Pokocham ją siłą woli
Wskazała mi fotel i powiedziała:
– Usiądź, proszę.
Usiadłem. Przysunęła do prawej bocznej poręczy fotela krzesło i
położyła na nim zapałki i popielniczkę. Po czym ustawiła naprzeciw fotela,
w odległości jakichś czterech metrów, drugie krzesło i usiadła też. Przez
chwilę patrzyła na mnie w milczeniu. Było w tym patrzeniu coś z tego, jak
kiedy się stoi na nabrzeżu portowym i się patrzy na wolno sunący ku kei
statek, ale jest on jeszcze trochę daleko i bez małej lornetki nie można
rozróżnić twarzy stojących na mostku pasażerów. Coś takiego.
– Zapal sobie – powiedziała.
Sięgnąłem posłusznie do kieszeni bluzy, wyciągnąłem z paczki
papierosa i zapaliłem. Dziewczyna siedziała prosto, opierając się plecami
o tył krzesła; stopy i kolana miała mocno zwarte, a na kolanach – w
miejscu gdzie kraj sukienki – splecione palcami dłonie.
– Mam ci coś do powiedzenia. Zechciej mnie wysłuchać.
Zamilkła, spojrzała w okno i znowu na mnie. Ja paliłem i patrzyłem
na to wszystko poprzez snujący się fantasmagorycznie dym palonego
papierosa.
– Jesteś mężczyzną; ja, jak widzisz, jestem kobietą. I uśmiechnęła się.
Miękko, ale nie kocio. Kobieco, ale nie zalotnie. Choć może zalotnie, ale
jakoś nieprzewrotnie. I nieznacznie. Bardzo delikatnie. Mnie – co starałem
się widzieć wszystko, każdy najmniejszy nawet szczegół mogący być mi
pomocny w kontrataku na powszechną i co dzień, i co krok nachalną
wulgarność świata – bardzo się ten uśmiech spodobał i spróbowałem
odwzajemnić się dziewczynie uśmiechem podobnym.
– Jestem kobietą – podjęła dziewczyna – i… jak by ci to powiedzieć… no,
jestem normalną kobietą.
Jeżeli to prawda, to dobrze – pomyślałem. To bardzo dobrze. Bo w
ten sposób jest już nas przynajmniej dwoje normalnych w tym
nienormalnym, chorym świecie.
– Wszystko, co powiem, to prawda – powiedziała, jakby nie wiem jakim
zmysłem wyczuwając, że o tym właśnie przed sekundą myślałem.
– Co ty o tym wszystkim pomyślisz, to twoja sprawa, ale musisz mi
wierzyć. To dla mnie bardzo ważne. Musisz mi wierzyć.
Kiwnąłem głową.
– Jestem normalną kobietą – podjęła dziewczyna – ale od pewnego czasu,
od początku właściwie, nie ma w moim życiu żadnego mężczyzny.
Mogłabym mieć, wybacz mi ten zwrot, ale nie chciałam. Nie tylko dlatego
nie chciałam, to też ci chcę powiedzieć, że brzydzę się tą grą, tym
łaszeniem się, tym podchodzeniem, tym skradaniem się…
Tymi ociekającymi słówkami, tym ociekającym wzrokiem, tą ociekającą
śliną – dodałem w myśli.
– …Kiedy widzę – podjęła – jak to robią inni, czy to mężczyźni, czy to
kobiety, kiedy jestem tego przypadkowym świadkiem albo niekiedy
obiektem, to nie wiem… chciałabym się schować pod stół albo zniknąć
nagle, wyparować, żeby tego nie oglądać. A czasami to… czasami to
muszę wyjść do łazienki, bo robi mi się niedobrze. Nachodzą mnie
wymioty.
Niesamowite – pomyślałem. Chyba po raz pierwszy słyszę kogoś,
kto mówi o tych sprawach tak, jak ja bym o tym mówił. Niesamowite.
– Ty nie skradasz się… Pomyślałam najpierw, że może jesteś w kimś
zakochany, ale potem pomyślałam, że nie, skądże, że gdyby tak było,
gdybyś ty był zakochany, toby to było napisane na twojej twarzy, zapalone
w twoich oczach, wyryte w twoich ruchach, w całym twoim zachowaniu, i ja
musiałabym to zobaczyć i bym się nie ośmieliła mówić ci tego, co mówię, i
powiedzieć tego, co powiem. Co może uda mi się powiedzieć.
