Polska poezja

Wiersze po polsku



Tomik Nie wierzę w nic

Kazimierz Przerwa Tetmajer
z ” Nie wierzę w nic”

***Przeżytym***

Pierzchają cudne fanatzji widziadła
jak rozpędzone rannym wiatrem mgły –
Gdzie natchnień tęcza?… Spłowiała i zbladła…
Gdzie wiary zorza?… W otchłanie zapadła…
Gwiazda nadziei gdzie?… Pomrok ją ćmi…

Gdzie mysł dziika, zuchwała potęga?
Gdzie uczuc bujny, rozkiełznany lot?
Gdzie moc, co – zda się – w nieskończoność sięga?
Znikła jak świetna meteoru wstega,
zgasła jak piorun, przebrzmiała jak grzmot…

Nic nie zosatłao w zdruzgotanej duszy
oprócz pamięci o minionych dniach,
której mściwego głosu nikt nie zagłuszy,
a głos ten łamie, obala i kruszy,
i budzi grozę i rozpacz, i strach.

I huczy głos ten: „Stargałeś swe siły,
zagasł żar płomienia, co w twym sercu tlił,
podobne stało się do lochu bryły;
złamane skrzydła mysl twoją zdradzily
i ze sfer górnych padła w proch i pył.

I pójdziesz – wiecznie ścigany przeze mnie,
ust mych straszliwy słysząc wszędzie ton –
z sercem, jak dawniej, chcacym czuć daremnie,
z myślą, co próżno nad światowe ciemnie
zrywa się w jasność idealnych stron.

Pójdziesz w swą drogę dalej, a ta droga
to cimemna, głucha i posępna noc,
ocean groźny, pustynia złowroga,
przed każdym krokiem zadrży twoja noga,
bo już nie wierzysz w swoją własną moc.

Bo myśl już nie ma skrzydła, które dźwignie,
bo w sercu nie ma już płomiennej skry,
która w ciemności, jak pochodnia, mignie…
A wszedzie, wszędzie widmo cię dosięgnie
innych, minionych niepowrotnie dni”.

Idź cieniu własny!… A gdy się nie wierzy
w swoją moc własną, to już wstrzymać krok?
Rzucić ten sztandar, który ręka dzierży,
i w tył się cofnąć z szeregu rycerzy,
i nie na słońce, lecz w dół zwrócic wzrok?

Więc już ustąpic z bojowej areny,
gdzie ślubowało sie do końca stać?
Od ust oderwać grzmiący róg wojenny,
strzaskać za ciężki miecz, a więc niecenny,
swój posterunek w cudze ręce zdać?

O, nie!… Bez wiary, nawet bez nadziei,
że sie potrafi przeciwność zmóc,
na posterunku wytrwa – az z kolei
śmierć go zeń wyrwie – ten, kto dla idei
miłość ma w duszy, bo miłość – to moc!

I przyjdą, przyjdą te godziny jeszcze,
gdy trzeba będzie bratni szereg wzmóc,
że chwycisz sztandar w dłoń twoją, jak w kleszcze,
i świsną miecza zamachy złowieszcze,
i róg twój zagrzmi, bo miłość – to moc!

***Nie wierze w nic… ***

Nie wierzę w nic, nie pragnę niczego na świecie,
wstręt mam do wszystkich czynów, drwie z wszelkich zapałów:
posągi moich marzeń strącam z piedestałów
i zdruzgotane rzucam w niepamięci śmiecie…

A wprzód je depcę z żalu tak dzikim szaleństwem,
jak rzeźbiarz, co chciał zakląć w marmur Afrodytę,
widząc trud swój daremnym, marmury rozbite
depce, płacząc krzyk bólu z śmiechem i przekleństwem.

I jedna mi już tylko wira pozostała:
że koniecznośc jest wszystkim, wola ludzka niczym –
i jedno mi już tylko zostało pragnienie

Nirwany, w której istność podąż się cała
w bezwładności, w omdleniu sennym, tajemniczym,
i nie czując przechodzi z wolna w nieistnienie.

***Gdybym mógł sobie wybrać***

Gdybym mógł sobie wybrać smierć podług mej woli,
chciałbym z wolna utracać świadomośc istnienia,
przestawać czuć, co rozkosz przynosi lub boli,
i pogrążac się w cichą otchłań zapomnienia.

