Polska poezja

Wiersze po polsku



Przygody Sindbada Żeglarza – VI – Przygoda Piąta

Wonny, słoneczny poranek jaśniał w czystych niebiosach, gdym konno
mknął po ulicach Bagdadu, zdążając pośpiesznie do mego pałacu.
Zastanowił mię niezwykły ruch i zgiełk, który wzmagał się i wzrastał, w
miarę jak się zbliżałem do placu, który się znajdował w pobliżu mego
gniazda rodzinnego. Wjechawszy na plac, doznałem zdumienia bez
granic. Niezliczone tłumy rój nie i zgiełkliwie tłoczyły się wokół jakiegoś
przedmiotu, którego dojrzeć nie mogłem. Słyszałem dziwne okrzyki i
wywrzaski, które napełniały powietrze dzikim zamętem.

– Wariat, wariat! – krzyczeli jedni.

– Szaleniec, szaleniec! – wołali drudzy.

– Obłąkaniec, obłąkaniec! – wrzeszczeli inni.

– Niespełna rozumu, niespełna rozumu! – mruczeli dość głośno ci, którzy
stali w moim pobliżu.

Zestawiając te okrzyki i wywrzaski bez zbytniego trudu doszedłem do
wniosku, że – mimo pewnych różnic w poglądzie na stopień szaleństwa –
wszystkie zgodnie i jednomyślnie przyznają komuś jakieś braki,
niedobory i zwichnięcia na umyśle.

Wstrzymałem konia i zwracając się do pierwszego z brzegu widza nie
znanej mi katastrofy, spytałem, co się stało?

– Stało się coś, czego nikt nie rozumie! – odpowiedział spytany. – Jestem
zbyt daleko od miejsca wypadku, abym ci mógł opowiedzieć, co się tam
dzieje w tej chwili.

– A gdzież jest miejsce wypadku?

– Tam – na środku placu, gdzie ścisk i tłok największy. Tam właśnie tkwi
ów dziwny jegomość, którego nikt nie może zrozumieć. Bądź jednak
cierpliwy, a dowiesz się ciekawszych szczegółów niż. te, którymi cię na
razie uraczyć mogłem. Ci, którzy stoją w bezpośrednim niemal zetknięciu
z owym jegomościem, podają wieści sąsiadom, sąsiedzi – dalszym
szeregom, aż wreszcie wieść przechodząc z ust do ust przedostaje się i do
nas, co na szarym stoimy końcu.

W tej chwili właśnie ujrzałem, jak wiadomość z miejsca wypadku; idąc z
ust do ust, zbliżała się szybko do mego sąsiada, który po chwili zwrócił
się do mnie, aby mi jej z kolei udzielić.

– Uciekają, wciąż uciekają! – wrzasnął mi wreszcie do ucha.

– Kto ucieka i przed kim? – spytałem.

– Nie wiemy jeszcze – kto ani też nie wiemy – przed kim. Wiemy tylko, że
uciekają. To wszystko, co z owej wieści przedostało się do nas, stojących
na szarym końcu. Uciekają! Rozumiesz? Uciekają! Bądź zresztą cierpliwy,
a dowiesz się wkrótce innych,. ciekawszych szczegółów.

– Jakaś nowa, a widocznie nie cierpiąca zwłoki wiadomość szła właśnie z
ust do ust.

– Cóż tam słychać nowego? – spytałem sąsiada, który już stał się
posiadaczem nowej wiadomości.

– Wciąż jeszcze uciekają! – odwrzasnął sąsiad. – Już mię przestała dziwić
ta okoliczność, że uciekają, dziwię się tylko, że wciąż jeszcze! Rozumiesz?
Wciąż jeszcze!

– Czy dotychczas nie wiadomo, kto i przed kim?

– Mniejsza o to, kto i przed kim! – zawołał sąsiad. – Dosyć że wciąż
jeszcze!

W tej chwili do uszu mego sąsiada doszła wiadomość następna.

– Jest ich tysiąc! – wrzasnął gwałtownie, udzielając mi nowej wiadomości. –
Ni mniej, ni więcej, jeno tysiąc!

– Co oznacza ta liczba? – spytałem.

– Dziękuj Bogu, że wiesz liczbę, i nie dopytuj się o przedmioty, które
oznacza – odrzekł sąsiad. – Poprzestań na tej wiadomości, iż przedmiotów
tą liczbą oznaczonych jest aż tysiąc! Rozumiesz?

– Po prostu uszom własnym nie chcę wierzyć, że tego czy też owego jest
aż tysiąc!

Po chwili sąsiad mój otrzymał nową wiadomość, którą niezwłocznie
podzielił się ze mną.

– Dziewcząt! – wrzasnął. – Tysiąc dziewcząt! Rozumiesz?

Słowa te wzbudziły we mnie pewne uzasadnione obawy. Zadrżałem na
myśl, że bohaterem nie znanego mi dokładnie „wypadku” jest wuj
Tarabuk wraz z tysiącem swoich dziewcząt.

Ponieważ niecierpliwiły mnie dorywcze i zbyt luźne wieści, które. dochodziły
do przedstawicieli szarego końca, i ponieważ wzmożony krzyk i zgiełk
tłumu świadczył o jakimś opłakanym stanie wspomnianego bohatera,
postanowiłem przeto przedrzeć się przemocą przez tłum aż do
samego „miejsca wypadku”, aby w danym razie przyjść z pomocą memu
wujowi.

Spiąłem konia ostrogami i piersią końską torując sobie drogę dotarłem
do środka placu. Nie omyliły mnie przeczucia! Na samym środku placu z
czupryną rozwianą w cztery strony świata, z twarzą boleściwie pokurczoną i
miejscami pobladłą, z dłońmi na kształt dwojga rozszalałych pomioteł,
wzniesionymi ku najdalszym przestworom niebieskim stał, a raczej tkwił,
a raczej sterczał męczeńsko wuj Tarabuk jak posąg boleści, a raczej –
jako przesadnie wyolbrzymiały w swej męczarni postrach na wróble! Oczy
utkwił przed siebie – w dal, w nieskończoność, w bezbrzeż! Usta rozwarł
tak szeroko, że chwilami robiły wrażenie bramy zajezdnej, a czasem –
przeciwnie – wrażenie jakiejś zgoła samotnej, zbytecznej i
niewiarogodnych rozmiarów litery O, jak gdyby ta litera była główną, a
nawet jedyną literą alfabetu! Z wnętrza owej litery, a raczej z rozwartych
ust wuja Tarabuka, wyłaniały się dźwięki podobne do tych,. które wydają
głuchoniemi w chwili, gdy chcą podzielić się z kimkolwiek jakąś straszliwą
a wymagającą niezwykłego pośpiechu wiadomością. Zauważyłem na
domiar, iż czerwonoskóry nos wuja Tarabuka podrygiwał konwulsyjnie,
jakby przerażony wyrazem reszty oblicza, z którym go tak ściśle łączyły
węzły pokrewieństwa!

Zeskoczyłem z konia i chwyciłem nieszczęsnego wuja za jedną z
wyciągniętych ku niebiosom dłoni.

– Co się stało? – krzyknąłem z mocą. – Mów prędzej, co się stało?

Te same co uprzednio dźwięki bezładnie i gromadnie wyrwały się z gardła
nieszczęsnego wuja. Nabiegłe krwią gały jego oczu zwróciły się ku mnie,
lecz nie poznały mojej osoby.

Rozejrzałem się dokoła, aby stwierdzić naocznie, jaki rodzaj klęski
przytrafił się memu wujowi.

