Kocmołuch
Gdy śródlistne trzepoty gilów i jemiołuch
Zmącą ciszy cmentarnej ustrój niezawiły –
Cień z trudem z zaniedbanej wychodzi mogiły,
Cały w rdzach i liszajach – podziemny kocmołuch.
Słońce, grzejąc zmarłego, roztrwania po trawie
Złote krzty – złote supły i złotsze podłużki,
A on zmysłem nicości wyczuwa jaskrawie,
Jak śmierć w słońcu – w kształt nikłej maleje śmiertuszki…
Niezbyt pewny swej jawy i ufny snom niezbyt –
Spogląda oczodołów próżnicą wierutną
W obłoków napuszyście wybujały Bezbyt,
Poza którym nic nie ma, prócz tego, że smutno…
Lecz on smutek w pośmiertnej przekroczył podróży,
Pierś wzbogacił weselem nowego żywota,
A gdy mu nieśmiertelność zbyt modro się dłuży –
Tka snowi wieczystemu wezgłowie ze złota!…
Zazdroszczę mu, bo duszę do trosk ma niezdolną,
Nie wie, co to jest – nędza i żal i pustkowie.
Poznał przepych tajemnic! Niech wszystko opowie,
Bo już – czas! Bo już dłużej przemilczać nie wolno!
Lecz w chwili, gdy chcę zwiewne zadać mu pytania
O słonecznych utrudach, o gwiezdnych mozołach,
Widzę nagle, jak blednąc męczeńsko się słania
Ten zagrobnych ran pleśnią pokryty biedołach!…
W gęstwinie – cieniścieje bezludzie i lśni tam
Zejście nieba na ziemię do drzew na uboczu –
A ja patrzę w mrok jego spustoszałych oczu
I nie pytam już o nic… Już o nic nie pytam…