zarysami najwyższych szczytów, morze zmieszane wiecznymi narodzinami Wenus, unoszące floty orfeonów, szelesty pereł i szumy drogocennych konch – to morze pochmurnieje czasem w śmiertelnych błyskach. Na stokach huczą żniwa kwiatów, wielkich jak nasz oręż i puchary. Orszaki królewskich Mab w rudych i opałowych szatach wychylają się z parowów. W górze jelenie brodzące w kaskadzie i jeżynach ssają Dianę. Łkają bachantki przedmieść, księżyc płonie i wyje. Wenus wchodzi do jaskiń kowali i pustelników. Zastępy dzwonnic wyśpiewują idee narodów. Zbudowane z kości pałace tchną nieznaną muzyką. Rozwijają się wszystkie legendy i łosie szturmują miasteczka. Rozpada się Eden burz. Dzicy odtańcowują bez końca święto nocy. I wszedłem w pewnej chwili na ożywiony bulwar Bagdadu, gdzie zespoły śpiewały radość nowej pracy, na wielkim wietrze, klucząc i nie mogąc wymknąć się bajecznym widziadłom gór, gdzie mieliśmy się odszukać.
Czyje pomocne ramiona, jaka dobra godzina przywrócą mi tę ojczyznę moich snów i wszystkich uniesień?
ĘłęóCzuwaniaęłęó
To wytchnienie w świetle, i ani gorączka, ani miłosne omdlenie, na łóżku albo na łące.
To przyjaciel. Po prostu przyjaciel, ani słaby, ani szalony.
To ukochana, ani dręczona, ani dręcząca. Ukochana.
Powietrze i świat, za którymi się nie goni. Życie.
– Czy tak to było naprawdę?
– I sen drętwieje nagle.
II
Światło powraca na środkowe sklepienie budowli. Z dwóch krańców sali, wśród byle jakich ornamentów, biegną ku sobie harmoniczne elewacje. Ściana przed czuwającym jest psychologicznym porządkiem następujących po sobie przekrojów, fryzów, powietrznych gzymsów i geologicznych zapaści. – Mocny i spieszny sen grup sentymentalnych z istotami wszystkich rodzajów wśród wszystkich przywidzeń.
III
Dywany i lampy czuwania szumią jak fale, nocą, wzdłuż kadłuba okrętu i międzypokładzia.
Morze czuwania jak piersi Amelii.
Draperie na pół podniesione, zagajniki koronek o barwie szmaragdu, na które spadają turkawki czuwania.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Płyta czarnego kominka, rzeczywiste słońca piaszczystych wybrzeży: ach, studnie magii; tym razem tylko widok jutrzenki.
ĘłęóMistyka
ĘłęóNa stoku wzgórza anioły ciągną swoje wełniane szaty, krążąc w trawach ze szmaragdu i stali.
Łąki płomieni strzelają po szczyt pagórka. Na lewo wszystkie zabójstwa i wszystkie bitwy zdeptują gnojną ziemię na grani i snują swoją krzywiznę wszystkie wrzawy nieszczęść. Za granią na prawo linia wschodów, postępów.
I kiedy wirujące i porywiste szumy morskich konch i ludzkich nocy tworzą wstęgę u góry obrazu,
Kwitnąca słodycz gwiazd i nieba, i całej reszty opada naprzeciw pagórka, niby kosz – przed naszą twarzą, i wypełnia aromatem i błękitem przepaść przed sobą.
ĘłęóJutrzenka
ĘłęóObjąłem letnią jutrzenkę.
Nic nie poruszało się jeszcze przed pałacami. Woda była martwa. Obozy cieni nie opuszczały leśnej drogi. Szedłem budząc żywe i ciepłe oddechy, i spoglądały drogocenne kamienie, bezgłośnie wznosiły się skrzydła.
Pierwszą przygodą, na ścieżce pełnej już świeżych i bladych blasków, był kwiat, który powiedział mi swoje imię.
Jasny wasserfall, do którego się uśmiechnąłem, rozpuścił włosy wśród świerków: na srebrnym szczycie rozpoznałem boginię.