Na placu, który był miejscem tajemniczego wypadku, krzyżowały się cztery
ulice, zdążające w cztery strony świata. U wylotu tych ulic ujrzałem kilka
dziewcząt i poznałem w nich natychmiast – powiernice natchnień mego
wuja. Obok każdej dziewczyny stał młodzieniec i rumak. W chwili gdym to
zobaczył, młodzieńcy dosiedli właśnie rumaków i porwawszy wpół każdy
swoją dziewczynę zmykali co tchu w cztery strony świata: jedni – na
północ, drudzy – na południe, inni – na wschód, a inni wreszcie – na
zachód.

Obłąkane oczy wuja Tarabuka tężyły się w ślad za zbiegami. Dłonie jego
wyciągnęły się teraz kolejno w kierunku wszystkich czterech ulic.

– Chwytajcie je! Chwytajcie! – zawołał z rozpaczą nieludzką. – To utwory
moje! Moje utwory!

– Wariat! Wariat! – zawołano znowu w tłumie. – Szaleniec! Obłąkaniec! O
jakich on utworach gada?

– Utwory moje, utwory! – wrzeszczał wuj Tarabuk. – Było ich tysiąc i
wszystkie uciekły! Uciekły i uniosły ze sobą wszystek skarb mego ducha!
Znalazły sobie jakichś młokosów, urwipołciów, wisusów spod ciemnej
gwiazdy i uciekły z nimi na wschód i zachód, północ i południe!

Rzuciłem znowu okiem na cztery z placu wychodzące ulice i ze smutkiem
stwierdziłem, że resztki wiadomego „tysiąca” zmykały co tchu po
wspomnianych ulicach, ginąc mi z oczu na zakrętach.

Wuj Tarabuk znieruchomiał, zesztywniał, stracił chwilowo czucie, rozum i
wolę. Ująłem go pod ramię i skierowałem jego kroki ku pałacowi. Szedł
posłusznie i bezwiednie, chociaż z widocznym trudem. Tłum gapiów
towarzyszył nam aż do samego domu.

Gdym wszedł z wujem do pokoju, szepnął głosem doszczętnie złamanym:

– Ktokolwiek jesteś, zły duch czy przyjaciel, posadź mię w fotelu, gdyż
jestem bezwzględnie zmęczony, a nie mam siły woli, której nakaz
potrafiłby doprowadzić mię do postawy siedzącej.

Usadowiłem wuja w fotelu i stanąłem tuż obok.

– Wuju – rzekłem – opamiętaj się i uspokój. Czy nie poznajesz mnie? To
ja, twój siostrzeniec, Sindbad!

– Wierzę ci na słowo – odparł wuj – aczkolwiek stokroć wole własnymi
oczyma sprawdzić tożsamość twej osoby.

I wuj podniósł na mnie oczy, dotąd nieruchome i nic nie widzące.

– Poznaję cię – szepnął głosem słabym i wątłym. – Poznaję cię, mój drogi
Sindbadzie. Przybywasz właśnie w chwili, gdy nauczony gorzkim
doświadczeniem mogę ci dać dobre i cenne na przyszłość rady. Trwalszy
jest pergamin, trwalszy jest papier niźli pamięć płochej dziewczyny. Jeśli
kiedykolwiek będziesz wiersze pisywał, notuj je na pergaminie lub na
papierze, kreśl je kciukiem lub małym palcem na piasku, lecz nie karbuj
ich nigdy w pamięci dziewczęcej! Tysiącu dziewcząt powierzyłem swe utwory
i ani jedna z tego tysiąca nie dotrzymała mi co dzień ponownie składanej
przysięgi! W ostatnich czasach spłodziłem tyle wierszy, że na każdą
dziewczynę przypadło dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć cudownie
rymowanych utworów. Czyliż mogłem świeżej i młodej pamięci dziewczęcej
udzielić wspanialszego i wdzięczniejszego brzemienia? A jednak spotkała
mię niewdzięczność, wołająca o pomstę do nieba! Wprawdzie zauważyłem,
iż od pewnego czasu wszystkie przybladły nieco i zmizerniały. Nie
zauważyłem wszakże, iż wszystkie knuły przeciwko mnie spisek potworny i
zbrodniczy! Nie wiem doprawdy – jak i gdzie, i kiedy – wszystkie zaręczyły
się z jakimiś urwisami, pędziwiatrami, oczajduszami i wspólnie ze zgrają
swych narzeczonych umyśliły gromadną ucieczkę. Dzień dzisiejszy był
właśnie umówionym dniem owej ucieczki. Skoro świt – posłyszałem w
pałacu jakiś szmer i szelest, i pełną śmieszków krzątaninę. Byłem jednak
tak znużony nocą bezsenną, że mi się nie chciało wstać z łóżka i zbadać
przyczyny owych szmerów i szelestów. Przymknąłem oczy i zdrzemnąłem
się najsmakowitszą drzemką poranną, która nie wchodząc w zakres
obowiązkowego snu stanowi tym milszą, że niespodzianą gratkę. Nigdym
jeszcze tak smacznie, tak głęboko i tak zapamiętale nie drzemał.
Drzemka, aczkolwiek wyjątkowo pokrzepiająca, trwała krótko jak każde w
ogóle szczęście. Ocknąłem się dość rześko i przypomniawszy sobie owe
szmery i szelesty jąłem bacznie nasłuchiwać. W pałacu jednak tym razem
trwała cisza tak doskonała i tak nieskalana, jakby go ktoś wyludnił.
Pośpiesznie tedy wdziałem na się ubranie i przebiegłem cały pałac, aby
wykryć przyczynę wspomnianych szmerów i szelestów. Zajrzałem też i do
komnat, w których mieszkały dziewczęta. Komnaty były puste. Złe
przeczucie ścisnęło mi serce, a w gardle doznałem czegoś w rodzaju wielce
nieznośnej dławicy. Tknięty złym w sercu przeczuciem i udręczony
nieznośną w gardle dławicą, wybiegłem z pałacu. Widok tłumu,
zgromadzonego na ulicach, potwierdził moje obawy. Biegłem i – o ile
pamiętam – przytomność umysłu malała we mnie z każdym krokiem.
Trudno mi obecnie powiedzieć, z jak wielkim zasobem pilnie malejącej
przytomności dotarłem wreszcie do placu. Tam zdybałem moje
dziewczęta. Brak mi słów, drogi Sindbadzie, aby ci opisać rozpacz, która
mię ogarnęła na widok tego, jak niewierne dziewczęta wraz ze swymi
narzeczonymi zmykały konno sprzed moich przerażonych oczu!
Nadaremniem wołał, nadaremniem groził, nadaremniem wstydził je,
przypominając dane mi wczoraj jeszcze przysięgi! Nic nie pomogło! Nic ich
nie odwróciło, nie powściągnęło od zamierzonej ucieczki!

Własnymi oczyma musiałem patrzeć na to, jak znikały kolejno na
zakrętach ulic, raz na zawsze pozbawiając mię moich utworów, które z
pewnością wyrzucą ze swej pamięci w chwili, gdy poślubią owych
urwipołciów! Tłum wziął mię zapewne za wariata i bronił mi dostępu do
dziewcząt, sądząc, że zamierzam je zabić w napadzie jakiegoś szaleństwa
lub obłędu. Pouciekały wszystkie! Straciłem bezpowrotnie mój kilkoletni
dobytek poetycki! Zostałem oto sam – bez tysiąca dziewcząt i bez
dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu tysięcy moich arcydzieł!

Wymówiwszy to słowo: „arcydzieł” wuj Tarabuk załamał dłonie i rozpłakał
się jak dziecko. Pocieszałem go jak mogłem i jak umiałem, ale cóż
znaczyły słowa pociechy wobec tak nieodpartej a tak rozpaczliwej
rzeczywistości? Wuj płakał dopóty, dopóki mu łez całkiem nie zbrakło.
Wówczas sam stwierdził swój stan wewnętrzny.