***Fałsz, zawiść… ***

Fałsz, zawiść, płaskośc, mierność, nikczemność, głupota:
oto rafy, o które łódź moja potrąca,
płynąć przez życia mętne i cuchnące błota
pod niebem zachmurzonym, bez gwiazd i bez słońca.
Wiem że błot nie przepłyną – odrzucam precz wiosła
i przymknąwszy powieki na dnie łodzi leżę,
nie dbając, kędy by mnie mętna woda niosła,
nie dbając, gdzie i jakie czeka mnie wybrzeże?
Tak płynę ja, zrodzony do czystego morza,
do purpurowych wschodów, zachodów złoconych,
do gwiazd kroci, orkanu co gna przez przestworza,
do cisz wielkich i sennych i do wysp zielonych.
Tak płynę ja, zrodzony, by słoneczne fale
pruć silnym ruchem ręki leżącej na sterze,
by wiry wietrzyce roztrącać zuchwale – –
tak płynę i półmartwo na łodzi leżę.

***Schnąca limba***

U stóp mych dzika przepaść. W ciemnym niebie blady
świci księzyc, podobny wodnej białej lilii
co kielich swój nad ciemne głębiny wychyli.
Cicho – grzmot słychać tylko huczącej kaskady.

Nad nurtem jej ze skalnej wyrosła posady
limba: zżółkłe konary smutno na dół chyli,
czując, że dłużej walczyć na próżno się sili
i runie – wicher szumi jej hymny zagłady.

Nie ona jednatoczy te walke bolesną:
są ludzie i narody całe na przedwczesną
śmierć skazane, przez losów okrutne przekleństwo – –
i czyż warto jest walczyś nie wierząc w zwycięstwo?
i czyż warci są życie, którym brak doń siły?
i cóż warci łez wylanych na słabych mogiły?…

***Wszystko umiera z smutkiem i żałobą… ***

Wszystko umiera z smutkiem i żałobą,
choc tylko zmianą kształtów jest skonanie,
bo chociaż wszystko zmarłe zmartwychwstanie,
nie zmartwychwstanie nic już nigdy sobą.

Cóż, że w tysiącu kształtów moje ciało,
z tysiąca zmarłych w jedno zlane,
dawne, jak ziema dawna, gędzie trwało
do końca ziemi?… Ja nie zmartwychwstanę.

Łemiąca myśl jest, że ludzie muszą
ginąć, jaki ginie zwierzę i roślina;
że to, co we mnie nazywa się duszą,
to jest czująca i myśląca glina…

***Gwiazdy są dla mnie jako modre kwiatki… ***

Gwiazdy są dla mnie jako modre kwiatki
niezapominek posiadanych na grobie
straconej wiary… tak dzieci w żałobie
w kwiaty pamięci stroją grób swej matki.

***Dusza ma, która więcej w wnętrzu swoim tworzy… ***

Dusza ma, która więcej w wnętrzu swym tworzy,
niż z zewnątrz siebie bieże: coraz niżej tonie
w jakieś bezdenne głębie, coraz szrsze błonie
widzi przed sobą puste, głuche i bez zorzy.

Gdy dusza ma w te głębie pogrąży się bez dna,
gdy wejdzie na te błonia bez czasu, bez końca:
słucham, ale głos żaden uszu mych nie trąca,
patrze, lecz bezmiesięczna mi noc i bezgwiezdna.

Dusza ma leci kedys poza obręb bytu,
w jakąś rozwiej przestrzenną, cichą i zamgloną:
Nirwana świat mi szarą okrywa zasłoną
i wszystko się pogrąża w otchłań niebytu.

***Wielbić naturę? ***

Wielbić naturę?… Za co?… Prawda, nie błądzi,
bo nią mus praw tajemniczych dla człowieka rządzi,
bo jest maszyną martwą, a jej ruchy wieczne
są bezcelowe całkiem, są, bo są koeniczne.

Kochać naturę?… Za co?… Za to, że mie gwałtem
bezwzględnym utworzyła i odziała kształtem
ludzkim, może nieszczęściu najbardziej przystępnym?
Że mi wciąż grozi skonu widziadłem posępnym?