Podniosłem wtedy, jedną po drugiej, wszystkie zasłony. W alei, wywijając ramionami. Na równinie, gdzie powiadomiłem o niej koguta. W wielkim mieście uciekała wśród dzwonnic i kopuł i ścigałem ją biegnąc jak żebrak po marmurowym bulwarze.
Nad drogą, przy wawrzynowym lesie, spowiłem ją w zebrane zasłony i poczułem lekkie dotknięcie jej ogromnego ciała. Jutrzenka i dziecko upadli na skraju lasu.
Przebudzenie zbiegło się z południem.
ĘłęóKwiaty
ĘłęóZe złotego stopnia – wśród jedwabnych sznurów, szarej gazy, zielonych aksamitów i kryształowych tarcz, które czernieją w słońcu jak brąz – widzę naparstnicę otwierającą się na dywanie ze srebrnych filigranów, oczu i włosów.
Różę wodną otaczają monety z żółtego złota posiane na gładzi agatu, mahoniowe filary podtrzymujące kopułę ze szmaragdów, bukiety z białego atłasu, kunsztowne różdżki z rubinów.
Jak bóg o śnieżnych kształtach i błękitnych i bezkresnych oczach, niebo i morze przywabiają na marmurowe tarasy tłum młodych i silnych róż.
ĘłęóNokturn powszedni
ĘłęóTchnienie otwiera operowe wyłomy w murach, – zakłóca obroty przeżartych dachów, – rozprasza granice palenisk, – zaćmiewa okna. – Przez winoroślą, oparłszy się stopą o rynnę, – zszedłem do karety, której epokę dostatecznie określają wypukłe szyby, wystające powierzchnie ozdobne i wygięte sofy. Samotny karawan mojego snu, pasterski dom mojej głupoty, pojazd ten krąży po trawniku zatartego gościńca: i w górze prawego okna, w skazie szkła, wirują blade postacie księżycowe, liście i piersi; – Najgłębsze zielenie i błękity ogarniają obraz. Popas w pobliżu plamy na żwirze.
– Będziemy tu gwizdać na burzę i Sodomy – i na Solimy – na dzikie zwierzęta i armie,
– (Czy pocztylion i zwierzęta ze snu powrócą w najduszniejsze lasy, by aż po oczy zanurzyć mnie w jedwabnym źródle?)
– I wyprawić nas pod batami, przez pluskające wody i rozlane napoje, na włóczęgę wśród ujadania psów…
– Tchnienie rozprasza granice paleniska.
ĘłęóKrajobraz morski
ĘłęóWozy ze srebra i miedzi –
Dzioby ze stali i srebra –
Młócą pianę, –
Podnoszą korzenie jeżyn.
Prądy wrzosowisk
I wielkie koleiny odpływu
Ciągną koliście na wschód,
Do filarów lasu, –
Do pni nadbrzeża,
W którego krawędź biją wiry światła.
ĘłęóZimowe święto
ĘłęóKaskada szumi za budami opery komicznej. Żyrandole przedłużają, w sadach i alejach w pobliżu Meandra, zielenie i purpury zachodu. Horacjańskie Nimfy, we fryzurach z epoki Pierwszego Cesarstwa – Syberyjskie ronda, Chinki Bouchera.
ĘłęóNiepokój
ĘłęóCzy to możliwe, żeby mi Ona wybaczyła moje bezustannie upokarzane ambicje – żeby pomyślne zakończenie powetowało czasy ubóstwa – żeby dzień powodzeń uśpił w nas zawstydzenie naszą fatalną nieudolnością?
(O gałązki palmowe! diamencie! – Miłości, mocy! – wyżej niż wszystkie glorie i radości! – na wszelki sposób, wszędzie – demon, bóg – Młodość tego istnienia: ja!)
Żeby przypadki naukowych czarów i odruchy społecznego braterstwa wielbione były jako stopniowy powrót do pierwotnej swobody?…
Ale Wampirzyca, która każe nam się wdzięczyć, żąda, byśmy zajęli się tym, na co nam przyzwala, albo, inaczej, stali się zabawniejsi.