Jak pięknie mówi ta dziewczyna – pomyślałem.
– Gdybyś ty był zakochany – mówi, toby to było widać – mówi.
Myślałem właśnie kiedyś o tym, kiedyś tam, wieki temu, kiedy
byłem raz w życiu zakochany, że jak się to dzieje, że druga płeć tego nie
widzi, nie czyta na mojej twarzy, w moich oczach, w całym moim
zachowaniu, że jestem przecież zakochany i jeżeli idzie o to, to nie ma o
czym mówić, wszystko jest jasne. Ale oto jednak jak gdyby tego nie
widziała druga płeć i zaczynała się niekiedy ta cała gra, te sztuczki
sławetne a do cna ograne, to przewracanie oczami, to błyskanie dekoltem,
te kołyśnięcia biodrami i tak dalej. Zaraz… albo może właśnie dobrze
widziała druga płeć, dobrze czytała z mojej twarzy i z moich słów to, co się
dzieje w moim sercu, i to ją właśnie, drugą płeć, jeszcze więcej podniecało.
Ekscytowało, jak to się mówi. Może też drażniło. Złościło. Znieważało. Być
może. Być bardzo może. Być bardzo może na pewno. Bo to już nie tylko
chodziło wtedy o zdobycie mężczyzny, o zdobycie partnera, o zdobycie
samca na jedną nocną godzinę lub na jedną dzienną godzinę czy na kilka
tych lub tamtych godzin. Tu chodziło o coś więcej w takich razach: o
pognębienie nieznanego konkurencyjnego egzemplarza własnego rodzaju,
tej drugiej kobiety, w której dany mężczyzna śmie się kochać Í śmie tę
miłość jawnie obnosić. Obnosić w obliczu innej kobiety, w obliczu tej, co
przed nim stoi i co się niechybnie uważa za pierwszą kobietę, za pierwszą
kobietę i w jakiś sposób za jedyną.
– Mogę mówić dalej? – spytała dziewczyna. Uniosłem opuszczoną głowę i
spojrzałem na nią trochę zdziwiony z miną pytającą „czy coś się stało?”
– Nie. Nic się nie stało – powiedziała. – Tylko widziałam, że się mocno
zamyśliłeś, i nie chciałam ci przeszkadzać.
Ta dziewczyna jest coraz więcej niezwykła – pomyślałem. Kto Ją obdarzył
taką delikatnością? Musi jej być bardzo nielekko. W życiu tym, w świecie
tym.
– Więc, wybacz mi znowu ten zwrot, mogłabym mieć mężczyzn. Kobieta,
Jeżeli nie jest szczególnie upośledzona przez los, a już jeżeli jest jako
tako ładna, może mieć bez większego trudu każdego mężczyznę…
Prawie każdego – sprostowałem w myśli.
– …prawie każdego – sprostowała głośno dziewczyna.
– Ja, dzięki Bogu, nie jestem upośledzona przez los… mam jakaś tam
swoją urodę… która… nie wiem, czy ci się podoba…
Zaciągnąłem się głęboko kończącym się papierosem i w ten obłok
dymu, który wypuściłem szeroko otwartymi ustami, zanurzyłem wolno i
twierdząco głowę, odchylając ją najpierw do tyłu, a potem pochylając w dół i
lekko do przodu. I po chwili uniosłem. Dziewczyna uśmiechnęła się jakoś
tak wzruszająco i teraz ona z kolei pochyliła wolno głowę w dół i sporą
chwilę tak trzymała pochyloną. (Włosy miała rude o jakimś takim
odcieniu, co się może tylko przyśnić.) Pomyślałem, że moja niema, ale
twierdząca odpowiedź na jej mimochodem zadane mi pytanie była jej
potrzebna albo wręcz nieodzowna, żeby mogła mówić dalej. Ale nie
rozumiałem, dlaczego mnie właśnie to wszystko opowiada. Ale
pomyślałem jeszcze, że gdybym jej nic odpowiedział, gdyby zabrakło tej
mojej niemej odpowiedzi, to inny byłby dalszy ciąg jej opowieści. Inne
padłyby z jej ust dalsze słowa. Nie te, które – nie wiem jakie – za chwilę się
potoczą.