Że mi dała poczucie i swiadomośc woli,
a w njasroższej, tyrańskiej trzyma mię niewoli?
Że mi w mózg upragnienie wszczepiła poznania,
ale pozanać mi ślepe jej prawo zabrania?…

***Widokiem ludzi przerażony co dnia… ***

Widokiem ludzi przerażony co dnia,
na których ciężar nieszczęścia upada,
jak twardych, kamieni kaskada
z urwisk lecąca górskich na przechodnia:

kiedy noc wejdzie nad świata ogromem
i usta życia gorliwie oniemi,
pragnę zapomnieć o wszystkim na ziemi
i w odrętwieniu spocząć nieruchomem.

Wówczas mi dziwny kraj się czasem marzy:
przestrzenie w bezkres rozciągnięte, mroczne,
nad nimi niebo szare, bezobłoczne,
bezruch martwoty i cisza cmentarzy.

Na tych przestrzeniach głuchych obok siebie,
w białych całunów posę[pnej odzieży,
tłum kształtów, jakby ludzkich cieni leży,
z oczyma w ciemnym utkwionym niebie.

Tłum tych leżących mar co chwila rośnie,
a każda nowo przychodząca, blada,
jak człowiek, drogą zmęczony, upada
na ziemię dziwnie chciwie i radośnie.

***Credo***

Jutro?… Nie wierzę, aby lepiej było
i nie zazdroszcze już tej wiary – dzieciom…
Po co się łudzić? Wydarte stuleciom
posepne smutne, zimne doświadczenie
złudzeniem wszelkim na czole wyryło:
„Śmierć i nicestwo!”…zabiło złudzenie…
I tylko dziwna, mistyczna, szalona
częć tą ohydną wstrząsnąć ziemi bryłą,
świat cały, jak jest pochwycić w ramiona,
z posad go dźwignąć i na nowe koła
jakie bądx rzucić, gdy te, co go toczą,
we łzach się pławią i we krwi się broczą;
i tylko głos ten, co nas w noce woła
z złem walczyć nie prze ufność odrodzenia,
lecz przez nienawiść ku złemu dla złego
iżądzeę, ssaną z powietrzem, niszczenia:
jest naszą wiarą. A choc czasem ona
omdlewa w piersiach, to wnet zmartwychwstawa,
jako z popiołów Feniks, odrodzona,
i jak komet błyska ludziom krwawa,
której plomienia może świat zażegą.
My niewidzim zła dzisiejszej doby – –
jutro?… To jutro?… Jutro, marzyciele,
przeklinać własne swe będziecie próby.
nowe złow nowym odkrywać dziele;
jutro, trawieni nowymi choroby,
szukać będziecie nowego systemu
leków i zbawień, a nie mogąc męce
ulżyć, bezsilni załamiecie ręce,
bo póki ludziom trwać, póty trwać złemu.
Lecz naprzód, naprzód! Niechaj zbrodnie stare
ustąpią nowym – nim się przeżyją – –
ściagajcie marzeń cudną, a czczą marę,
jak ci ściągali, co dziś w grobach gnija.
Lecz naprzód, naprzód! Łudźcie się, Ikary,
że potraficie doleciec do słońca,
w zdobyte niebo wstąpić z człowieczeństwem,
a potem – widźcie, że próżne ofiary,
że pomoc złego jest wicznotrwała,
zwątpcie, zrozpaczcie i gińcie przekleństwem!
Bi niczym innym nie jest chód ludzkości,
tylko przemianą zła wiecznie trwałą;
o Chrystusowej marząc wszechmiłości
deptajcie wroga, co was przedtem deptał,
drżąc, że już rośnie mściciel z jego kości,
co was obali, jak kłodę zbutwiałą,
i znów was depce, gdy już krew wychłeptał.
Brutalna siła, która rządzi światem,
wybawicielem nie jest ani katem:
ślepa i głucha, zimna, obojętna,
idzie bez celu i nie władnąc, włada,
nie dba, gdzie jakie pozostawi piętna,
ktopod jej nogą powstaje, kto pada?
Nienawiśc dźwignią jest świata – – niech działa
ta najsilniejsza potęga ludzkości:
jeśli potrafi i dusze, i ciała
na wskros przekształcić, zabić w ludziach zwierzę:
wówczas dopiero w królestwo miłości
ewnagelicznej na ziemi – uwierzę.