– Przed chwilą na placu – rzekł smutnie – zbrakło mi słów, aby mą rozpacz
wypowiedzieć. Obecnie zbrakło mi łez, aby mój ból wypłakać. Tedy
pozostaje mi jedno: spać poty, póki się nie wyśpię i nie odzyskam sił do
nowej pracy.

Sam własnoręcznie ułożyłem wuja do snu. Zasnął snem tak kamiennym,
że obudził się dopiero nazajutrz wieczorem. Sen go niezwykle pokrzepił, a
nawet odmłodził. Nie zdradzał tym razem żadnych na umyśle uszkodzeń.
O niedawnej klęsce przypominał chyba ten jeden nowonabyty nałóg, iż wuj
bardzo często używał w rozmowie słowa „tysiąc”, co jednak nie tylko nie
robiło złego wrażenia, lecz nawet wzmacniało liczebnie poniektóre
wspomniane przez wuja przedmioty.

– Jakże się spało? – spytałem ockniętego.

– Do tysiąca piorunów, niezgorzej! – zawołał wuj przecierając oczy. –
Czemuż tak patrzysz na mnie, jakbyś miał tysiąc oczu we łbie? Jestem
tak głodny, że chętnie bym pożarł tysiąc wołów. Przy obiedzie opowiesz mi
swoje przygody. Wiem z góry, że masz nie byle co do opowiedzenia, bo
tysiączny z ciebie chłop. A opowiedz mi wszystko dokładnie, boś ostatnim
razem jeno tysiączne przez tysiączne opowiedział. O ile pamiętam,
powracasz z czwartej podróży. Nie martw się, jeśli ci się niezupełnie udała,
bowiem, jak mówi przysłowie: do tysiąca razy sztuka.

Wuj zamiast: „setny chłop”, mawiał obecnie: „tysiączny chłop”,
zamiast: „piąte przez dziesiąte” używał wielce niefortunnego
wyrażenia: „tysiączne przez tysiączne”, zaś zawartość przysłowia: „do
trzech razy sztuka” pomnożył i rozwlekł aż do tysiąca.

Przy obiedzie opowiedziałem mu wszystko, co mi się zdarzyło. Wuj słuchał
z ciekawością, lecz przy końcu opowiadania twarz mu się wydłużyła, a w
oczach zjawił się dość przykry wyraz goryczy.

– Widzę, żeś pomimo obietnicy żadnej ze spotkanych królewien nie
ofiarował mego wiersza – rzekł wreszcie z bezdennym smutkiem w głosie.

– Miałem tyle kłopotów, nieszczęść, zdarzeń i wrażeń, żem zupełnie o tej
obietnicy zapomniał.

Wuj nic na to nie odpowiedział, ale czułem, że na dnie serca ma do mnie
urazę.

Dzień cały aż do nocy spędziliśmy na rozmowach. Noc przyszła jasna,
wonna, gwiaździsta. Zasnąłem snem mocnym. Nawiedziła mię we śnie
Urgela i przez noc całą grała mi na złotej lutni. Gdym się zbudził nad
ranem, ujrzałem wuja, który stał przy mnie i wsłuchiwał się w cudowne
dźwięki, z mego snu na świat wybiegło.

– Trzeba przyznać tej twojej Urgeli, że gra pięknie jak z nut! – rzekł
przyglądając mi się uważnie.

– Odwiedza mię co noc we śnie, a ma w dłoni lutnię złotą – odrzekłem.

– Czybyś jej nie mógł poprosić, aby mi się tej nocy przyśniła? – spytał wuj
nieśmiało.

– Nie mogę – odrzekłem – ponieważ dla niej przyśnić się znaczy tyle, co
poślubić. Trudno mi ją prosić o to, aby poślubiła wuja, gdyż mnie właśnie
jest poślubiona.

Wuj westchnął głęboko i nic nie odpowiedział. Od czasu mego przyjazdu
do Bagdadu Diabeł Morski nie przyśnił mi się ani razu, nie znalazł bowiem
miejsca dla siebie we wnętrzu mego snu, który całkowicie zapełniała
Urgela. Dźwięki jej lutni odstraszały Diabła Morskiego, a oprócz tego
trudno było takiemu jak wspomniany diabeł potworowi przedostać się do
snu, na którego straży stała cudowna wróżka. Przypuszczam też, iż nie
chciał objawić mi się w jakiejkolwiek postaci ludzkie!, gdyż wiedział, że go
poznam tym razem po pysku diabelskim, który od czasu do czasu będzie
mi musiał ukazać. Postanowił więc użyć innego fortelu, aby mię skusić do
nowej podróży i obarczyć mię w ten lub inny sposób wiadomym listem.

Pewnego razu, gdym spacerował za miastem, zjawił mi się we własnej swej
postaci. Zdziwiła mnie jego zuchwałość i bezczelność.

– Jak śmiesz na oczy mi się pokazywać? – zawołałem gniewnie. –
Natręctwo twoje nie ma granic ani miary!

– Nie gniewaj się na mnie – odpowiedział Diabeł Morski. – Postanowiłem
nigdy nie kusić cię do podróży, lecz do innych zgoła czynów.

– Do jakich? – spytałem marszcząc brwi.

– Do błahych – odrzekł Diabeł spokojnie. – Mianowicie pragnę cię zniewolić
do tego, abyś po pierwsze: zabił we śnie Urgelę, po wtóre: zamordował na
jawie wuja Tarabuka, i po trzecie: śmiał się z tych dwóch czynów i we śnie,
i na jawie.

Słowa te oburzyły mię tak, żem w pierwszej chwili osłupiał z nadmiaru
oburzenia. Potem wpadłem w taką wściekłość, jakiej z pewnością nikt pod
słońcem nie doznał.

– Zabiję cię, potworze przeklęty! – wrzasnąłem wyciągając i tężąc pięście. –
Zabiję cię, zanim zdążysz raz jeszcze powtórzyć te słowa zbrodnicze!

Z zaciśniętymi pięściami rzuciłem się na Diabła. Lecz ten ostatni, udając
przerażenie, zaczął co tchu przede mną uciekać.

Wściekłość moja wzrastała coraz bardziej, gdyż potwór uciekając odwracał
ku mnie swój łeb i powtarzał wciąż te wyrazy:

– Musisz zabić we śnie Urgelę, zamordować na jawie wuja Tarabuka i
śmiać się z tych dwóch czynów i we śnie, i na jawie!

Ścigałem go niestrudzenie, lecz uchodził tak chyżo, że wymykał mi się z
rąk w chwili, gdym był już pewien swego zwycięstwa.

Wściekłość moja była tak wielka, że postanowiłem ścigać go dzień i dwa, i
trzy, dopóty, dopóki nie pochwycę go i nie ukarzę!

Oślepłem w tej chwili na wszelkie inne uczucia prócz gniewu i zemsty. Nie
widziałem wokół i przed sobą nic prócz Diabła Morskiego, którego
chciałem, którego musiałem pochwycić. Któż mi uwierzy, gdy powiem,
żeśmy biegli dwa dni i dwie noce bez ustanku! A jednak tak było! Dwa dni
i dwie noce – bez wytchnienia, bez spocznienia! Diabeł uciekał w stronę
Balsory i na trzeci dzień goniłem go już po ulicach tego miasta. Nie
zauważyłem jednak, że się znajdujemy w Balsorze. Oślepiony
wściekłością, nie widziałem miasta, widziałem tylko Diabła, którego
chciałem, którego musiałem pochwycić. Potwór tymczasem skierował swój
bieg w stronę portu balsorskiego. Biegłem za nim. Dotarliśmy w ten
sposób do samego portu, gdzie stał okręt, który w tej chwili miał odbić od
brzegu. Lecz nie widziałem okrętu ani portu – widziałem tylko Diabła,
którego musiałem pochwycić. Odwrócił właśnie ku mnie swój łeb i po raz
ostatni zawołał:

– Musisz zabić we śnie Urgelę, zamordować na jawie wuja Tarabuka i
śmiać się z tych dwóch czynów i we śnie, i na jawie.