Runąć w ranach, przez nużący wiatr i morze; w męce, przez milczenie zabójczych wód i powietrza; w udrękach, które zaśmiewają się w swojej okrutnie wzburzonej ciszy.
ĘłęóMetropolia
ĘłęóOd cieśniny w barwie indygo do mórz Osjana, na różanym i oranżowym piasku obmytym przez niebo koloru wina, zaczynają wznosić się i krzyżować bulwary z kryształu, zamieszkane od pierwszej chwili przez młode i biedne rodziny, które zaopatrują się u owocarzy. Nic zamożnego. – Miasto!
Nad pustynią asfaltu, w ucieczce na oślep z powłokami mgły rozciągniętymi w groźne pasma na niebie, które ugina się, cofa i spada, utworzone przez najbardziej złowrogi czarny dym, jaki wytchnąć mógłby żałobny Ocean, polatują hełmy, wirujące koła, łodzie, zady końskie. – Bitwa!
Podnieś głowę: ten drewniany most z łukowatym sklepieniem; te ostatnie ogrody warzywne Samarii; te zaczerwienione maski pod latarnią smaganą przez chłód nocy; niedorzeczna ondyna w krzykliwej sukni, w dole rzeki; te czaszki świecące na zagonach grochu – i wszystkie inne fantasmagorie – wieś.
Drogi wzdłuż krat i murów, z trudem trzymających w karbach swoje zagajniki, i okrutne kwiaty, które można by nazwać sercami i siostrami, Damaszek potępiający z tęsknoty, – posesje czarodziejskich arystokracji zareńskich, japońskich, gwarańskich, zdolnych jeszcze do odbierania muzyki przodków – i są gospody, które zamknięto już na zawsze – są księżniczki i, jeśli nie jesteś przemęczony, studiowanie gwiazd – niebo.
Ten poranek, kiedy zmagałeś się z Nią w śnieżnych błyskach, te zielone wargi, lodowce, czarne flagi i niebieskie promienie, i te purpurowe tchnienia polarnego słońca – twoja moc.
ĘłęóBarbarzyńca
ĘłęóDługo po dniach, sezonach, istnieniach i krajach,
Bandera z krwawego mięsa na jedwabiu mórz i kwiatów arktycznych; (one nie istnieją).
Przyszedłszy do siebie po dawnych fanfarach heroizmu – które nawiedzają nam jeszcze głowę i serce – z dala od starych zabójców –
Ach, bandera z krwawego mięsa na jedwabiu mórz i kwiatów arktycznych! (one nie istnieją).
Rozkosze!
Żary spadające w podmuchu szronów – Rozkosze! – ognie na zwichrzonym deszczu diamentów miotanym przez ziemskie serce, wiecznie dla nas zwęglone. – O świecie! –
(Z dala od dawnych osamotnień i dawnych ogni,
które słyszy się i czuje,)
Żary i piany. Muzyka, obrót otchłani, zderzenia brył lodu z gwiazdami.
O rozkosze, o świecie, o muzyko! A tam, pławiące się formy, poty, włosy i oczy. I białe, wrzące łzy – o rozkosze! – i kobiecy głos dobiegający do dna wulkanów i jaskiń arktycznych.
Bandera…
ĘłęóWyprzedaż
ĘłęóNa sprzedaż to, czego nie sprzedali Żydzi, to, w czym nie zasmakowała szlachta ani zbrodnia, to, czego nie zna przeklęta miłość i piekielna uczciwość mas; to, czego wiedza i czas nie muszą uznawać;
Odtworzone Głosy; braterskie przebudzenie wszystkich chóralnych i orkiestrowych energii, i bezzwłoczne ich wykorzystanie; jedyna sposobność, by wyzwolić nasze zmysły!
Na sprzedaż Ciała bez ceny, poza wszelką rasą, jakimkolwiek światem, wszelką płcią, wszelkim pochodzeniem! Bogactwa tryskające na każdym kroku! Nie nadzorowana wyprzedaż diamentów!
Na sprzedaż anarchia dla mas; gwałtowne zadośćuczynienie dla co znakomitszych amatorów; okrutna śmierć dla wiernych i kochanków!