***Dziś***

Dawniej się trzeba było zużyć, przeżyć
by przestać kochać, podziwiać i wierzyć;
dziś – pierwszenasze myśli są zwątpieniem,
nudą, szyderstwem, wstrętem i przeczeniem.
Dziecie krytyki, wiedzy i rozwagi,
cudzych doswiadczeń mając pełną głowę,
choćby nam dano skrzydła Ikarowe,
nie mielibyśmy do lotu odwagi.
My nie tracimy nic, bosmy od razu
nic nie przynieśli – i tylko nam bywa
tak źle, że nazłe brak wyrazu,
a serce peka w nas i we krwi pływa.

***Któż nam powróci… ***

Któż nam powróci te lata stracone
bez wiosennego w wiośnie życia nieba?…
Wołają na nas, że w złą idziem stronę,
precz o świt troskę rzucając powinną,
a czy pytają się nas, co nam trzeba
i czyśmy mogli obrać drogę inną?

Kto z was policzył te gorzkie godziny
daremnych pragnień, żrących naszą duszę?
Kto zmierzył smutku naszego głębiny
bez dna i brzegu? Kto wie, jakie ducha
niepodległego straszne są katusze,
gdy zerwać swego nie może łańcucha?

Spójrzcie nam w mózgi – – zgryzły je, strawiły
wrodzone ludziom daremne pragnienia.
Wołacie na nas: „Jestesmy bez siły,
dajcie nam słowa wiary i otuchy” – –
A nam któż daje słowa pocieszenia?
A któż mdlejące nasze wzmacnia duchy?

Któż nam powróci te lata stracone
bez wiosennego w wiośnie życia nieba?…
Chcecie w nas widzieć dźwignię i obronę,
żądacie od nas zbawień i pomocy,
lecz my, z waszego wykarmieni chleba,
jak wy, nie mamy odwagi i mocy.

***Nad polem pustem… ***

Nad polem pustem, szerokiem, głuchem
ćma ptaków czarną zawisa chmurą,
krążą jak liście gnane podmuchem
wiecznego wiru, kracząc ponuro.
Pośród czarnego ptaków odmętu,
w skłębionych skrzydeł ruchomej fali,
lśni jeszcze słońce. Tak od okrętu,
co się w burzy morskiej zapali,
ponad bałwanów chmurą spiętrzoną
błyskają ognie krwawe czerwono.
Zniknęło słońce… Czyż tej powodzi
ptaków nad polem pustym owym
nigdy już, nigdy nie bedzie końca?
Wiecznież to pole będzie jałowym
i nic sie na nimnigdy nie zrodzi
oprócz bezdennych tęsknot słońca?…

***Koniec wieku XIX***

Przekleństwo?… Tylko dziki, kiedy sie skaleczy,
złorzeczy swemu bogu skrytemu w przestworze.
Ironia?… Lecz największe z szyderstw czyż nie może
równać z ironią biegu znajzwyklejszych rzeczy?

Wzgarda… Lecz tylko głupiec gardzi tym ciężarem,
którego wziąć na słabe nie zdoła ramiona.
Rozpacz?… Więc za przykładem trzeba iść skorpiona,
co się zabija, kiedy otoczą go żarem?

Walka?… Ale czyż mrówka rzucona na szyny
może walczyć z pociągiem nadchodzącym w pędzie?
Rezygnacja?… Czyż przez to mniej cierpieć będzie,
gdy się z poddaniem schyli pod nóż gilotyny?

Byt przyszły?… Gwiazd tajniki któż z ludzi ogląda,
kto zliczy zgasłe słońca i kres śwtatu zgadnie?
Użycie?… Ależ w duszy jest zawsze coś na dnie,
co wśród wżycia pragnie, wśród rozkoszy żąda.

Cóż więc jest? Co zostało nam, co wszystko wiemy,
dla których żadna z dawnych wiar już nie wystarcza?
Jakaż jest przeciw włóczni złego twpja tarcza,
człowiecze z końca wieku?… Głowę zwiesił niemy.

***Wizja***

Szara i głucha pustka w bezmiary idąca,
oswitelona od blasku złotego miesiąca.