Powtórzył te słowa po raz ostatni i wbiegł na pokład odchodzącego okrętu.
Wbiegłem za nim. Nie zauważyłem, że okręt odbił już od brzegu i kołysał
się na falach wezbranego morza. Nie mogłem tego zauważyć, gdyż
właśnie w tej chwili spostrzegłem, że na karku Diabła Morskiego sterczy
rąbek jakiegoś białego przedmiotu, za który łacniej go mogłem
pochwycić. Szybko więc wyciągnąłem dłoń i schwyciłem ów rąbek, który
został mi w dłoni, podczas gdy Diabeł Morski jednym susem przesadził
burtę okrętu i zniknął w głębinie morza. Zostałem na pokładzie płynącego
kędyś okrętu z owym białym przedmiotem w dłoni, który to przedmiot
był – ni mniej, ni więcej – tylko znanym mi już od dawna listem Diabła
Morskiego.

Ma się rozumieć, iż moje nagłe i niezwykłe wraz z Diabłem Morskim
wtargnięcie na pokład nie uszło uwagi kapitana i załogi. W pierwszej chwili
na widok ściganego przeze mnie potwora kapitan osłupiał, a załoga
skamieniała ze zdziwienia. Dzięki tym dwu okolicznościom – osłupienia i
skamienienia – nie stawiano nam żadnych przeszkód i pozwolono wbiec
na pokład odpływającego okrętu. Obecnie wszakże i kapitan, i załoga
otrząsnęła się z pierwszych zbyt gwałtownych wrażeń i postanowili zapewne
w ten lub inny sposób zaznaczyć swe odrębne stanowisko w sprawie mego
samozwańczego włączenia swej osoby do liczby legalnych pasażerów.

Skupiono się wokół mnie w chwili, gdym stanął w miejscu, dzierżąc w dłoni
list Diabła Morskiego, który właśnie, przeskoczywszy krawędź okrętu,
zniknął w głębinie spienionego morza. Wielki zgiełk i tumult uczynił się
dokoła mej nieszczęśliwej osoby. Jeden ze starych i wytrawnych marynarzy
zbliżył się wręcz do mnie i jął mię pilnie i badawczo od stóp do głów
oglądać. Zastygłem w miejscu bez ruchu – z rozwartymi na oścież oczyma
i z wyciągniętą przed się dłonią, w której tkwił list przeklęty. Zrozumiałem,
że byłem igraszką diabelskiego fortelu, z którego pomocą natrętny
potwór po raz już piąty zmusił mię do podróży. Pochłonięty ową myślą,
nie zauważyłem nawet, że stary i wytrawny marynarz dotknął z lekka mej
przed się wyciągniętej dłoni, a następnie ujął dwoma palcami list, który w
niej sterczał. Wówczas opuściłem dłoń pozbawioną listu i zbladłem. Stary i
wytrawny marynarz zbliżył list do oczu i zaczął go starannie odczytywać. Po
czym znów spojrzał na mnie, ale tym razem tak groźnie, żem struchlał.
Stary i wytrawny marynarz zauważył natychmiast moje struchlenie i
zapewne był upojony potęgą własnego wzroku, gdyż w milczeniu począł
raz po raz miotać na mnie błyskawice nieodpartych i nieuniknionych
spojrzeń. Czynność owa trwała chwil kilka i przyprawiła mnie o szczególny
rodzaj nieznośnych, a nie znanych mi dotychczas cierpień, które się
przejawiały na zewnątrz uporczywą drgawką całego ciała tudzież wielce
przykrym brakiem tchu w piersiach. Nauczony gorzkim doświadczeniem
wiedziałem, że czeka mnie zatarg z całą załogą – zatarg, który może
zakończyć się bardzo smutnym dla mnie wyrokiem. Wolałem jednak jak
najgorsze, byle natychmiastowe rozstrzygnięcie moich losów niźli owo
milczące miotanie spojrzeń starego i wytrawnego marynarza. Nie mogłem
ich znosić dłużej, toteż drżącym i przerywanym głosem zawołałem, a
raczej zaszeptałem, błagalnie wyciągając ku niemu dłonie:

– Nie dręcz mnie bezpotrzebnie pociskami swych spojrzeń, stary i wytrawny
marynarzu! Mów wprost, co masz do powiedzenia! Szczerze i dokładnie
odpowiem na każde twoje pytanie, choćby odpowiedź moja miała
pociągnąć za sobą karę śmierci! Wolę śmierć szybką niż twoje długotrwałe
spojrzenia! Nikt nigdy jeszcze dotąd nie patrzył na mnie w ten sposób!

– Znam potęgę mego wzroku – odparł stary i wytrawny marynarz –
wypróbowałem jej na niejednym zbrodniarzu, lecz każda nowa próba
sprawia mi nową przyjemność. Nikt i nic nie ukryje się przed mym
wzrokiem. Widzę cię – na wskroś, na wylot, na przestrzał i do cna. List,
który w czas udało mi się wyrwać z twej dłoni, jest listem Diabła
Morskiego – ty zaś jesteś jednym z jego najbliższych krewniaków.
Obecność tego listu na okręcie wróży klęski i nieszczęścia. Jedynym dla
nas, aczkolwiek niezupełnym, ratunkiem jest jak najrychlejsze pozbycie
się tego listu oraz twojej osoby, która bezprawnie wbiegła na pokład,
poprzedzona z tych lub innych powodów przez samego Diabła Morskiego.
Nie moją jest rzeczą wybór środków i sposobów pozbycia się ciebie i listu.
Wybór ten należy do naszego kapitana, który jest obecny i który słyszał z
pewnością moje powyższe sprawozdanie.

Kapitan spojrzał na mnie spode łba i po chwili rzekł głosem surowym:

– Czy chcesz i czy możesz odeprzeć zarzuty, którymi cię obarczył stary i
wytrawny marynarz?

– Chcę i mogę! – odparłem. – Nie jestem bowiem krewnym Diabła
Morskiego, lecz ślepym narzędziem jego przebiegłych i natrętnych
knowań.

Nabrałem tchu, odchrząknąłem głośno i opowiedziałem kapitanowi
wszystkie moje z Diabłem Morskim przygody, nie wyłączając ostatniej,
która mię przeciw woli i wbrew zamiarom wpędziła na pokład okrętu.

– Tak! – dorzuciłem na końcu. – Przysięgam na miłość, jaką czuję dla wuja
mego Tarabuka, że Diabeł Morski usidlił mię w swych sieciach i z pomocą
umyślnej obelgi oraz udanej ucieczki uprowadził mię z Bagdadu do
Balsory, a z Balsory – na pokład waszego okrętu w chwili jego odjazdu.

– Czy masz jakiekolwiek dowody na potwierdzenie prawdy tych słów? –
spytał kapitan.

– Mam! – zawołałem radośnie.

– Słuchamy tedy – rzekł kapitan.

– Mam wprawdzie jeden tylko dowód, ale za to niezbity! – zawołałem
znowu w uniesieniu.

– Cóż to za dowód? – spytał stary i wytrawny marynarz, ironicznie mrużąc
oczy.