Na sprzedaż miejsca zamieszkania i migracje, sporty, feerie i niezrównane wygody, i zgiełk, ruch i przyszłość, jaką niosą!
Na sprzedaż wprowadzanie obliczeń i niesłychane skoki harmonii. Nieprzeczuwane odkrycia i pojęcia, nagłe zdobycze.
Szalony i nieskończony poryw ku niewidzialnym blaskom i niepochwytnym rozkoszom – i jego zawrotne tajemnice dla każdego występku – jego przerażająca radość dla tłumu.
Na sprzedaż te Ciała, te głosy, to ogromne i bezsporne bogactwo, to wszystko, czego nigdy się nie wyprzeda. Sprzedawcy nie wyczerpali zapasów do końca! Komiwojażerowie nie muszą jeszcze zdawać rachunków!
ĘłęóFairy
ĘłęóUpiększające siły żywotne sprzysięgły się dla Heleny w dziewiczych cieniach i niewzruszonych jasnościach gwiezdnej ciszy. Żar lata powierzono oniemiałym ptakom, a odpowiednią nieczułość – niezastąpionej łodzi żałobnej w zatokach martwych miłości i zwietrzałych zapachów.
– Po chwili śpiewu kobiet-drwali w szumie strumienia pod zwaliskiem drzew, odgłosu dzwonków trzody w echu dolin, i nawoływań stepów. –
Dla dzieciństwa Heleny zadrżały kępy trawy i cienie – i serca biedaków, i legendy nieba.
I oczy jej i taniec cudowniejsze jeszcze od drogocennych blasków, zimnych oddziaływań, radości jedynego tła i niepowtarzalnej godziny.
ĘłęóWojna
ĘłęóGdy byłem dzieckiem, pewne nieba wyostrzyły moje widzenie: wszystkie charaktery cieniowały wyraz mojej twarzy. Zjawiska wprawione zostały w ruch. – Wieczna odmiana chwil i nieskończoność matematyki gnają mnie teraz po tym świecie, gdzie odnoszę wszelkie społeczne sukcesy, obdarzony względami osobliwej dziatwy i najgłębszymi afektami. – Myślę o Wojnie, z jej prawem albo siłą, i logiką nie do przewidzenia.
To proste jak muzyczna fraza.
ĘłęóMłodość
ĘłęóI
Niedziela
Rachunki odłożone na bok – i nieuniknione zstąpienie nieba, odwiedziny wspomnień i seans rytmów wypełniają mieszkanie, głowę i świat ducha.
– Koń tknięty wąglikiem rwie przez podmiejski tor wyścigowy, wzdłuż upraw i zagajników. Nieszczęsna kobieta, osoba dramatu, wzdycha gdzieś w świecie do nieprawdopodobnych rezygnacji. Desperados tęsknią do burzy, pijaństwa i ran. Małe dzieci idą brzegami rzek ze stłumionym przekleństwem w sercu.
Podejmijmy naukę w hałasie tego niszczycielskiego dzieła, które skupia się i wzbiera w masach.
II
Sonet
Czy dla człowieka zwyczajnej kompleksji ciało nie było owocem wiszącym w sadzie, – o dni dzieciństwa! ciało, skarb na roztrwonienie; – ach, kochać, groźbę czy siłę Psyche? Wzgórza ziemi obfitowały w książąt i artystów, a rodowód i rasa popychały was ku zbrodniom i żałobnym konduktom: świat, wasza dola, wasze niebezpieczeństwo. Ale teraz, gdy dopełnił się ten znój, ty, twoje rachuby, ty, twoje zniecierpliwienia – wszystko to już tylko wasz taniec i wasz głos, ani stałe, ani wytężone, choć za podwójną przyczyną wynalazczości i powodzenia przez jeden sezon – wśród braterskiej i powściągliwej ludzkości we wszechświecie bez obrazów; – prawo i siła odzwierciedlają ten taniec i głos, teraz dopiero cenione.