Wzrok zasłanijąc dłonią, w koronie cierniowej,
z krwią ciekącą z rozpacznie pochylonej głowy
i zakrzepłą na wichrem roztartganych włosach,
biegnie cień, w długiej szaty rozwianych osłonach,
zgiety, jakoby cieżar dźwigał na ramionach,
a krwawym potem znaczy slad po nocnych rosach.

Biegnie w dal – przed nim pustka w bezmiary idąca,
oswietlona od blasku złotego miesiąca.

Cień ów osiąga chmar ludzkich chmura nieprzejrzana:
niegie sine ich ciała są jak jedna rana,
krwią broczące wstepują w krwawe cienia ślady
i wyteżają za nim z przekleństwem ramiona –
w oddali widać widmo cezara Nerona
w ogniach stosu i widmo mnicha Torquemady.

A tam, gdzie skraj ma pustka w bezmiary idąca,
majaczy krzyż przy blasku złotego miesiąca.

***Hymn do Nirwany***

Z otchłani klesk i cerpień podnoszę głos do ciebie,
Nirwano!
Przyjdź twe królestwo jako na ziemi, tak i w niebie,
Nirwano!
Złemu mnie ze szponów wyrwij, bom jest utrapion srodze,
Nirwano!
I niech już więcej w jarzmie krwawiącym kark nie chodze,
Nirwano!
Oto mi ludzka podłosć kałem w źrenice bryzga,
Nirwano!
Oto sie w złości ludzkiej błocie ma stopa ślizga,
Nirwano!
Oto mię wstręt przepełnił, ohyda mą zadusza,
Nirwano!
I w bólach konwulsyjnych tarza się moja dusza,
Nirwano!
O przyjdź i dłonie twoje połóż na me żrenice,
Nirwano!
twym unicestwiającym oddechem pierś niech syce,
Nirwano!
Żem żył, niech nie pamiętam, ani wiem, że żyć muszę,
Nirwano!
Od myśli i pamięci oderwij moją dusze,
Nirwano!
Od oczu mych odegnaj złe i nikczemne twarze,
Nirwano!
Człwiecze zburz przede mną bożyszcza i ołtarze,
Nirwano!
Niech żywot mię silniejszych, słabszych śmierć nie uciska,
Nirwano!
Niech błędny wzrok rozpaczy przed oczy mi nie błyska,
Nirwano!
Niech otchłań klęsk i cierpień w łonie się twym pogrzebie,
Nirwano!
I przyjdź królestwo twoje na ziemi, jak i w niebie,
Nirwano!

***Życie***

Wszedłem – – świat mi się zdał jako jeden cud,
czarowna wizja, w ekstazie zrodzona…
Od gór do lasów, od nieba do wód

biegła ma dusza zachwytem szalona…
Jakbym ku sobie wszechświat garnąć chciał,
młodem ku niemu wyciągnął ramiona…

Z lasów i łanów, zwód, z wysokich skał,
z niebiosów, zewsząd na moje zachwyty
bóg usmiech szczęścia usmiech mi w odpowiedź skał.

Biec chciałem, cudem i czarem niesyty,
dalej i dalej… Wtem owiał mię chłód
i w przerazeniu stanąłem jak wryty.

Krew mi się wszystka ścieła w żyłach w lód:
straszna przede mną stała upiorzyca,
z piekielnych kedyś wyzioneła wrót.

Trąd jej okrywał trupio-żółte lica,
a oczy miała zarłoczne jak sęp,
którego nigdy i nic nie zasyca.

W zmierzwionych włosach gadów wił się kłęb;
ohydna, straszna, weszła mi w drogę
odziana w łachman gnijący i strzęp.

Smiertelną czując odrazę i trwoge
chciałem uciekać, ale woli wbrew
czułem, że nóg mych poruszyć nie moge.

rozpacz mię wówczas porwała i gniew,
chciałem poczware usunąc przebojem
z drogi mej, w głowie huczała mi krew.

Chciałem biec dalej z tym szczęściem mojem,
którym mi świata uśmiechał się bóg,
za pięknem, światłem, weselem, pokojem.

Lecz próżno! ruszyć nie mogłem mych nóg,
a wiedźma ku mnie zbliża się ona,
pełnemu wstretu i śmiertelnych trwóg.

