Oczy Cypy
I.
Biegłem peronem jak oszalały. Zupełnie jak w malignie. Tak jakbym gonił
pociąg. A pociąg stał spokojnie – do odjazdu został jeszcze dobry
kwadrans. Dobiegając do mojego wagonu przewróciłem staruszkę, która
wymachiwała mi laską krzycząc za mną i zsyłając na mnie wszystkie plagi
egipskie. Pot ściekał po moim karku, z karku spływał po plecach.
Powinienem był się odwrócić – coś powiedzieć, pomóc tej pani się
pozbierać, przeprosić. Byłem zajęty czym innym. Gnałem na złamanie
karku. Tak jakbym zapomniał o bólach w sercu, które ostatnio często
mnie nawiedzały. Albo też o swoich latach. A może miałem w sobie tyle
siły, bo goniłem lata, co już przeszły, swój zaprzeszły czas. Goniłem – a
może uciekałem, chory do nieprzytomności.
Drzwi do mojego wagonu były jeszcze zamknięte. Nerwowo je szarpnąłem.
Nie chciały się otworzyć. Szarpałem coraz mocniej. Dopiero za piątym, czy
szóstym razem skutecznie. Wskoczyłem do środku – i zrozumiałem, teraz
naprawdę zrozumiałem, że kogoś gonię. Kogo? Na litość Boską, co się ze
mną dzieje – zadawałem sobie to pytanie bojąc się, że postradałem
zmysły.
Zaglądałem do kolejnych przedziałów. Zmieniały się twarze, tej jednej nie
było. No przecież musi tu być. Gdzie jest jeśli nie tu?
II.
Miała trzydzieści, może trzydzieści pięć lat, piękne rude włosy opadające
lekko na ramiona; ładną twarz o ostrych, wyraźnych rysach – wystające
kości policzkowe, orzechowe oczy, zadarty nosek. Miała szerokie ramiona
i wysoką szyję.
Było w niej coś intrygującego. Piękna kobieca twarz i męskie ciało.
Podglądałem ją przez szybę. Nie mogę tak wejść. Nie w tym stanie.
Stałem na korytarzu. Otworzyłem okno. Pomogło mi kilka głębokich
wdechów. Starałem się zapanować nad emocjami, uspokoić się.
Wchodząc ukłoniłem się. Nie patrzyła na mnie – wypatrywała czegoś za
oknem, gdzie świat pogrążony był jeszcze w mroku. Powtórzyłem trochę
głośniej:
‚Dzień dobry.’
Poderwała się. Spojrzała mi w oczy – zupełnie zmieszana, złapana w
pułapkę. Jej twarz zrobiła się sroga, mięśnie napięte. Była jak zwierzę, do
którego celujesz – a które prosi o zachowanie życia. Miała oczy zwierzęcia,
które wie, że za chwilę zostanie zranione…
To prawda – była zmieszana. Ale podjęła grę.
‚Dzień…dobry… Przepraszam, zamyśliłam się trochę…’ – odpowiedziała
niskim, przestraszonym głosem.
Ja byłem już spokojniejszy, choć nadal rozpalony, rozgorączkowany, obcy.
Wyjęła z torby książkę. To był „Sztukmistrz z Lublina”.
‚Lubi pani Singera?’ – zapytałem zakłócając jej ciszę.
‚Singer przypomina mi dzieciństwo. Też zapamiętałam taki świat, i
takiego sztukmistrza. – mówiła opanowując strach (strach przed sobą),
mówiła podejmując grę, nie patrząc na mnie, stale uciekając – Znałam
takiego artystę. Ale wie pan, nie ma już takich ludzi.’
‚Znała pani?’
‚Jakiż to był dziwny człowiek. Tajemniczy. Jeszcze kiedy byłam bardzo
mała biegałam, kiedy przyjeżdżał jego wóz. Podchodziłam blisko – w
trakcie prób – i zza kotary obserwowałam jak te wszystkie cuda powstają,
jak wypuszcza z kapelusza gołębie. I chciałam pójść za nim w świat. Tylko
być. Nic więcej. I poszłam…’
‚Poszła pani?’ Powtarzałem za nią jak kretyn.
‚Co? Nie nadawałam się do takiego życia. Był dla mnie nieodgadniony.
Traktował mnie jak córkę – i nawet przedstawiał swoim kobietom… To
było naprawdę podłe. Nie jest pan w stanie wyobrazić sobie takiego
uczucia, takiego poniżenia, zeszmacenia. Te wszystkie pindy puszczały
do mnie oko, niby mówiąc: I co, mała – myślałaś, że masz go tylko dla
siebie? Ty nie możesz mu wszystkiego dać. A to nie jest człowiek, który
zadowoli się byle dziewczynką. – Mimo to nadal z nim byłam. Nikogo
innego nie miałam. Z czasem przestała mi wystarczać rola asystentki –
chciałam po prostu z nim być, tak jak kobieta jest z mężczyzną, i kiedy to
się stało, zrozumiałam, że tak również nie umiem. Zabrał mi marzenie.
