Polska poezja

Wiersze po polsku



Achilles

„Na mieczu moim były wtenczas wieki….”

Juliusz Słowacki, Król – Duch

Pełzałem, nędzny, w niskim życia lesie,

Związane mając w pęto obie ręce –

Słuchałem słowa – skąd je wiatr przyniesie,

Choćby się w wilczej rodziło paszczęce –

Błądziłem okiem niemym po bezkresie,

Głupi, spojrzenia szukając mej męce –

Trzody, pędzonej po pastwisku, wspólnik,

W żyłach bez własnej krwi – skuty niewolnik.

Wśród cudnych widzeń Piękności na oczach,

Poprzez różowomarmurowe ciała,

Przez blask świecący, jak złoto, w warkoczach,

Ze wzrokiem lśniącym, jak staw, kiedy pała,

Południa światło zwierciedląc w roztoczach –

Mnie smutna, ciemna żałoba widniała,

Mara, w źrenice wbita wiekuiście,

W czarny owita płaszcza i w zwiędłe liście.

Widziałem Życie – lecz ono odległe

Grało ode mnie, znaczonemu nocy –

I myśli moje, jak konie rozbiegłe,

Jeden trzask bicza spędzał do bezmocy –

Wstyd mnie pożerał – moją własną cegłę

Kładłem, budując cudzym do pomocy

Piersion warownie i wznosząc budowę,

Z której mróz padał na pierś, noc na głowę.

Jak Dant, przez piekło kroczyłem za życie –

A tym okropniej, że czułem rąk siłę –

Lecz w sercu wszczęły mi się pleśnie gnicia

I żyjąc – czułem pod sobą mogiłę —

I te cmentarne, przytłumione wycia —

I te wyziewy wnętrzne, trupie, zgniłe —

I to poznanie nikczemne, padalcze:

Że nie o Życie ja — lecz z śmiercią walczę!

Nie Życia sięgam – lecz się śmierci bronię,

Parias, wyzuty poza prawo ludzi,

Któremu matka, kołysząca w łonie,

Już ducha modły błagalnymi studzi,

Któremu pierwszy raz składają dłonie

Nie do radości, lecz się matka trudzi

Wyuczyć usta niemowlęce: prośbą –

A pierwszy duszy dech – jest oddech groźbą.

Ona to, jako tęcza nad kołyską

Od krańca w kraniec łuk ogromny włóczy,

Wisi – jak tęcza, siedmiu barw siedlisko,

Którymi oko barw świata się uczy –

W błękit daleki wpięta – oczu blisko,

Jasna jak piorun migocący w tuczy,

Złowieszcza jak zarazy powienie –

Groźba – polskiego dziecka pierwsze tchnienie.

O ziemio, któraś znała tę udrękę

Na wskróś, do gruntu – i wiek nie oczyści

Ścian – w których życiem nazywano mękę,

Naw – gdzie modlitwą był żar nienawiści – –

Jedyną: ujścia – Bóg zbierał podziękę –

Nad zemstę większej nie znano korzyści,

Gdzie nikt nie słyszał nigdy, przez wiek życia,

We własnych swoich piersiach serca bicia.

Serc prawdziwego dźwięku… O boleści

Godzino – gdyś ty jawił się przede mną

W zbroi, gdzie łuska stalowa wzrok pieści,

Hełm grzywą spływa purpurowociemną

I stal złocona purpurą szeleści,

W dłoń twej jawór – – wzrok chwałą nadziemną

Świeci – – po skórach lwich idąc kobiercem:

Gdyś tak zeszedł i stanął przed sercem!…

O Achillesie – myśli młodej boże!

W proch upadłem przed tobą – – zgniecony!

Gardziłeś ręką – – która nic nie może!

Oczyma trząsłe – podłymi ramiony!

Jam w duchu moim czuł ogniste noże,

Bom znał się twoim synem urodzony,

Bom znał się synem twym – – i w podłym szlochu

Zdeptany leżał w kurz – – oplwany w prochu!….

Jakaż to ręka, jak ręka olbrzyma,

Za barki moje chwyciła i wstrząsa – –

Z oczu mych nagle łzy bólu wyżyma,

W dłonie mi rzuca broń, co żre i kąsa – –

Serca się mego, jak Łazarza, ima,

Wskrzesza, ze zgniłych je pleśni otrząsa,

W usta mi wpiera dech – – i czarnoksięstwo –

W rycerza zmienia proch, żałobę w męstwo!

Ten, co z wściekłością bezsilną pożera

Piasek – aż do nóg pogromcy zwalony –

I sam już nie znał: czy żył – czy umierał –

Kim jest, co w piersi nosi pokrwawionej –

I rany własną ręką rozdzierał,

Ażeby spojrzeć: czy jeszcze czerwony

Strumień krwi krąży mu w serdecznej żyle –

Lub czy już zakrzepł, jak trupem w mogile:

Ten nagle zrywa się – podźwiga ramię –

Salwą swej broni krzycząc: że jest żywy!