Pod wpływem nadmiernych wrażeń, a szczególniej pod przemocą spojrzeń
starego i wytrawnego marynarza wszystkie myśli zmąciły mi się w głowie i
ani przypuszczałem, iż dowód, który na poparcie mych wyznań przytoczę,
narazi mię na tu, na co mię właśnie-naraził. Spojrzałem prosto w oczy
kapitanowi i rzekłem:

– Jedynym, ale niezbitym dowodem mej prawdomówności jest to, żem
goniąc w ślad za bezczelnym Diabłem nie zdążył się nawet pożegnać z
wujem Tarabukiem dla tej właśnie przyczyny, iż nie-zamierzałem zgoła
udać się w jakąkolwiek podróż.

Cała załoga wybuchnęła głośnym śmiechem, któremu wtórował sam
kapitan.

– Koszałki-opałki! – zawołał stary i wytrawny marynarz. – Kręty-wety! Tere-
fere-kuku! A maszże tam jeszcze w zapasie choćby kilkoro takich
cacanych dowodów? Dowody tego rodzaju w naszych oczach mają wartość
opowiadań babuni dla grzecznych dzieci, z tą tylko różnicą, żeś zgoła
niepodobny do babuni, my zasię nie jesteśmy grzecznymi dziećmi! Jesteś
krewnym Diabła Morskiego i – basta! Poznaję to po wyrazie twych oczu, po
rysach twarzy, po głosie i po tym, żeś nie mógł zbyt długo znosić mych
potężnych i wypróbowanych spojrzeń! Starego wróbla nie weźmiesz na
plewy! Zanadto jestem stary i zanadto wytrawny, aby zaufać byle
wybiegom takiego, jak ty, diabelskiego gagatka. Powtarzam więc, iż
wybór sposobów pozbycia się raz na zawsze ciebie i owego listu należy nie
do mnie, lecz do kapitana.

– Rozkazuję – rzekł kapitan – rozkazuję staremu marynarzowi, aby list
niezwłocznie rzucił do morza. Ciebie zaś, krewniaku diabelski, wysadzimy
na pierwszym lądzie, który po drodze spotkamy. Przypuszczam, iż będzie
to ląd, a raczej wyspa bezludna, na której albo zginiesz z głodu, albo
umrzesz z nadmiaru samotności, albo skonasz z powodu zbyt wyłącznego
przebywania sam na sam ze sobą, ile że jesteś nasieniem diabelskim i
obecnością swoją nie tylko innym, lecz i sobie samemu możesz, jak
myślę, śmiertelnie dokuczyć.

Nic na to nie odrzekłem. Czułem, że wszelkie z mej strony tłumaczenia
spełzłyby na niczym. Przez dwa dni żeglugi nie zoczyliśmy naokół ani
lądu, ani wyspy. Przez te dwa dni karmiłem się tylko chlebem i wodą,
którą mi podawano z rozkazu kapitana.

Nocą, jak zazwyczaj, piękna Urgela grywała mi na złotej lutni l dźwięki jej
pieśni, przelewając się swym nadmiarem przez brzegi snu, napełniały
czarownym echem wnętrze całego okrętu, który kołysał się w takt ich
melodii.

Zauważył to kapitan i załoga, a przede wszystkim stary i wytrawny
marynarz.

Nie pytano mnie jednak o przyczyny i źródła owych dźwięków, ustalił się
bowiem na okręcie taki obyczaj, że nikt do mnie się nie zbliżał i nikt ze
mną nie rozmawiał. Słyszałem tylko z dala, jak stary i wytrawny marynarz
tłumaczył kapitanowi pochodzenie owych dźwięków.

– Krewni Diabła Morskiego – mówił, znacząco marszcząc brwi – krewni
Diabła Morskiego lubują się czasem w połykaniu rozmaitych przedmiotów,
sprzętów i narzędzi, gdyż żołądki ich trawią nawet kamienie. Ten, który na
naszym przebywa okręcie, pewnikiem okradł jakiegoś muzykanta
wędrownego, aby skradzionym instrumentem nasycić swój wiecznie głodny
żołądek. Może połknął harfę albo skrzypkę, albo wiolonczelę, albo
basetlę, albo cytrę, albo gitarę, albo drumlę jakowąś, która zamiast
burczeć, będzie mu grała w brzuchu dopóty, dopóki jej do cna nie strawi.

Kapitan wielce podziwiał zasoby wiedzy starego i wytrawnego marynarza,
ten zaś smutnie głową kiwał, jakby bolę jąć nad połkniętą przeze mnie
drumlą lub gitarą. Wreszcie na trzeci dzień mitrężnej żeglugi ujrzeliśmy
przed sobą wyspę samotną, bezludną i skalistą. Na tej właśnie wyspie
wysadzono mnie, a raczej kazano wysiąść. Zaledwom stopą dotknął lądu
wyspy, okręt odpłynął i wkrótce znikł mi z oczu. Zostałem sam, nie
wiedząc, gdzie się znajduję. Wyspa pokryta była skałami. Poza tym – ani
drzew, ani ptaków, ani strumieni, ani nawet źdźbła trawy. Skały, skały i
skały. Pomiędzy skałami wiły się ścieżki zawiłe. Zacząłem się błąkać po
tych ścieżkach, rozmyślając o bliskiej śmierci głodowej, która mię czekała.

Nagle na zakręcie jednej ścieżki ujrzałem pałac kuty w skale. Miał
olbrzymie drzwi z szarego kamienia, które stały otworem.

Natychmiast wszedłem do wnętrza pałacu. Wbiegłem po pustych schodach
na piętro, a stamtąd do obszernych, złocistych komnat, w których unosił
się smaczny zapach rozmaitych potraw. Komnaty jednak były puste,
bezludne, samotne. Węsząc zapachy smażonego, pieczonego i
duszonego mięsiwa szedłem dalej – z komnaty w komnatę – aż wreszcie w
ostatniej komnacie ujrzałem postać ludzką. Był to ani zbyt młody, ani
zbyt stary tłuścioch, ubrany w szaty jaskrawożółte i tak lśniące, że mimu
woli przesłoniłem urażone oczy.

Pulchna jego twarz posiadała aż trzy pulchne podbródki, które co chwila
głaskał niemniej pulchną dłonią. W zadumie i w skupieniu poruszał
pulchnymi wargami i pomlaskiwał pulchnym językiem tak, jakby rozważał
smak zjedzonych przed chwilą potraw, których woń gęsta, tłustawa i
jeszcze ciepła obficie przesycała i urozmaicała powietrze komnaty. Nie
spojrzał nawet na mnie, zbyt zajęty rozsmakowywaniem swych świeżych i
wonnych wspomnień podniebieniowych.

Każdy jego ruch i każdy wyraz twarzy budził we mnie tak nieznośny i tak
zapalczywy apetyt, żem nie mógł ani na mgnienie oderwać swych oczu od
owych ruchów i wyrazów. Trwaliśmy tak w milczeniu przez chwil kilka.

Wreszcie tłuścioch raczył zwrócić uwagę na moją obecność i nie zdziwiony
nią zgoła, głosem tłustawym i smakowitym rzekł, niby od niechcenia:

– A, bardzo mi przyjemnie ujrzeć znienacka w mym własnym pałacu gościa
poniekąd nieproszonego.

– Jestem podróżnikiem, zbłąkanym wśród skał tej wyspy – odrzekłem
wsłuchując się w jego nieustanne mlaskanie językiem. – Przypuszczam, iż
na całej kuli ziemskiej nie ma człowieka głodniejszego ode mnie, który by
jednocześnie wdychał nozdrzami tyle smakowitych a uroczych zapachów!