– Tak, mogłabym – podjęła. I znów na chwilkę przerwała, i znów po chwilce
podjęła:
– Ale nie chcę. Bo jeszcze więcej niż tej gry, wiesz, to brzydzę się
mnogości. Wielości. Brzydzę się. Fizycznie i nie tylko fizycznie. Ja nie
jestem wieloma kobietami. Jestem jedną kobietą i chcę być jedną. I nie
chcę wielu mężczyzn. Chcę jednego. Chciałabym. Rozmawiam nieraz z
koleżankami, tak ogólnie, ale trochę też o tym, i one mówią: „Trzeba
mieć zdrowy stosunek do tych spraw”. Zdrowy stosunek według nich to
spać z każdym mężczyzną, który się podoba, który jest przystojny albo
miły, ujmujący, albo który kobiecie czymś imponuje, szybką jazdą na
motorze, szampańskim wydawaniem pieniędzy albo grą na gitarze, albo
czymś w tym rodzaju. Jeżeli to jest zdrowy stosunek, to mój jest chory. Ale
ja nie myślę, że mój Jest chory. Nie mogę, a nawet gdybym mogła, nie
chcę spać z wieloma mężczyznami, z drugim, trzecim, piątym. Z jednym
chciałabym. I nawet tańczyć nie chcę z wieloma. Nic chcę się ocierać o wiele
męskich ciał. Nie wiem, co o tym pomyślisz, ale powiem ci, że ja nie widzę
dużej różnicy pomiędzy zatańczeniem z mężczyzną a położeniem się z
nim do łóżka. Na pewno można na to spojrzeć inaczej, nie tak drastycznie,
jak powiedziałaby moja koleżanka, ale ja tak to widzę i mówię ci to, bo
chcę ci powiedzieć. Żebyś wiedział o mnie. Choć ja o tobie to, tak
naprawdę, nie wiem nic. Widzę cię po raz drugi w życiu i wszystko, co
myślę o tobie, to sobie wyobraziłam.
Ciekawe, kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz – pomyślałem. I gdzie
to było. Nie mogłem sobie przypomnieć.
– Pierwszy raz zobaczyłam cię przelotnie. Ty na pewno nawet nie wiesz
gdzie i kiedy. To dziwna historia, bardzo ładnie dziwna, o której ci kiedyś
może opowiem. Przerwała, spojrzała w okno i znowu na mnie.
– Tak, wszystko, co myślę o tobie, to sobie wyobraziłam. No, trochę mi
dopomogli w wyobrażeniu sobie ciebie różni tacy ludzie. Dopomogli mi w
tym sensie, że mówili o tobie niezbyt przychylnie lub wręcz źle. Lub wręcz
wrogo, l to mnie właśnie ucieszyło. Gdyby mówili o tobie dobrze, to by
mnie właśnie zmartwiło. Naprawdę. Bo ja ich trochę znam, w każdym razie
znam na tyle, że wiem, że ci ludzie nie mogą mówić o tobie dobrze. Jeżeli
jesteś taki, jakiego ja sobie ciebie wyobraziłam, to oni mogą mówić o
tobie tylko źle. Tak też mówili i to mi się zgadzało. O mnie też opowiadają
różne nie budujące rzeczy tylko dlatego, że myślę o pewnych sprawach
inaczej niż oni. Ale co tam. To wszystko głupstwa, o czym wiesz lepiej ode
mnie.
Przerwała i znowu spojrzała w okno. Ja wyciągnąłem z paczki
papierosa, zapaliłem Í myślałem: skąd ta dziewczyna wic takie różne
rzeczy: małe Í duże? l kim ona jest? l kiedy gdzie, przelotnie, Jak mówi,
pierwszy raz się spotkaliśmy? We śnie jakimś?
– Lubię patrzeć, jak palisz – powiedziała. – Dym cię leciutko osnuwa, ale
pomimo to jesteś dla mnie wtedy bardziej realny lub raczej: mniej
nierealny.
Zupełnie nic wiedziałem, jak. po tych jej słowach się zachować, i
spróbowałem jakoś tam się uśmiechnąć.