W Życia pojawia się ogromnej bramie

Jak zapomniany cień – przybysz prawdziwy!

Jak wściekły, sztaby żelaza rozłamie,

Umarłe wskrzesza i zapadłe dziwy,

Niepodobnemu daje zew i pole,

W karabin kładąc cud – i wiary wolę!

O karabinie polskiego żołnierza,

Śmiertelny kwiacie, bujny ponad kwiaty!

W tobie lud święci broń swego rycerza,

W przędzy mąk swoich wijąc cię szkarłaty!

Tyś poświęconą jest arką przymierza

Między dawnymi a nowymi laty,

Do ciebie serce okrwawione wiodło,

Za tobą tęsknił ból – – tyś Polski godło!

Kto mieczem walczył, ten od miecza ginie,

Kto mieczem zginął, ten mieczem powstanie –

Na dyplomowym śmierci pergaminie

Polsce wyryje bagnet: zmartwychwstanie…

Chwyciłem ciebie w dłoń – w tobie się ninie

Maluje ducha zew i serc błyskanie –

Nie będę dłużej w ziemi tył się kretem – –

Do słońca! Grobu sklep przedrę bagnetem!

Do słońca! Choćby tak patrzało we mnie,

Jak nieśmiertelny wzrok Achillesowy:

Nie zniżę powiek! Bowiem precz ode mnie

Płaszcz niewolniczy pchnąłem i okowy!

Nie żyję więcej trwożnie i nikczemnie,

Królewski żywot rozpocząłem nowy,

We mnie to Król-Duch polskiego żytwota

Wstąpił, jak w morze jasność zorzy złota!

Jam to był śniony przez najwyższe duchy

I ja wołany rozpaczy zwątpieniem –

Jak cień chodziłem u wrót – – w domie słuchy

Krok mój słyszały we śnie – – byłem cieniem – –

Koło zagrody błądząc, jak liść suchy,

Zdałem się nigdy nie zistnym wcieleniem – –

Myślano: pierwszy tak by mnie spopielił – –

A oto jestem żyw – w życiem się wcielił!

Na barkach moich dłoń leży niezłomna,

Bark nie ugina – lecz pędu dodawa –

Zjawa mych oczu stanęła ogromna,

Ja sam tę zjawę widzę – i jam zjawa – –

Na wieki myśl mnie związała potomna

W jedno, co waży szalą: ż y w o t – s ł a w a –

I w Achillesa znak, Achilles nowy,

Idę, wołając, cień Leonidowy.

Na Termopilach jam, który zda sprawę – –

Gdyby stanęli męże nad mogiłą,

Zobaczą piersi otwarte i krwawe

I niech spytają mnie: w i e l u w a s b y ł o?

Na Termopilach sława grzmi o sławę,

Jak bryła złota zwarta z złota bryłą,

I nie zawsztydza mię ani nie przestraszy

Wieniec na głowie róż i wino w czaszy!

I dzisiaj idzie głos między górami

I opowieści płyną poprzez chmury – –

Zmierzyłem w duchu się ze Spartanami,

O Termopilem zagrzmiał rodne góry!

Lud swoje serce do rąk moich da mi,

Gdy w płomień porwę mój ten lud tortury,

A z tego serca, raz je wziąwszy w ręce,

Piorun wywołam i pożatr wyświęcę!

Pożarem tylko lud ten wstanie z leży!

Pożarem tylko krew swych zył oczyści!

W pożarze tylko sam w siebie uwierzy,

Chrystusa swego widząc w nienawiści!

W gniewie i pysze z ludami się zmierzy,

Poczuje, że się we krwi Bytem iści –

Prawo zdobędzie wolą rzek, co płyną,

Rwą tamy, łamią grunt, trzęsą krainą.

Pożarem tylko sam siebie zdobędzie!

Pożarem tylko sam siebie odkupi!

Gdy wyjdzie, jako mosiądz za krawędzie

Palenisk, w ziemię jak posąg się wsłupi,

Gdy wstanie, Życia wznowione narzędzie,

Precz odrzuciwszy płaszcz i zaduch trupi,

I złotym światu otrąbi się rogiem:

Dewizą będzie mu Stal – Cyfra Bogiem!

Ja go wywiodę w światło, Król-Duch prawy,

Achillesową powołan prawicą,

Którym to poznał, że tu trzeba sławy

I sławę nabył śmierci błyskawicą –

Jutrzni i z ognia światu dać znać lico

I w Achillesa przeistoczyć siebie –

Aż naród serce swe w sobie odgrzebie….