Zabrał mi moją nadzieję. I odeszłam. Tak, pamiętam ten świat,
doskonale pamiętam.’
‚Tak?’ – Wtrąciłem enigmatycznie niczego nie rozumiejąc – bo co niby
miało znaczyć, że pamięta ten świat – jaki świat?
‚No i co, że zupełnie nic dla niego nie znaczyłam… To był artysta,
rozumie pan? Artysta nie może przejmować się taką, jak ja. Artysta musi
porzucać i musi wracać. Musi stale podgrzewać emocje, targać swoim
życiem. Artysta musi kochać i musi nienawidzić. On potrafił kochać – i
nienawidzić równocześnie, sprawiać ból i płakać jak dziecko, skulony pod
stołem, jak dziecko, które nie wyjdzie spod tego stołu ze strachu.
Mówiłam mu, że zabija i siebie i mnie. Ale to był artysta… On żył tym
zabijaniem. Bez tego zabijania niczego nie umiałby zrobić. Singer był
artysta. On wiedział co to znaczy zabijać. I w gruncie rzeczy pisał o mnie…
Znam jego miejsca. Bo wie pan, to są też i moje miejsca. Wychowałam
się na Krochmalnej w Warszawie. Przepraszam, nie powinnam pana
zanudzać.’
Zastanawiałem się jak może tak ze mną grać, tak udawać, że nie wie kim
jestem.
Pociąg spał chyba – bo czułem, że maszyna strasznie się wlecze, że nie
jest w stanie uciągnąć wszystkich wagonów. Za oknem zmieniały się
widoki. – Lasy, pola i małe wioski – zaspane i obce. Nad ziemią unosiła
się mgła.
Monotonnie płaski krajobraz zmienił się nagle. Wyglądało to tak jakby
wyżłobiono w nim dół. A w nim spało jezioro, para unosiła się ponad
dolinkę – aż wydało mi się, że to rodzaj bagniska, które zaraz zacznie
bulgotać, gotować się, czarować. Wyobraźnia jak zwykle wymykała się
spod kontroli – a że dzień dopiero miał się obudzić – to wszystko wydało
mi się jeszcze bardziej podsycone, baśniowe.
‚Z takim życiem jak moje… Wie pan, trudno jeszcze je lubić. Mój świat już
odszedł – a tak nie umiem żyć. Po prostu nie umiem.’
Mówiła zupełnie jak ktoś u kresu – bynajmniej nie jak człowiek, przed
którym świat stoi otworem. To było naprawdę dziwne.
‚Miałam pięcioro rodzeństwa. Aron był najmłodszy – ja zaraz po nim. Moje
siostry – Cypa, Róża, Irit i Milka bardzo mi matkowały. Tak było w mojej
rodzinie, że starsze dzieci bawiły młodsze. Mama ciężko chorowała.
Zmarła na gruźlicę jeszcze zanim to wszystko się zaczęło. Ojciec był
uczony Żyd. Zawsze siedział w świętych księgach.
Bieda była jednak w naszym domu potworna. Pamiętam, że nieraz litował
się nad nami rudy Gimpel w kolonialnym i nie brał pieniędzy. Wiedział jak
nam ciężko.
Może za szybko musiałam wydorośleć. Bo byłam chyba od urodzenia
stara. Ale i lubiłam się bawić z innymi dziećmi – więc chyba nie do końca z
tą starością było tak, jak mówię.
Na Twardej mieszkała nasza ciotka, Ruta, straciła męża w rok po ślubie. I
nigdy nie zdjęła żałoby. Opłakiwała go przez wiele, wiele lat. Chodziłam
do niej czasami – a ona grała na fortepianie serenadę Schuberta. To była
siostra mamy, bardzo postępowa pani – i tato bardzo denerwował się jak
do niej szłam. Toteż chodziłam w tajemnicy. Przychodzę do niej kiedyś –
drzwi otwarte. Wchodzę do środka. Ciotka leży na dywanie – cała w
konwulsjach, rzuca się jak ryba wyciągnięta z wody. Blada cała – nawet
sina – oczy duże, wybałuszone, tępo patrzące. Szczęka stukała głośno,
zęby szczękały. Byłam przerażona. Nie wiedziałam, co robić. Wołać kogoś,
czy uciekać. Ciekawość była silniejsza. Patrzyłam na nią w zapamiętaniu,
zamiast pomóc. I wtedy ciotka Ruta się odezwała. Jej głos dziwny. To nie
był jej głos. Mówiła jak mężczyzna. Krzyczała: Zrób coś! No, zrób! Już tak
nie mogę!