– Wiesz, temu jednemu mężczyźnie chciałabym dać, tak zwyczajnie, tak
najzwyczajniej w świecie – jak podarek imieninowy czy urodzinowy – całe
moje życie. Bez reszty. Chciałabym być z nim i podróżować z nim, i czekać
na niego wtedy, kiedy nie mógłby mnie ze sobą zabierać. Chciałabym dla
niego utrzymywać dom w czystości i robić zapasy na zimę, kompoty,
konfitury, marynować grzyby, kwasić ogórki, butelkować szczaw, pomidory,
kisić kapustę Í inne wspaniałości. Chciałabym mu zrobić na drutach albo
na szydełku długi długi ciepły szalik i ciepły sweter, i ciepłe rękawiczki, i
ciepłą czapkę, i bardzo ciepłe skarpety, i w ogóle. Bo to tak jest, że dla
siebie, owszem, można coś tam zrobić, ale dla drugiego człowieka to już
można coś niesamowicie pięknego zrobić, wszystko. Wszystko, i, czy ja
wiem… może jutro zgaśnie słońce, przecież może; albo nam je przesłoni,
na zawsze, jakiś straszny potworny grzyb… Przeciec może.
Jakże niesamowicie mówi ta dziewczyna – myślałem. Jakim
sposobem ona uchowała się i uchowała takie myślenie niemodne w świecie
tym, wśród ludzi tych, którzy – sami nie potrafiąc tak mocno i prosto
kochać – wszystko robią, żeby taką miłość poniżyć, pognębić, zhańbić,
zdeptać, zniszczyć, zamordować (bo inność drażni jednakowość), l
specjalne obyczaje w tym niszczycielskim morderczym celu stworzyli,
specjalną filozofię, specjalną sztukę, specjalnych specjalistów-artystów,
cały specjalny świat. I, no tak, no tak, przecież może jutro zgasnąć Słońce
albo może nam je przesłonić jakiś straszny potworny grzyb. Na zawsze,
jutro, pojutrze, na zawsze, przecież może się to stać.
– I wiesz – podjęła ona – może to dla ciebie oczywiste, ale też ci chcę o
tym powiedzieć, powiedzieć wprost, że jestem za wiernością, za wiernością
absolutną…
Wolny ptak jest najwierniejszym stworzeniem tego świata –
powiedziałem do siebie w myśli. Ale nie bardzo wiedziałem, po co mi się
to zdanie w myśli powiedziało, ani nie wiedziałem, co to zdanie – w całej
swojej rozciągłości, w całej swojej skrzydlatości – oznacza.
– …i temu jednemu mężczyźnie byłabym oczywiście absolutnie wierna. W
ten sposób, w ten chyba jedyny sposób byłabym też sobie wierna.
Byłabym taka, jaka chcę być i jaka naprawdę jestem. Ja to wiem. Ja to
czuję. Ten mężczyzna by mi pomógł w tym, by mi pomógł taką a nie inną
być, a ja bym się starała tak samo we wszystkim mu pomóc. Bo, myślę,
że na pewno bym mu w niczym nie przeszkadzała. Ogromnie ciężko jest o
takich sprawach mówić i ogromnie niezręcznie. I raczej nie powinno się
zapewniać o czymś, bo to wtedy właśnie wygląda podejrzanie.
Przerwała, zaczerpnęła głęboko powietrza i znowu spojrzała w okno,
jak gdyby dając mi w ten sposób możność ochłonięcia po każdej fali
swoich wynurzeń, a sama jak gdyby czerpiąc stamtąd, z okna lub zza
okna, jakieś potrzebne jej siły. Patrzyła w okno, a ja patrzyłem na nią, na
jej profil i myślałem: sercem nie mógłbym, bo serce miałem kiedyś jedno
i mi się potrzaskało straszliwie i doszczętnie, i nie udało się pokleić
skorupek tego dzbanka, ani łzami – tym kle jem białym, ani krwią – tym
klejem czerwonym, i tak nie mam serca, nie mam, więc sercem nie
mógłbym, ale mógłbym taką istotę pokochać SIŁĄ WOLI. SIŁĄ WOLI
pokochać istotę taką mógłbym. Pierwszą dziewiczą i wielką i wolną
miłością wolnej mojej woli. Skąd ona wzięła się, ta dziewczyna, tu, przede
mną, prawie na wyciągnięcie ręki, ona, co jest taka. Jak gdyby ją stworzyła
jakaś nie-wysłowiona rozdzierająca tęsknota, już nie serca tęsknota, ale
czegoś innego, nie wiem czego… Ducha tęsknota. Moja tęsknota.