A nie jest dla mnie tajemnicą żadną

Tego narodu strach – i bojaźń wiary –

Jego żebraczy lęk, że łachman skradną,

Który go liczył w ludy, nie zaś – w mary;

Ten strach rozbitka, aby nie pójść na dno,

Strach katorżnika nowej, cięższej kary –

Lecz wierzę – jakem śłubował odwadze:

Że go na słońca blask z nocy prowadzę…

Chociażbym upadł w drodze: dziesięć razy

Powstawać będę, rodząc nowe czyny;

A czyny moje, jak milowe głazy,

Gościniec będą wieść do Snu krainy.

Duch mój jest synem Wiary i Ekstazy,

Nie może zbitym być, jako dzban z gliny,

Powstawać będzie, jak feniks z popiołu,

Dopóki wieńca nie zdobędzie czołu.

Jedną jest droga moja, w jaką stronę

Kolwiek się zwrócę – nikt przy mnie nie stawa –

Jestem jak kryształ czysty, blaskiem płonę

Jak diament, co się z niczym skuć nie dawa;

W niczyjej toni cieniem mym nie tonę

Ani się ucho czyjej gry napawa –

Wskroś sam przez siebie, nikomu nie dłużny,

Idę wśród ludzi jak obcy podróżny.

Jedną jest droga moja, bez różnicy,

Czybym na prawo zboczył, czy na lewo –

Przede mnną Słowo trzaska w błyskawicy,

Co Deszczu Ziemi ma spłynąć ulewą:

Wiem, czego szukam – – z bezsennej źrenicy

Nie tracę gwiazdy, co jest niebios mewą,

Wysoko wzbitą, na skrzydle upiętą,

Żeglarzom ziemię wieszczącą i święto.

(O, w jakież wielkie, mgliste wysokości

Spogląda moja otwarta źrenica – –

Jestem brat ciszy, jestem syn światłości,

Jestem chowany w wierze: bezgranica – –

Precz poza siebie rzucam ścierw i kości –

Lecę, gdzie świeci Jutrznia krasolica –

Duch – gdybym duchem nie był, czyżby ciało

Śmiertelny zniosło pot, trud wytrzymało….

Widzialnym cień mój na ziemi, nie Życie –

Nie mej istoty treść, cor ządzi dłonią – –

Jestem ptak, który żegluje w błękicie,

Gdy tam, na ziemi, walczę krwawą bronią – –

Serca mojego gwiazdy słyszą bicie,

Król-Duch, co doli kieruje harmonią – –

Jak anioł w skrzydła biorę Polskę chorą,

Jak aniołowie duszę dziecka biorą.)

Aniołem-Stróżem jestem mej ojczyzny,

Co Bogu za nią ma zdać porachunek –

Z jej piersi plamy ja zmywam zgnilizny

I ja Judasza z wargi pocałunek –

Jak rola: kłosem ofiar jestem żyzny,

Jako w gorączce gąbka: daję trunek – –

I porachunek straszny w sobie niosę

Pomiędzy ostry mieczy i między kosę….

Kto widział ducha mojego szarpanie,

Kto widział ducha mojego obawy – –

Jestem jak siewca na przymorskim łanie,

Jestem jak cieśla pod zarwiskiem lawy – –

Przecież jest we mnie zew, sił zawołanie –

Stanąłem – upiór z cmentarzyska krwawy –

Na usta wziąłem uśmiech dziecka siłą –

Aby zjawienie moje, jak chcę, było!

O karabinie polskiego żołnierza!

Tragiczne, straszne zaprzeczenie ducha!

Stal twoja kuta jest z modłów pacierza,

Którym pogardza człowiek, Bóg nie słucha – –

Młot, co cię kowa, o piersi uderza,

Gdzie serce leży, jako żużla sucha,

Spalona ogniem rozpaczy, kamienna,

Serce, co jeden zna wyraz: Gehenna!…

Z taką ja bronią wstał i naprzód idę,

Zapatrzon w jedno promieniste słowo,

W źrenice biorę zbrodnię i ohydę,

W pierś cios i czarę trucizn piołunową – –

Znam wszystko – myśli moje jasnowide

Tłumię, bo wierzę w mą moc powrotową,

W konieczność moją i w ten dzień zwycięski,

Który przyzywam – wnuk hańby, syn klęski….

Jeślibym zbłądził: błąd mój błędem będzie

Potoku, co się dostał na mieliznę –

Lecz w morze płynąc, on się wydobędzie,

Bo musi w swoją powrócić ojczyznę –

Tak ja: skąd wstałem, tam idę – w rozpędzie

Najwyższej Woli świata. Gdzie krwią bryznę,

Rodzi się Wola, z której sam powstałem –

Wolność, kupiona krwią – dla duchów ciałem.


1 Star2 Stars3 Stars4 Stars5 Stars (1 votes, average: 5,00 out of 5)

Wiersz Achilles - Kazimierz Przerwa-Tetmajer