III
Dwadzieścia lat
Wygnane głosy pouczeń… Naturalna swoboda po-czerstwiała gorzko… – Adagio. Ach, nieskończony egoizm wieku dorastania, optymizm żarliwy: jak pełen kwiatów był świat tego lata! Umierające tony i formy… Chór na uspokojenie bezsiły i nieobecności! Chór szkła, melodii nocy… Doprawdy, nerwy zapolują wkrótce…
IV
Jesteś jeszcze przy kuszeniach Antoniego. Swawole osłabłej gorliwości, grymasy chłopięcej pychy, przygnębienie i lęk.
Ale przyłożysz się do tej pracy: ożyją wokół ciebie wszystkie możliwości harmonii i architektury. Doskonałe i nieprzeczuwane istoty poddadzą się twoim doświadczeniom. W zamyśleniu nadciągnie w twoją stronę ciekawość dawnych tłumów i gnuśnego zbytku. Twoja pamięć i zmysły będą żywić twój popęd twórczy. Co do świata: jaki będzie, kiedy się objawisz? W każdym razie skończą się dzisiejsze pozory.
ĘłęóPrzylądek
ĘłęóZłoty brzask i wstrząsany dreszczami wieczór zastają nasz bryg na pełnym morzu naprzeciw tej willi i przyległych do niej budynków, tworzących przylądek tak rozległy jak Epir i Peloponez, albo wielka wyspa Japonii, albo Arabia! Świątynie w światłach zawracających procesji; potężne widoki fortyfikacji na nowoczesnych wybrzeżach; wydmy w blasku jaskrawych kwiatów i bachanalii; wielkie kanały Kartaginy i Embankments podejrzanej Wenecji; łagodne wybuchy Etny i pęknięcia fleronów i wód lodowców; sadzawki praczek wśród niemieckich topoli; zbocza osobliwych parków z pochylonymi czubami Japońskich Drzew; i okrągłe fasady „Royalów” albo „Grandów” w Scarborough czy w Brooklynie, ich linie kolejowe oskrzydlają i obejmują od dołu i od góry ten hotel, którego projekt wynikł z historii najwytworniejszych i najbardziej monumentalnych budowli Włoch, Ameryki i Azji, z oknami i tarasami pełnymi teraz rzęsistych świateł, napojów i bryz, i otwartymi dla wyobraźni podróżnych i szlachetnie urodzonych – którzy pozwalają za dnia wszystkim tarantelom brzegów – a nawet powracającym refrenom ze słynnych dolin sztuki – cudownie upiększać fasady Pałacu-Przylądka.
ĘłęóSceny
ĘłęóStara Komedia ciągnie swoje akordy i rozdziela sielanki:
Bulwary estrad.
Długa grobla drewniana od krańca do krańca skalistej przestrzeni, gdzie barbarzyński tłum krąży pod ogołoconymi drzewami.
W korytarzach czarnej gazy, podążając za przechodzącymi z latarniami i liśćmi.
Ptaki misteriów spadają na mularski ponton poruszany przez archipelag, pokryty łodziami widzów. Liryczne sceny pochylają się ze skośnych nisz pod plafonami, przy dźwiękach fletu i tamburynu, wokół salonów nowoczesnych klubów albo sal starożytnego Wschodu.
Czarodziejskie widowisko rozgrywa się na szczycie uwieńczonego zagajnikiem amfiteatru – Albo skrzy się i moduluje dla Beotów, w cieniu falujących lasów, u granic uprawnych pól.
Opera komiczna na naszej scenie podzielona jest na przecinające się granice dziesięciu przepierzeń rozstawionych między galerią a światłami.
ĘłęóWieczór historii
ĘłęóW jakiś wieczór, przydarzający się na przykład prostodusznemu turyście, oddalonemu od naszych ekonomicznych okropności, mistrzowska ręka ożywia klawesyn łąk; grają w karty na dnie jeziora, lustra przywołującego królowe i faworyty; widać święte i żagle, synów harmonii, legendarne chromatyzmy na niebie o zachodzie.
Drży, gdy przejeżdżają w galopie pogonie myśliwskie i hordy. Komedia skrapia estrady trawnika. I tłum ubogich i słabych na tych równinach głupoty!