Dziewczyna odwróciła oczy od okna i spojrzała na mnie. Ale dalej milczała.
Patrzyła. Było w tym patrzeniu znowu to, co było na początku, kiedy
zaczęła do mnie mówić, coś z tego, jak kiedy się stoi na nabrzeżu
portowym i się patrzy na wolno sunący ku kei statek, ale jest on jeszcze
trochę daleko i stęsknionymi nagimi oczami, bez pomocy małej lornetki,
nie można rozróż nić rysów twarzy stojących na mostku pasażerów.
Milczałem Jak ona. Zdałem sobie nagle sprawę, że przez-ten-cały-czas nie
powiedziałem ani jednego słowa.
– Zadam ci teraz jedno pytanie – odezwała się w pewnej chwili. – I więcej
już nic nie powiem.
A ja wtedy poczułem, jak po karku przeszedł mnie dreszcz, przebiegł
mnie prąd i zaraz potem – tak, jak nieraz chlusta ulewa po błyskawicy –
poczułem, jak kropla potu. Jedna kropla potu potoczyła mi się od karku w
dół po plecach. Bo wiedziałem, jakie to będzie pytanie. Bo naraz
zrozumiałem wszystko i zdziwiłem się, ogromnie się zdziwiłem, że nie
zrozumiałem tego od razu, prawie od samego początku. Absolutnie nie
pojmowałem, jak się to mogło stać.
Ona pochyliła głowę, nisko, prawie dotykając czołem kolan, chwilkę
tak ją trzymała, po czym wyprostowała się, spojrzała na mnie, znowu
zaczerpnęła głęboko powietrza, rozplotła dłonie, zwiesiła ręce po obu
stronach krzesła, potrząsnęła głową i znowu odwróciła ją w stronę okna,
jak gdyby prosząc stamtąd o jeszcze trochę sił. Chciałem jej pomóc,
chciałem powiedzieć wypowiedzieć wykrztusić wyjąkać to zdanie, to jedno
zdanie, ale nie mogłem wydobyć głosu, uwiązł mi w gardle, tak
niewypowiedzianie byłem wzruszony tym wszystkim, tym, co mnie tutaj
teraz spotykało, czego dane mi zostało wreszcie się doczekać po sześciu
łatach, po sześciu nieskończenie długich latach czekania na cud, w
którego zdarzenie się, wydarzenie się nigdy nie przestałem do końca
wierzyć, choć dni płynęły, dwa tysiące dni, i noce płynęły, dwa tysiące nocy,
i rzeki płynęły, dużo dużo rzek, meandrami-meandrami, i ja szedłem
wzdłuż tych rzek, to w górę, to w dół, jak duch. Jak duch. Więc chciałem
teraz wyjąkać do niej to zdanie, to pytanie: „Czy mógłbym być tym
mężczyzną?”, ale nie mogłem dostać się do własnego głosu, nie mogłem
dostać się do tego zdania i je wydobyć, wydostać z podziemi na
powierzchnię tego nowego stworzonego przez nią świata, i tak to niemy
zaniemówiony zaczarowany – tylko patrzyłem na nią, a ona odwróciła w
końcu głowę od okna i ja wstrzymałem oddech, a ona powiedziała wolno
cicho wyraźnie:
– Czy chciałbyś być tym mężczyzną?