I zrozumiałem, że próżna obrona,
że nie potrafię ujść tych strasznych rąk,
że mnie przyciśnie poczwara do łona

i wśród piekielnych obrzydzeń i mąk
zapładniać będę musiał tę ohydną,
i w jej uściskach pędzić dni mych ciąg.

A ona, dłonią bezczelnie bezwstydną,
jeła obnażac swój okropny kształt
i w swej nagości stanęła mi widną.

Każdy łachmanów odsłoniła fałd,
a oczy moje spod powiek skostnienia
patrzyły, woli mej zadając gwałt.

I pochwyciła mnie w swe uściśnienia– —
o dziwna, straszna ironio! jam czuł
żądzę wśród wstrętu, rozkosz wśród cierpienia.

Jej wzrok podniecał, choć jej oddech truł –
i pot mi czoło zlewał już obficie,
a jeszczem nie rwał węzła, co nas kuł.

Ktoś jest?- spytałem. Odrzekła mi:”Życie”.

***Zwątpienie***

Myśli sa moje dzis jako żeglarze,
co na wód wielkim zbłąkanym obszarze
wśród chmurnej nocy z woląwiatrów płyną,
ster póściwszy, zdjąwszy z wioseł dłonie.
Próżno wzrok silić — — w mrokach nocnych tonie,
jak kamień w morskiej nieprzejrzanej fali.
Droge zgubił — ku jakim zawiną
lędom, nie dbają… a dalej i dalej
wiatr okręt pędzi i coraz nad głębia
ciemniejsze, grubsze obłoki się kłębią…
Zgubiłem drogę — — w te gmachy przyszłości
pełne wesela, ciepła i jsaności,
które sęe dźwiagać mają na ruinie
starego swiata, co gnije i ginie:
chciałbym uwierzyć, lecz wierzyć nie mogę –
i coraz większa pustka jest przede mną,
oczom mej duszy coraz bardziej ciemno – –
dokąd iść?… nie iwem – – zgubiłem mą drogę.
Wy, których serca i ramiona krzepi
w mozolnej walce o idei zwycięstwo,
na które stary świat rzuca przekleństwo:
wiera, że bedzie po zwycięstwie lepiej,
wiara, że wasza nieomylną jest droga,
że prawdziwego poznaliście Boga,
wiara, że szczęście przyniesiecie w darze
nowemu światu, że z ruin powstanie,
wy, co ufacie, że dzień się ukaże
dobra i piękna: jak ja wam tej wiary
zazdroszcze silnej!… Dla mnie te sny złote
mózgów płomiennych sa jako czarne mary…
I coraz wiekszą w oczach mam ciemnotę,
i chciałbym wierzyc, lecz wirzyć nie mogę – –
dokąd iśc?… nie wiem – – zgubiłem mą drogę.

***Nieskończoność***

I

wsłuchuję się w szept mgławic wiszących z bezbrzeży,
wpatruję w zadumaną niezmiernosc błękitu,
byłem w odwiecznych grotach, pełnych stalaktytu
i skamieniałych szczątków praroslin, prazwierzy…
W pustą bezdeń się rozległ odgłos dzwonu z wieży – –
ścigam go uchem – zda się, że hen do zenitu
dopłynął i w bezkresach rozlał się niebytu,
i wiecznie brzmi, falując coraz dalej szerzej…

Echo lśnień, przez słoneczną rzuconych czerwoność
na kryształ wód, odbite, wraca w wielkie tonie
i wiecznie kędys w otchłań pustą lecieć będzie…

Słucham patrzę – i myśl ma w zadumaniu tonie,
idzie, kędy przestrzeni i czasu krawędzie
schodzą się – i zanurza sie w głąb, w nieskończoność.

II

Więcej niźli natury pierwotne piękności,
więcej niżeli uśmiech kobiety kochanej,
więcej niż światło natchnień, marzeń oceany:
ty mnie nęcisz ku sobie, o nieskończoności.

Wtapiam się w ciebie myślą, czuję się w senności
sfer przestrzennych, w dróg mlecznych rozwiei świetlanej,
czuję cię w moim własnym pragnieniu nirwany
i wciąż odradzających się żądzach ludzkości.