– Jak to! – zawołał tłuścioch z wielkim niepokojem. – Jesteś głodny i nikt
cię dotąd nie nakarmił! Bój się Boga, człowieku ma-rudny, czemuś
wcześniej do mnie nie przyszedł? Byłbyś sobie podjadł świeży i wonny
obiadek, a teraz, niestety, będziesz musiał zadowolić się odgrzanymi
resztkami. Z góry cię za to przepraszam, ale Bóg widzi, że nie moja w
tym wina! Jak mogłeś tak się spóźnić na obiad? Wyrządziłeś mi,
człowieku niedobry, wielką krzywdę i większą jeszcze przykrość. Powiedzże
mi co prędzej, człowieku uparty, czy masz dostateczny apetyt, gdyż w
razie braku apetytu dam ci ziółek gorzkich, które apetyt natychmiast
pobudzą.

– Ziółka mi są zgoła niepotrzebne! – zawołałem niecierpliwie. – Mam
wprost wilczy apetyt i każda chwila zwłoki jest dla mnie męczarnią nie do
zniesienia!

– Cierpliwości, cierpliwości, człowieku gwałtowny! – rzekł tłuścioch z
uśmiechem dobrotliwym. – Musimy przede wszystkim zasiąść do tego oto
stołu, który tkwi niemal w pośrodku komnaty.

Usiadłem na wskazanym krześle.

– Więc powiadasz tedy, iż masz apetyt dostateczny? – spytał znów
tłuścioch siadając naprzeciwko i zacierając swe pulchne dłonie.

– Dostateczny, najzupełniej dostateczny! – zawołałem z mocą. – Niczego
mi nie brak prócz jedzenia! Każda chwila zwłoki przyprawia mię o mdłości
nieludzkie!

– Cierpliwości, cierpliwości, człowieku w gorącej wodzie kąpany! – rzekł
znowu tłuścioch, dobrodusznie pogłaskując swój potrójny podbródek. –
Wszakże musimy uprzednio obmyślić zespół oraz następstwo potraw.
Chciałbym wiedzieć, co pragniesz spożyć najpierw, a co potem? Przede
wszystkim jednak zawołam lokaja, aby nam co tchu nakrył do stołu.

Mówiąc to klasnął w dłonie, tak jakby na lokaja, a chociaż nikt się na owe
klaśnięcie nie zjawił, zwrócił ku drzwiom swą pulchną twarz z takim
wyrazem, jakby właśnie we drzwiach stał przywołany lokaj.

– Mój drogi Kalebasie – rzekł do urojonego w drzwiach lokaja – nakryj co
prędzej do stołu, bo mamy gościa, którego pragnę uraczyć doskonałym
obiadem, tym bardziej że mu nic nie brak prócz jedzenia.

W pierwszej chwili wydało mi się, że dobroduszny z pozoru tłuścioch jest
wariatem, lecz natychmiast przyszło mi do głowy, iż jest po prostu
miłośnikiem figlów, i postanowiłem – gwoli pozyskania na przyszłość jego
względów i gościnności – przytakiwać owym figlom i wraz z nim udawać, iż
wierzę najzupełniej w rzeczywistość urojonych przedmiotów.

– Bardzo mi się podoba z twarzy ów Kalebas – rzekłem poważnie. –
Przypomina mi ogromnie pewnego starego i wytrawnego marynarza,
którego spotkałem na okręcie podczas mej ostatniej podróży.

– Jest to stary i wierny sługa – odpowiedział zarówno poważnie tłuścioch. –
Cenię go i lubię za pośpiech, z jakim spełnia każde zlecenie. Czy nie
uważasz, jak szybko nakrywa do stołu?

– Podziwiam twą szybkość i usłużność, poczciwy Kalebasie – rzekłem
zwracając się do nieistniejącego lokaja i niezwłocznie czyniąc w powietrzu
dłonią taki ruch, jakim zazwyczaj wręcza się napiwki, dodałem głosem
skromnym a uprzejmym: – Masz tu, mój drogi, tysiąc dukatów na
rozgrzewkę. Jest to drobnostka, która ci się wszakże przyda.

– Nie psuj mi służby zbytnią hojnością – szepnął ukradkiem tłuścioch
pochylając się ku mnie i grożąc mi palcem po nosie.

– Stół już nakryty! – zawołałem udając radość niezmierną. – Możemy teraz
śmiało zażądać najwybredniejszych potraw! Nieprawdaż?

– Od czego zaczniemy? — spytał tłuścioch mrużąc oczy i udając głęboką
zadumę. – Myślę, że najlepiej byłoby zacząć od jakiejś niewinnej
przekąski w rodzaju sardynek w oliwie, które ubłożywszy z lekka
podniebienie nie odebrałyby apetytu do dań następnych.

– Zgoda! – rzekłem udając wesołość i zadowolenie. Tłuścioch znów klasnął
w dłonie.

– Czy nie widzisz tam we drzwiach Kalebasa? – spytał po chwili.

– Stoi tam już od minuty w oczekiwaniu twych zleceń – odparłem.

Tłuścioch zwrócił głowę ku drzwiom.

– Poczciwy Kalebasie – rzekł z dobrodusznym uśmiechem – przynieś nam
pudełko sardynek w oliwie, jeno duchem, bo gość ma apetyt wilczy i
spieszno mu do przekąski.

– Nie jestem znów tak głodny, abym nie mógł chwili jednej zaczekać –
zauważyłem głosem niezwykle ugrzecznionym, udając pewnego rodzaju
wstydliwość i zakłopotanie człowieka, który nie chce wyzyskiwać zbytniej
gościnności gospodarza.

– Nie krępuj się, człowieku wstydliwy! – zawołał tłuścioch. – Żądaj, czego
tylko dusza twoja zapragnie! Uważaj mój dom za SWÓJ własny.
Gościnność jest jedynym moim nałogiem. Ale otóż i sardynki zjawiły się
już na stole. Błagam cię, człowieku wstrzemięźliwy, jedz, ile się zmieści!
Czym chata bogata, tym rada!

I mówiąc to tłuścioch swoją pulchną dłonią przysunął mi zręcznie i
usłużnie nieistniejące zgoła pudło urojonych sardynek w niemniej urojonej
oliwie.

Jąłem je wywlekać z pudła niewidzialnym widelcem i kłaść na
niewidzialnym talerzu. Tłuścioch też, idąc za moim przykładem, wyciągnął
widelcem jedną sardynkę, wsunął ją szybko do rozwartych zawczasu ust,
przełknął, oblizał się i rzekł:

– Świeżuteńkie! Takich sardynek z pewnością nigdzie nie jadłeś. Każę je
zaprawiać bobkowymi liśćmi i goździkami, aby w ten sposób ożywić i
zaostrzyć mdły smak oliwy.

– Przewyborne! – zawołałem udając, że przełykam, jedną po drugiej,
urojone sardynki.

– Nie krępuj się, człowieku niedobry, i weź jeszcze, choćby kilka.

– Już nie mogę, doprawdy nie mogę! – wymawiałem się z niezwykłym
ugrzecznieniem.

– Wyrządzasz mi krzywdę i przykrość! – zawołał tłuścioch. – Weź choćby tę
jedną, co leży na uboczu, najsuciej wykąpana w oliwie i najsrebrniej
połyskująca spasionym brzuszkiem, w którym obecnie utkwił samotny a
wielce nadobny goździk jakby na znak, iż od owego właśnie miejsca warto
tej rozkoszy napocząć.

– Wezmę tedy jeszcze tę jedną pod warunkiem, że będzie-ostatnia.

Podczas gdy jadłem wskazaną mi przez tłuściocha sardynkę, ten ostatni
znów klasnął w dłonie i zwrócił głowę do drzwi.

– Kalebasie – zawołał – podaj nam co tchu dwie filiżanki rosołu z
pasztecikami.

– Pasjami lubię rosół – zauważyłem.

– A więc pij, póki gorący, ale ostrożnie, abyś nie oparzył warg..

– Paszteciki… znakomite! – rzekłem udając zachwyt.