Ja jednak niczego nie zrobiłam. Choć dziś myślę, że to nie było wołanie
do mnie. Dziś wiem, że przez ciotkę mówił dybuk jej męża.
Stałam jeszcze chwilę. Ciotka leżała na dywanie – i krzyczała prosząc
pomocy. I uciekłam. Biegłam zdyszana, roztrzęsiona. Dalej nie
wiedziałam, czy powiedzieć ojcu, co zrobić w domu.
Odczekałam chwilę na podwórku. Emocje opadły. Wróciłam jak gdyby
nigdy nic. Ojciec czytał u siebie. Niczego nie powiedziałam. Następnego
dnia tato powiedział: Bo widzisz Nina, ciotka Ruta odeszła.
Byłam wstrząśnięta. Odeszła, bo jej nie pomogłam. Co wieczór widziałam
ciotkę leżącą na dywanie – nie mogłam zasnąć, źle spałam. Jeszcze dziś
to wraca.’
Więc jak to możliwe? Spojrzałem jej w oczy. Dopiero teraz zauważyłem, że
na jej twarzy pojawiły się drobne zmarszczki, włosy przestały lśnić – były
zaniedbane, a może jedynie zmęczone.
Gdzie podziała się ta ładna twarz, którą widziałem wsiadając do pociągu?
Na moich oczach zmieniała się, starzała, odchodziła. Brzoskwiniowa cera
zmieniała się w pomięty pergamin. A może to już nie ona? Może
przysnąłem – a miejsce tamtej kobiety zajęła inna, starsza, dojrzalsza,
smutniejsza. W tej smutek był większy.
‚Czy to wszystko aby na pewno pana interesuje?’
‚Zastanawiam się tylko…’
‚Nad czym?’
‚Mówi pani o swojej młodości jakby to wszystko działo się przed wielu,
wielu laty.’ – próbowałem podtrzymać dialog, grając już – bo może chciała
żeby grał, żeby tego wszystkiego słuchał.
‚Bo działo. Teraz wyraźniej to widzę – a może po prostu chciałabym stale
tak trwać, przy ojcu, przy mamie, przy swoim rodzeństwie. Dopiero na
starość zdałam sobie sprawę z tego jak ważne są te pierwsze lata… To
wszystko straszne – i nadal trudne dla mnie. W moim życiu zawsze
stawałam twarzą w twarz ze śmiercią. Zawsze była obok, blisko – zawsze
odbierała mi to, co kochałam. Mama odeszła wcześnie. Później ciotka
Ruta. Później Cypa – zmarła na gruźlicę. Męczyła się strasznie. Pluła
krwią. I wie pan, co powiedziała przed śmiercią – że żałuje, że nie wie, jak
smakują daktyle. Bo daktyle były dla niej nie tylko egzotyczne – one były
symbolem tego, co piękne – jak dalekie krainy, o których snułyśmy
opowieści leżąc w łóżku. Czasem tak niewiele trzeba…
Bardzo Cypę kochałam. Zastępowała mi mamę. Ojciec tracił nas po kolei –
i szukał odpowiedzi w mądrych księgach. Czy znalazł? Czy na to w ogóle
jest jakaś odpowiedź?
Cypa była taka ładna – ach, jak chciałam wyglądać tak, jak ona, tak samo
chodzić. I nie ma już Cypy.’
Spojrzała w okno i zapominając o mnie patrzyła tak przez chwilę. Dzień
zdążył już wstać. Słońce wznosiło się nad koronami drzew. Gdzie patrzyła?
I co widziała? I dlaczego wciąż mnie nie zauważała. Tak jakby nie do
mnie to wszystko mówiła – opowiadała to obcemu człowiekowi, tymczasem
ja…
Ja widziałem dziwną wioskę – krainę samotnych domów. Stały rzędem,
wzdłuż rzeki, w jednym szeregu, trochę jak żołnierze. Pociąg jechał górą,
nad nimi. Spadziste omszałe dachy porastały trawą.
Nagle do przedziału wszedł konduktor. To wyrwało ją. Posłusznie wyjęła z
torebki bilet. Dopiero teraz spojrzałem na jej dłonie – suche,
pomarszczone palce – i na skórę jak papier. Palce zesztywniały.
Przeraziłem się. Konduktor wyszedł. Kobieta nic nie mówiła. Mimo to
poruszyła się, jakby zbudzona i powiedziała czując, jak ważne to dla mnie:
‚Opowiem panu coś jeszcze.’ Otworzyła ponownie torebkę i wyciągnęła z
niej starą żółtą fotografię. Na zdjęciu był stary brodaty człowiek w czarnym
chałacie otoczony dziećmi. Obok stała chuda szara kobieta. Bez
uśmiechu, bez życia – wyblakła jak fotografia.