Nie odwróciła już tym razem oczu do okna, tylko patrzyła na mnie
dalej, jak gdyby spojrzeniem swoim pomagając słowom swoim, żeby może
nie zawróciły z drogi, popychając je, żeby szły prosto do tego zakamarka
we mnie, do tego kosmicznego we mnie schronu, gdzie chowałem ten
promyk, tę promykową moją wiarę, że wydarzy się cud, że na pewno
wydarzy się i one, te jej słowa, dotarły tam, i to było tak, jak gdyby zaczął
sypać na mnie różowy jakiś śnieg, i czułem, jak od gardła w dół, do
brzucha, zalewa mnie jakieś ciepło, i czułem, jak kruszą się we mnie
jakieś wielkie twarde granitowe skały, całe wielkie góry i rozpadają się
łagodnie, rozsypują się miękko tkliwie bezgłośnie… Uniosłem się z fotela
i zacząłem wolno iść ku niej wpatrzony w jej oczy, a ona w moje (w miarę
jak się zbliżałem, ona unosiła wolno głowę, i to było tak, jak gdyby jej
spojrzenie odgarniało na boki powietrze przede mną, żeby mi było łatwiej
iść, lżej); doszedłem i stanąłem przed nią, o krok od niej, i wolniutko
zgiąłem kolana, i ukląkłem przy jej stopach (jej głowa, w miarę jak się
schylałem, też pochylała się w dół; niewymownie patrzyliśmy sobie w oczy
nasze), i wolniutko uniosłem ramiona, żeby objąć jej nogi, i zobaczyłem,
nie odrywając oczu od jej oczu, zobaczyłem kącikami oczu, jak ona też
podnosi zwieszone po obu stronach krzesła ręce, żeby objąć moją głowę,
tak, na pewno po to, żeby objąć moją głowę i… gdzieś wtedy, gdzieś
wtedy, a może jeszcze ułamek sekundy potem, a może jeszcze
ułamek. sekundy po tym ułamku sekundy, ale przed tym następnym
ułamkiem sekundy, kiedy już mieliśmy się dotknąć… rozległ się głośny
trzask.
Się otworzyło oczy Í prawie jednocześnie się poderwało się na
posłaniu, z pozycji leżącej do siedzącej, i – prawie też jednocześnie – się
sięgnęło po czuwający u wezgłowia nóż.
– Nie powie mi pan chyba, że śpi pań zawsze sam?’ – pół-zapytał, pół-
oznajmił kiedyś ktoś.
– Nie. Zawsze to śpię z nożem na podorędziu – się odpowiedziało w pełni
oznajmująco.
Przez otwarte okno, gwiżdżąc dziko przeciągle żałobnie, wpadał do
izby wiatr. Na dworze, w ciemnościach nocy, hulała przedwiośniana wichura.
Jak zawsze po przebudzeniu, się zaczęło się zastanawiać nad topografią:
gdzie się jest? co to za kwatera? jaka wieś? jakie miasto? jaki kraj? jaki
kontynent? (raz, kiedyś tam, po dziwnym śnie, się pomyślało: jaka
planeta?). Mocniejszy podmuch wiatru uderzył ramami okna o ściany i ten
głośny trzask przypomniał tamten trzask, i ten tamten trzask przypomniał
wszystko. Się zwlokło się z posłania, podeszło do okna, chwyciło mocno
rękami za obie ramy, żeby się nie huśtały pod naporem wichru i z
wysokości tego piętra się spojrzało w noc. Usta się miało zaciśnięte, l
zęby. Aż do bólu. W pewnej chwili:
– Chcę. – się powiedziało cicho w noc i w same usta wiatru. I po chwili się
powtórzyło nieco głośniej:
– Chcę.
Jeszcze chwilę się stało i potem się zamknęło okno. Się wiedziało,
że się już na nowo nie zaśnie, i się zbliżyło się do kontaktu, żeby zapalić
światło. Ałe nie. Się przysiadło na brzegu łóżka, sięgnęło po papierosy, co
obok na taborecie, ale też nie. Się wyraźnie czuło w ustach cierpki smak
tych dwóch papiersów dopiero co wypalonych, podczas gdy się słuchało
tego wszystkiego, tego wszystkiego, co ona mówiła. Się pomyślało… i się
pokiwało głową. I Jeszcze raz się pokiwało. I jeszcze raz. I jeszcze. Bo się
niesamowicie pomyślało. Się pomyślało, że… gdyby się nam wtedy we
śnie udało siebie dotknąć, to nie przebudziłby mnie ten głośny trzask
okna otworzonego nagle w środku nocy gwałtownym podmuchem wichury.
Ani ten trzask, ani żaden inny dźwięk tego świata. Albo… się
przebudziłoby się, ale… razem z nią, razem z nią, razem z nią. Z rękami
obejmującymi jej kolana i z jej dłońmi na mojej biednej głowic.