W jego zniewolonej wizji – Niemcy spiętrzają się ku księżycom; zapalają się tatarskie pustynie; dawne rewolty rozniecają się pośrodku Niebiańskiego Cesarstwa Chin; na królewskich schodach i fotelach powstawać będzie mały świat, blady i płaski, Afryka i Kraje Zachodu. Później balet znajomych nocy i mórz, bezwartościowa chemia, niemożliwe melodie.
Ta sama mieszczańska magia we wszystkich miejscach, do których dowiozłaby nas karetka pocztowa!
Nawet początkujący fizyk czuje, że niepodobna poddawać się dłużej tej samolubnej atmosferze, mgle fizycznych wyrzutów, których samo stwierdzenie jest już nieszczęściem.
Nie! – Ta chwila wrzącej pary, rozstępujących się mórz, podziemnych pożarów, porwanej planety i postępujących eksterminacji, oczywistości tak nieprzewrotnie poświadczonych przez Biblię i Norny, i które istota poważna powinna by mieć na uwadze. – Nie będzie w tym jednak nic legendarnego
ĘłęóBottom
ĘłęóRzeczywistość była zbyt ciężka dla mojej bogatej natury – i znalazłem się na koniec u swojej Pani jako wielki szaroniebieski ptak wzbijający się ku gzymsom u sufitu i powłóczący skrzydłem w cieniach wieczoru.
U łoża z baldachimem, unoszącego jej ukochane klejnoty i arcydzieła jej ciała, byłem wielkim niedźwiedziem o fioletowych dziąsłach i sierści osiwiałej ze zgryzoty, z oczami utkwionymi w kryształach i srebrach konsoli.
Wszystko stało się ciemnością i rozjarzonym akwarium. Nad ranem – w wojowniczy brzask czerwca – pobiegłem na pola, osioł, tak długo rycząc i wywijając swoją krzywdą, aż nadchodzące Sabinki przedmieścia dopadły mojej piersi
ĘłęóH
ĘłęóKażda potworność wymusza na Hortensji okrutne gesty. Jej samotność jest erotyczną mechaniką; jej zmęczenie – dynamiką miłosną. Przez wiele epok była gorliwą higieną ras pod nadzorem dzieciństwa. Jej wrota stoją otworem przed nędzą. Moralność współczesnych istot odcieleśnia się tam w jej namiętności albo w jej działaniu. – O straszliwy dreszczu niedoświadczonych kochanków na krwawej ziemi, w świetlistym wodorze! znajdźcie Hortensję.
ĘłęóRuch
ĘłęóKołysanie u progów wodospadów rzecznych,
Wiry za rufą,
Szybkość nadburcia,
Ogromny przepływ nurtu
Niosą przez cudowne światła
I nowości chemii
Podróżnych wśród wodnych trąb
Kotliny i stromu.
To zdobywcy świata szukający
Własnej fortuny chemicznej;
Zabrali w drogę sport i wygody;
Wiozą na tym statku edukację
Ras, klas i zwierząt.
Wytchnienie i zawrót głowy
W dyluwialnym świetle,
W okropnych nocach studiów.
Bo z pogawędki wśród przyrządów – krew;
kwiaty, ogień, klejnoty –
Z niespokojnych obliczeń na pokładzie w ucieczce
– Widać sunącą, jak tama nad hydraulicznie poruszaną arterią,
Składnicę ich badań, olbrzymią, w nie kończących się błyskach;
Ich samych zapędzonych w harmoniczne ekstazy
I heroizm odkrycia.
W najosobliwszych przemianach atmosfery
Młodzieńcza para odosabnia się na pomoście,
– Czyż przebacza się dzikość pierwotną? –
I śpiewa, i czuwa.
ĘłęóOddanie
ĘłęóSiostrze Luizie Yanaen z Yoringhem: – Jej niebieski kornet zwrócony ku Morzu Północnemu. – Za rozbitków.
Siostrze Leonii Aubois z Ashby. Baou – letnie ziele brzęczące i cuchnące. – Za matki i dzieci w gorączce.