‚To ojciec, to mama – o, a to Cypa.’
‚Podobna jest pani do siostry.’
‚Podobna… Tak…’
Milczała chwilę – a ja dopiero teraz zdałem sobie sprawę z absurdu, jaki
wypowiedziałem. Przecież ci ludzie nie mogli być jej rodziną. To stare
bardzo zdjęcie.
‚Ale kiedy to naprawdę oni.’ – usłyszałem. Czyli czytała w moich myślach.
‚Róża to ta średnia. Zakochała się w goju – i ojciec nie pozwalał jej się z
nim widywać. Zamykał w komórce. Nie mogłam tego zrozumieć – taki
mądry człowiek i taki okrutny zarazem. Mówili, że jest Bogobojny Żyd.
Może to robił właśnie z tego strachu. Któregoś dnia Róża uciekła z domu.
Chciała wskoczyć do pociągu. Wpadła pod koła.’
Patrzyłem na jej twarz. Była sucha, tak jakby wylała już wszystkie łzy,
jakby była wyschniętym korytem. Jej twarz pokrywała gęsta siatka
zmarszczek. Oczy zrobiły się małe. Powieki ciężkie. Przysunęła zdjęcie
bliżej oczu, aż pod sam nos. Schowała się w tej fotografii.
‚A to Aron, mały kapryśny Aron. Razem z Irit i Milką trafił do Auschwitzu.
Wywieźli ich i nikt ich więcej nie widział. Mnie znajomi Polacy wyrobili
aryjskie papiery. I tylko ciężej przez to miałam. Bo jak tu żyć… Jak żyć
było. Kiedy tylko ta fotografia została z całego świata. Da pan wiarę – cały
mój świat, całe życie pogrzebane – a historia zapisana o tu, w tych
twarzach, w tych mądrych, ognistych oczach – kiedy jeszcze nic nie
wiedziały, i nie mogły przeczuć. W tych oczach spokoju i codziennej
radości, mimo biedy i głodu. Dlatego opowiadam – bo jak nie ja, to kto
opowie? Kto przypomni? A jak mnie nie będzie, to już nikt. Może czasem
ktoś wspomni – ale w to już nie wierzę. Nikt nie dopomina się o oczy
Cypy, Róży i Arona. Już nikt. Może jeno dybuki gdzieś jeszcze upomną
się o swoje dawne, ziemskie życie. I nikt więcej.’
Roztrzęsionymi dłońmi schowała zdjęcie do torebki. Wyżłobiona bruzdami
twarz smutniała. Oczy oddalały się ode mnie. Zaczesała jeszcze swoje
siwe włosy.
‚Jego nie ma na tym zdjęciu. Nie ma go już na żadnym zdjęciu. Spaliłam
wszystko, kiedy zrozumiałam, że on nie dla mnie, że niczego już mu dać
nie mogę. Dopóki mężczyzna czerpie z kobiety swe życie, i kobieta żyje.
Kiedy zauważa, że kobieta niczego już nie ma, zabija ją. Dopóki kobieta
czerpie z mężczyzny swe życie, mężczyzna czuje, że jest kochany.
Przyzwyczaja się i przestaje dawać. Kiedy kobieta zauważa, że już nie
bierze się z mężczyzny, daje mu swobodę, a sama umiera. Kobieta
umiera w każdym z tych przypadków. Ja już dawno umarłam… Umarłam
kiedy przestałam być zdradzana.’
Z kieszeni marynarki wyciągnąłem swoją fotografię.
‚Poznaje pani?’
‚Co też pan mówi, jak mogłabym poznać, przecież my…’ Mówiła nie
patrząc na zdjęcie, które trzymałem w dłoni.
‚Proszę, spójrz…’
‚Spójrz?!’ Jej oczy ślepo wypatrywały postaci na fotografii. Wzięła ją do
ręki. Gładziła palcami. Przysuwała do oczu, spoglądała przez okulary i je
zdejmując. Sciskała mocno, gniotła w dłoniach.
‚Chciałam żebyś to wszystko usłyszał, a jednak marzyłam, że pozwolisz
mi wysiąść, że nie będziesz mnie zatrzymywał. To nie miało tak być. A
Rojze, twoja piękna Rojze?’
‚Została w domu, z wnukami. Mamy czworo wnucząt – piękne żydowskie
dzieci. Najmłodszy to Aron…’
‚Aron?…’
III.
Pociąg zatrzymał się.
Szła do wyjścia. Nie chciała żebym szedł za nią. Nie chciała żebym widział,
że kuleje, że ma problemy z chodzeniem. Była starą kobietą, którą
kiedyś znałem. Kiedyś. To ja byłem tą starą kobietą.
kwiecień – lipiec 2000 r.