Zda mi się, żem spokojnym, jesiennym wieczorem
ztanął kedyś nad cichym, niezmiernym jeziorem,
kiedy mgły na las schodzą i na gór głąb ciemną –

patrzę – – blady księżyca krąg błyszczy pode mną,
a otchłań z taką dziwną potęgą mię nęci,
że pochylam się z wolna tracąc świat z pamięci.

III

Nieraz w mych Tatr rodzinnych przepastne głębiny
nurzałem się, jak delfin w oceanu tonie,
szedłem ponad urwiska, z których trupie dłonie
śmierć wyciąga, akędy strach zepchnąć chce siny.

Szedłem, aby na puste spoglądać doliny,
na złomny skał, ginące w obłoków oponie,
śnieg, co tam w zimnym blasku słońca martwo płonie,
głuche stawy i senne, dalekie równiny.

Jak lunatyk po dachu krawędzi, bez trwogi,
jakby mię prowadziła dłoń magnetyzera:
szedłem przez najurwistrze, najszaleńsze drogi

patrzeć na martwość, co się w górach rozpościera – –
w owej pustej, ponurej, olbrzymiej martwości
szedłem cię głębiej, silniej czuć, nieskończoności.

***Zamyślenia***
Pamięci mego ojca i mojej matki

II

Melancholia, tesknota, smutek, zniechęcenie
są treścią mojej duszy… Z skrzydły złemanemi
myśl ma, powietrzne przerzynać bezdenie,
włóczy się, jak zbarczone żurawie, po ziemi.

Cóż, że zrywa się czasem i wzlatuje w górę,
z smutnym krzykiem tęsknoty do sfer, kędy słońce,
nieśćmnione wyziewaniami ziemi, jasno gore
i gdzie szumią obłoki z wiatrami lecące?…

Złąmane skrzydła lecieć nie zdołają długo,
myśle spada i piers rani o głazów krawędzie,
i znów wlecze sie, znacząc krwi czerwona strugą
ślady swej ziemskiej drogi – – i tak zawsze bedzie.

VIII

Nie mam już dziś przy sobie nikogo, nikogo,
pusto jest w mojej duszy i pusto dokoła – –
idę mą głuchą, smutną i męczącą drogą
bez kierunku, bo nikt mię i nic mię nie woła.

Zda mi się, jakbym kędyś wieczorną ciemnotą
ogarnięty, powoli przez puste szedł pole,
zasłane brudnym śniegiem, topniejącym w błoto –
gdzieniegdzie sterczą głuche, posępne topole.

Las jakiś ciemny, smutny widnieje daleko,
a mglistych, ciężkich niebiosów księżyca promienie
przez powietrzne pustynie ospale się wleką
ku ziemi, ledwie świecąc. Dookoła milczenie.

Idę patrząc przed siebie – oczy moje giną
w szarości chmurnej, chłodnej, rozsnutej dokoła –
śnieg koło topól leży masą białosiną –
idę bez celu – nikt mię i nic mię nie woła.

XIII

Nirwano! Pochyl ku mnie twarz matowobladą,
ściągłą, z bladymi ustyi czołem z marmuru,
kędy się zamyślenia nieskończone kładą,
jak mgławice na morzu chłodnego lazuru.

Zwróć na mnie oczy twoje, błekitnych wód tonie,
głębokie, nieruchome, spod przymgleń świetliste,
jak miesiąc, co za mgłlami przezroczystymi płonie,
przetajając w nich światło niebiesko-srebrzyste.

Z spływającą ku ziemi, jak falista rzeka,
falą włosów, cp lniane są, matowopłowe,
podobnych z woni kwiatom, co z wolna człowieka
odurzają i duszą: pochyl ku mnie głowę.

Wyciągnij ku mnie dłonie, gdzie mdlejące tule
i zwiędłe tkwią narcyzy, i zbladłe lilije,
których zapach powietrze przesyca i truje
i skąd oddech omdlałość letargiczną pije.

Niech ulegnę senności, co z postaci twojej
w seledynowe, wiotkie odzianej osłony
snuje się i owija pierś na kształt powoi
owijających drzewo mnogimi ramiony.

Chcę zasnąć… Przesyt pragnień i niesytość czynu
męczy mnie i zabija… Jestem jak żeglarze
wtrąceni do więzienia, gdzie giną ze splinu,
marząc o świscie wichrów i fal morskich gwarze.