– Nieprawdaż? – zawołał tłuścioch chuchając i poruszając kolisto rozwartymi
wargami, tak jakby smakowicie borykał się ze zbyt gorącym
pasztecikiem. – Są to paszteciki mego własnego pomysłu. W ich wonnym i
parnym wnętrzu tkwi odrobina jarząbka, źdźbło kapłona, naparstek
móżdżku i złotawa krztyna szpiku wołowego. Piękna to zaiste chwila, gdy
owe z rozmaitej dziedziny mięsiwa i tłuszczyki wejdą pomiędzy sobą w
milczące porozumienie, ażeby wspólnie utworzyć jednolity i niepodzielny
smakołyk! Jarząbek zapożyczy smaku od kapłona, kapłon – od móżdżku,
aż wreszcie wszystko troje przesiąknie na wskroś wnikliwym szpikiem, aby
napęcznieć, wyprzejrzyścieć i przysposobić się do ostatecznego roztajania
na szlachetnym podniebieniu pożądanego gościa!

Każde słowo tłuściocha aż do bólu podniecało mój głód i apetyt..
Postanowiłem jednak aż do końca grać powziętą rolę w tej nadziei^ iż
tłuścioch zlituje się wreszcie nade mną i uraczy mię choćby jedną
rzeczywistą potrawą.

Tymczasem wszakże musiałem zjadać potrawy urojone, które nam
podawał urojony Kalebas. Było tych potraw bez liku, tak że w końcu
straciłem wszelką rachubę.

Przyszła wreszcie chwila, gdy tłuścioch kazał podać wino i desery. Urojony
Kalebas natychmiast spełnił to zlecenie.

– Stół ugina się pod butlami wina – rzekł tłuścioch wskazując pustą
powierzchnię stołu. – Czy jesteś znawcą win?

– I owszem – odrzekłem.

– Pozwól więc, człowieku wybredny, że ci po brzegi wypełnię puchar tym
oto wińskiem z Wysp Papuzich, które to wyspy odznaczają się tym, iż nie
ma na nich ani jednej papugi, lecz same co najprzedniejsze winogrona.

Udałem, żem pochwycił w dłonie napełniony puchar i przywarłem go do ust.

– Widzę, żeś jednym tchem całą zawartość wychylił; pozwól, że ci doleję.

– Nie chcę przebrać miary w piciu – odrzekłem z uśmiechem – bo chociaż
łeb mam mocny, wszakże wino może mi w głowie zaszumieć, a wówczas…
nie odpowiadam za własne postępki.

– Nie uchylaj się od picia, człowieku oględny! – zawołał tłuścioch. – Ile wina
w głowie, tyle prawdy w słowie! Albo, jeśli wolisz: ile wina w brzuchu, tyle
mocy w duchu. Pij i żłop, jeśliś chłop! Póki dech w tobie dycha, nie
odsuwaj kielicha!

I znowu podał mi nieistniejący kielich, napełniony winem, którego nie było.

Zacząłem wychylać kielich po kielichu, aż w końcu przybrałem wyraz taki,
jakbym się upił. Wstałem z krzesła i chwiejnym krokiem, słaniając się na
strony, zbliżyłem się do tłuściocha. Głód i wściekłość wstrząsały moim
ciałem. Postanowiłem ukarać dziwacznego i nielitościwego gospodarza.

– Nazwałbym cię osłem, gdybyś nie był podobny do wieprza – rzekłem
udając bełkot pijanego i trzepiąc go płazem dłoni po pulchnych
podbródkach.

Tłuścioch pośpiesznie usunął się ode mnie.

– Widzę, żeś się spił nie na żarty, człowieku nieobliczalny! – zawołał z
udanym uśmiechem.

– Nalej mi jeszcze puchar wina! – wrzasnąłem zataczając się po pijanemu.

– Dość już wina, dość! – zawołał tłuścioch. – Wypiłeś stanowczo za wiele.

– W takim razie sam sobie kielich winem napełnię! – odrzekłem tonem
urażonym i zrobiłem dłonią nad stołem ruch taki, jakbym kielich
napełniał. Po czym w ten sposób napełniony kielich wychyliłem do dna.

– Człowieku niepoprawny! – zawołał tłuścioch. – Toć miarkuję, że ledwo na
nogach się trzymasz! Uprzedź mnie przynajmniej, jakich zazwyczaj
wybryków imasz się po pijanemu?

– Bijam! – odrzekłem.

– Bijasz? – spytał tłuścioch, najwidoczniej truchlejąc.

– Bijam! – powtórzyłem z mocą.

– Kogo? – spytał tłuścioch.

Zamiast odpowiedzi porwałem go za kark, obaliłem na ziemię i jąłem raz
po raz okładać go pięścią. Przerażenie jego było tak wielkie, że nawet nie
krzyknął. Obdarzywszy go odpowiednią ilością razów, podniosłem z ziemi,
chwyciłem za gardło i przyparłem do muru.

– Puść mię, puść! – zawołał blednąc ze strachu. – Każę ci podać
najprawdziwsze, najrzeczywistsze potrawy! Oddam ci za żonę moją córkę
jedynaczkę wraz z połową mego majątku! Nie pozbawiaj mię życia, które
spędzam tak cudownie na doskonałej bezczynności i na spożywaniu
nieporównanych smakołyków!

Wypuściłem z dłoni jego pulchne gardło i zajrzałem mu w oczy z
wyrzutem, z bólem i z gniewem.

– Jak mogłeś tak się znęcać nad moim głodem? – rzekłem z mocą.

– Przebacz mi mój wybryk okrutny, przyszedłeś wszakże w chwili, gdym nie
mógł postąpić inaczej. Ukończyłem właśnie obiad, złożony wyłącznie ze
smakołyków mego własnego wynalazku, gdyż jestem nieporównanym
smakoszem i żarłokiem i zamieszkałem z moją córką umyślnie na tej
wyspie samotnej, aby w tej samotności skupić wszystkie władze mej duszy
w jedność i ową jedność zastosować jedynie do wczuwania się w
najtajniejsze posmaki najrozmaitszych potraw. Otóż przybyłeś w chwili,
gdym po zjedzeniu osobliwie udanego obiadu rozpaczał, że nie mogę
tego obiadu powtórzyć od początku do końca, z powodu, iż przeładowany
żołądek odmawiał mi wszelkiego posłuszeństwa. Obydwaj tedy jednakie
znosiliśmy męczarnie, gdyż zarówno – pomimo żądzy jedzenia – nie
mogliśmy jeść, ty – z powodu braku jadła, ja zaś – z powodu jego
nadużycia. Toteż rozzłościł mnie, a nawet do głębi uraził twój wilczy apetyt
i możność pożerania potraw, które dla mnie chwilowo przynajmniej stały
się niedostępne. Umyśliłem więc za-

drwić z ciebie w sposób – zaiste – nieludzki. Spotkała mię za to z twej ręki
słuszna kara, za którą nie mam do ciebie żalu najmniejszego, obawiałem
się tylko zbytniego przedłużenia owej kary, gdyż takie przedłużenie
mogłoby sprowadzić dla mnie skutki wielce smutne. Podobasz mi się
jednak tak bardzo, że chętnie uczynię cię moim zięciem. Przede
wszystkim wszakże muszę cię – tym razem naprawdę – nakarmić, bo
gotów jesteś skonać z głodu przed ślubem z moją córką, której uroda z
pewnością ciebie oczaruje.

Tłuścioch przyjaźnie uścisnął mi obydwie dłonie i porwawszy wiszącą na
ścianie kołatkę uderzył nią w gong ponad drzwiami. Na przeciągły,
melodyjny i echami nasycony dźwięk gongu zjawił się we drzwiach
rzeczywisty Kalebas.