Lulu – diablicy – która zachowała upodobanie do krasomówstwa z czasów Przyjaciółek i swojej niepełnej edukacji. Za mężczyzn! Pani***.
Młodzieńcowi, jakim byłem. Temu świętemu starcowi, w eremie albo w misji.
Duchowi ubogich. I najwyższemu duchowieństwu.
Podobnie jak wszelkiemu kultowi w każdym miejscu pamiętnego kultu i wśród wszelkich wydarzeń, którym trzeba się poddać z uwagi na skłonności chwili albo własny i ciężki występek.
W ten wieczór – Circeto lodowych gór, grubej jak ryba i iluminowanej jak dziesięć miesięcy czerwonej nocy, – (jej serce ambra i żar), – jedynej mojej modlitwie, niemej jak te nocne regiony i poprzedzającej porywy gwałtowniejsze od tego polarnego chaosu.
Nie bacząc na cenę i na każdym wietrze, nawet w podróży metafizycznej. – Ale już nie wówczas.
ĘłęóDemokracja
Ęłęó”Sztandar powiewa nad plugawym krajobrazem i nasza gwara głuszy bębny.
Podsycimy w miastach najbezwstydniejszą prostytucję. Zmasakrujemy logiczne rewolty.
W korzennych i podmokłych krainach – w służbie najpotworniejszych eksploatacji przemysłowych i militarnych.
Żegnajcie nam tu, gdziekolwiek. Zaciągnięci z dobrej woli, przyjmiemy filozofię grozy; nie obeznani z wiedzą i udręczeni komfortem; i niech zdycha toczący się świat. To prawdziwa droga. Naprzód, marsz!”
ĘłęóDuch
ĘłęóJest uczuciem i teraźniejszością, skoro otworzył dom dla spienionej zimy i dla zgiełku lata, on, który oczyścił pokarmy i napoje, on, który jest urokiem znikających okolic i nadludzką pogodą postojów. Jest uczuciem i przyszłością, siłą i miłością, którą wśród naszych szaleństw i udręczeń widzimy płynącą po burzliwym niebie i na chorągwiach ekstazy.
Jest miłością, doskonałą miarą odkrytą na nowo, rozumem cudownym i nieprzewidzianym, i wiecznością: ukochaną machiną wartości nieuchronnych. Wszystkich nas przejmowały trwogą jego ustępstwa i nasze: o rozkoszy naszego zdrowia, rozpędzie naszych zmysłowych władz, samolubny afekcie i namiętności do niego, do niego, który nas miłuje na całe swoje życie nieskończone…
I pozostaje w naszej pamięci, i wędruje… I kiedy cichnie Adoracja, dzwoni jego obietnica: „Precz te przesądy, te stare ciała, te stadła i lata. To epoka, która idzie na dno!”
Nie opuści nas, nie zstąpi znowu z nieba, nie będzie odkupicielem gniewu kobiet i wesołości mężczyzn, i całego ich grzechu: bo dokonało się, kiedy był, i kiedy był kochany.
O, jego tchnienia, jego twarze, jego loty: straszliwa szybkość doskonałych form i działania.
O płodności ducha i ogromie wszechświata!
Jego ciało! wyzwolenie śnione, zgruchotanie łaski skrzyżowanej z nową przemocą.
Jego wzrok, jego wzrok! wszystkie dawne pokłony na klęczkach i wszystkie męki odjęte z jego przejściem.
Jego światło! zniesienie wszystkich głośnych i niespokojnych cierpień w nasilającej się muzyce.
Jego krok! migracje potężniejsze od starożytnych najazdów.
On i my! duma bardziej życzliwa niż utracone akty miłosierdzia.
O świecie! i jasny śpiewie nowych nieszczęść!
Wszystkich nas poznał i wszystkich pokochał. Umiejmy w tę zimową noc, od przylądka do przylądka, od zwichrzonego bieguna do kasztelu, od tłumu do plaży, od źrenic do źrenic, w zmęczenie sił i uczuć, wzywać go i widzieć, i przesyłać, i w przypływach i odpływach śnieżnych pustyń podążać za jego wzrokiem – jego tchnieniem – jego ciałem – jego światłem.