Ognie pastuszków
Słoneczko pobladło,
Chłodny, późny wrzesień,
Włóczy się po pustym polu
Wygłodniała Jesień.
Śmieje się z swej nędzy,
Zżótkie szczerzy zęby,
Nie ma biedna starowina
Włożyć co do gęby.
Stalowymi oczy
Naokoło błyska,
Nigdzie owsa ni jęczmienia,
Tylko rżyska, rżyska.
Wszystko chciwe ręce
Sprzątły, w kopki, w kozły
Ustawiły, wysuszyły
I do stodół zwiozły.
Zegnie się i szuka,
Czy jeszcze pod miedza
Pęki świeżych, czarnych ożyn
Nie ruszone siedzą.
Gdzie tam! Świat niegłupi,
Wie, gdzie skarb niepłony,
Już je zjedli pastuszkowie,
Rozdziobały wrony.
Nikt się nad biedotą
Chyba nie rozczuli,
Aż tu widzi jeszcze zagon
Nie wybranych gruli.
A przed nią naokół
Po dołach i „grapach”
Palą ognie pastuszkowie
Z biczyskami w łapach.
Raduje się strasznie
Zgłodniała starucha
I nabiera krągłych grulek
Pełno do fartucha.
W lot do najbliższego
Niesie je ogniska
I chłopiętom ucieszonym
W żarny popiół ciska:
„Macie to dla siebie,
Juhasowie mili,
Ale niech się przy was także
Starucha posili.”
Poblakło słoneczko,
Chłodny, późny wrzesień,
Wtoczy się po pustym polu
Wygłodniała Jesień.