Tłuścioch szeptem dał mu odpowiednie zlecenia – i po chwili stół uginał
się pod brzemieniem rzeczywistych, namacalnych, dotykalnych potraw.

Podczas gdym pożerał potrawę – zda się – dwudziestą czwartą, weszła do
pokoju cudowna Stella, córka tłuściocha. Była piękna bez zarzutu, lecz
miała jedną wadę, mianowicie zbytnią otyłość, którą po ojcu odziedziczyła.
Otyłość ta wszakże nie koślawiła jej urody, ponieważ ruchy miała
niezwykle zręczne i zwinne, ruchy wiotkiej i smukłej dziewczyny. W
jedzeniu lubowała się tak samo jak ojciec l posiadała podniebienie tak
samo wytrawne.

– Jest to cudzoziemiec, któremu z powodu rozmaitych okoliczności
przyobiecałem twoją rękę – rzekł tłuścioch wskazując mię swej córce. – Czy
nie masz nic przeciwko temu?

– Nie mam nic przeciwko temu – odrzekła rumieniąc się i spuszczając oczy.

– Pragnę, aby ślub wasz odbył się jutro. Czy zgadza się to z twoją wolą?

– Niezupełnie… – zauważyła nieśmiało Stella. – Wolałabym, aby nasz ślub
odbył się dziś jeszcze.

– Nie mam nic przeciwko temu – odpowiedział z kolei tłuścioch.

– Chciałabym jednak wiedzieć, jak się na mój pośpiech zapatruje ów miły
ze wszech miar cudzoziemiec? – szepnęła Stella zerkając na mnie.

– Nie mam nic przeciwko pośpiechowi – odparłem pożerając gwałtownie
potrawę, którą mi przed chwilą właśnie podał Kalebas.

Po zjedzonym obiedzie, nie zwlekając ani chwili poślubiłem piękną,
aczkolwiek zbyt otyłą Stellę i zamieszkałem w pałacu dobrodusznego
tłuściocha.

Stella oprócz otyłości miała, jak się okazało, jeszcze jedną wadę,
mianowicie cierpiała na bezsenność.

Dzięki owej bezsenności posłyszała dźwięki złotej lutni, na której grała mi
we śnie Urgela.

– Cóż to za dźwięki dobywają się z twego snu? – spytała mię pewnego
razu. – Od dawna już chciałam cię o to zapytać, ale jakoś zapominałam.

Opowiedziałem jej całą przygodę z Urgelą.

– O! – zawołała czerwieniejąc z gniewu. – Nie mogę pozwolić na to, aby twój
sen zapełniała jakaś obca istota!

– Urgela nie jest właściwie istotą – odparłem nieśmiało – jest snem tylko.
Nie istnieje, lecz śni się… Rozumiesz?

– Nie rozumiem i nie chcę rozumieć! – wrzasnęła Stella. – Ciekawa jestem,
co byś ty na to powiedział, gdybym się komuś co noc śniła i w dodatku
grywała mu na lutni złotej? Nienawidzę tej Urgeli i muszę ją wypędzić z
twego snu na wszystkie cztery wiatry!

– Bój się Boga, Stello, jak możesz być zazdrosna o sen?

– Jestem zazdrosna o sen, gdyż sama cierpię na bezsenność. Mówiąc to
Stella tupnęła nogą i wyszła z pokoju. Od tego czasu życie moje stało się
nieprzerwaną męczarnią. Stella, chcąc mi wzbronić zamieszkałego przez
Urgelę snu, po całych nocach nieustannie szarpała mię za ramię, aby mi
sen przerywać. Na chwilę nawet nie mogłem zmrużyć oka. Wychudłem,
wynędzniałem, osłabłem i chodziłem po pokoju krokiem chwiejnym i
obłędnym, nie mogąc zaznać upragnionego spoczynku.

– Ja spać nie mogę, więc i ty nie śpij! – mówiła Stella, której zbytnia
otyłość zaczęła mię razić od pewnego czasu.

– Stello, błagam cię, pozwól mi się zdrzemnąć choćby na okamgnienie!

– Nie pozwolę!

– Dlaczego?

– Dlatego, że nie chcę, abyś widział we śnie Urgelę. Pragnę sama rządzić i
opiekować się twym snem.

– Czyż opieka żony na tym polega, aby mężowi odbierać sen i przyprawiać
go o męczarnie nieznośne?

Stella nie dała mi żadnej odpowiedzi.

Zapomniałem nadmienić, iż Urgela, której pewnego razu udało się na
chwilę wkroczyć do mego snu, powiedziała mi wręcz, że nienawidzi Stelli i
że pragnie zemścić się na niej za to, że mi sen przerywa. Wreszcie stało
się to, czegom się najbardziej obawiał. Stella z pewnej księgi
czarodziejskiej dowiedziała się, jakich sposobów trzeba użyć w celu
wywleczenia Urgeli z głębiny snów na jawę.

Pewnej nocy, gdym zasnął, pokropiła mię wywarem odpowiednich ziół i
wymówiła odpowiednie zaklęcie. Pod wpływem owych ziół i zaklęcia Urgela,
która właśnie grała w mym śnie na lutni, straciła nagle swoją równowagę
senną i wychyliwszy się poza obręb snu w rzeczywistość znalazła się
nagle – drżąca i wylękła – na środku komnaty, przed obliczem gniewnej
Stelli.

Zbudziłem się natychmiast i ujrzałem scenę, której nigdy nie zapomnę.
Żona moja otyłymi dłońmi wpiła się w widmowe, złociste warkocze
przerażonej Urgeli. Widziałem, jak dłonie Stelli nie mogąc rozszarpać zbyt
nikłych i niepochwytnych warkoczy ześliznęły się na piersi wróżki i wpiły się
paznokciami w jej widmowe, niepochwytne ciało, które było jeno snem
zlęknionym.

Smukła, powiewna postać Urgeli przepełniła się dreszczem, pod którego
przemocą ciało jej tak wyprzejrzyściało, że obicia przeświecały przez nie.
Wreszcie dłonie Stelli nie mogąc wyczuć kształtów Urgeli podążyły ku lutni
złotej, którą w ręku trzymała, wyrwały tę lutnię i poszarpały ją w złote
strzępy, które spłonęły jak jęzory ognia i zgasły raz na zawsze.

Wówczas jęk i płacz melodyjny wyrwał się z piersi Urgeli.

– Zabiła mnie, pozbawiając lutni! – jęczała Urgela. – Nie dano mi umrzeć,
bom nie żyła, tylko śniłam się ludziom, ale już odtąd nigdy nikomu
przyśnić mi się nie wolno!

I z tymi słowy na ustach Urgela znikła, aby już nigdy nie odwiedzić mnie
we śnie.

Zbrodnia mojej nieco zbyt otyłej małżonki napełniła mię takim wstrętem i
oburzeniem, żem natychmiast opuścił pałac i pędząc co tchu przed siebie,
skierowałem swój bieg ku morzu. W pierwszej chwili chciałem się utopić i
byłbym to z pewnością uczynił, gdyby nie ten przypadek szczęśliwy, iż
dobiegłszy do brzegu ujrzałem okręt, który płynął w pobliżu. Na mój
okrzyk okręt zbliżył się do brzegu. Wbiegłem na pokład błagając
kapitana, aby co prędzej odbił od brzegu, gdyż bałem się pogoni mej
małżonki. Okazało się, iż okręt płynął w stronę Balsory. Żegluga nasza
trwała kilka miesięcy. Po upływie wspomnianych miesięcy wylądowałem w
porcie balsorskim.


1 Star2 Stars3 Stars4 Stars5 Stars (2 votes, average: 4,50 out of 5)

Wiersz Przygody Sindbada Żeglarza – VI – Przygoda Piąta - Bolesław Leśmian