XIV

Rzuciłem ludzi… Noc, spokój głęboki – –
w ciemnościach szumią wezbrane potoki –
smutno i gorzko… Dlaczegóż wśród ludzi
ja nie wyniosłem ani źdżbła wesela?
Cóż jest, co serca ich dokoła studzi?
Cóż jest, co do nich murem mnie oddziela?
Cóż jest, co nie da mi tak czuć, jak oni,
myśleć ich myślą?… W ciszy potok dzwoni,
w ciemnościach głuchych błysła gwiazda blada –
dusza ma ginie w jakiejś czarnej toni,
coraz w nią głębiej, głębiej, głębiej zapada…

XVII
Czasem zda mi się, że to wszystko sen,
przestrzeń mej myśli i cały świat ten,
ziemia i błękit, i światła w błękicie,
i bóstw idea władających skrycie.

Snem mi się zdaje chrystusowy cień,
snem noc zwątpienia, snem nadziei dzień,
snem zło i dobro, snem śmierć i tworzenie,
snem byt, snem nawet własne me istnienie.

A kędyś ocknąć się mam z tego snu,
gdzie? kiedy? … Nie wiem, li wiem, że nie tu;
a tak się ocknąć mam, jak dziecko po śnie
strasznym, co przez łzy śmieje się radośnie.

Gdzie? kiedy? nie wiem nie wiem, co jest tam,
kędy się ocknąć ze snu życia mam…
Zda mi się – jasność wielka, nieprzejrzana,
w jasności jedność w jedno z nią współzlana.

Ach! gdybyż nigdy nie rzucała na mnie
z myśli najlepsza, że ja tylko śnię,
że cała nędza życia jest zwodniczym
widzeniem tylko, że wszystko jest niczym…

XVIII
Dla kogo my żyjemy? Te żałoby,
cierpienia nasze i smutki dla kogo?
Dla kogo głuche, zimne, ciasne groby,
zionące ku nam ohydą i trwoga?

Czy może ciebie, słońce na błękicie,
czy was, wy gwiazdy z oczyma złotemi,
cieszy to nędzne nieskończone życie,
to zło bezbrzeżne, władające na ziemi?

I żadne słowo nic mi nie tłomaczy,
i nie pojmuję nic na drodze mylnej,
prócz rezygnacji martwej lub rozpaczy
tym okropniejszej, że od dna bezsilnej!

XIX

Czcze wyobraźni odeszły mnie mary,
znów jestem sam ze sobą, z moim duchem – –
oczy mnie giną w jakiejś pustce szarej
i myśl ma tonie w jakimś morzu głuchem.

Prysły wiążące mnie z światem ogniwa;
całe me życie jest we wnętrzu mojem,
cała moc duszy z zewnątrz w jej głab spływa
i drży, szarpana dziwnym niepokojem…

Widzę oczyma wewnątrz zwróconymi
czarne jeziora rozsiane w pustkowiu:
w ciemnościach księżyc blisko skraju ziemi
wisi podobny do tarczy z ołowiu.

Ponad czarnymi wodami szuwary
i trzciny rosną i smutno szeleszczą;
sklep nieba zda się sklepieniem pieczary,
głeboką jamą, ciemną i złowieszczą.

Po czarnych wodach światło ciche, złote
księżyca chodzi wstęgą szklistą, drżącą
i, jako lampa zaniesiona w grotę,
świeci w ciemnościach mglisto i mdlejąco.

widzę oczyma wewnątrz zwróconemi,
jak duch mój, marze skrzydlatej podobny,
błąk się w owej pustce, martwej ziemi,
a blask księżyca pada nań żałobny.

Idzie powoli i zwieszone włóczy
skrzydła po jezior wodzie szklistej, błotnej – –
idzie w głąb głuchą i ciemną, samotny.

***Preludia***

II

Życie – to zwykłe życie ciche, szare –
kiedy mnie w swoje chwyciło ramiona,
jak wampir z duszy mej wyssało wiarę,
te krew, bez której dusza schnie i kona.

Nie ową wiarę dziecka, co się z trwogi
przed mściwym bóstwem w modłach w prochu ściele,
lecz tę, co każe wierzyć w dobre bogi
w olbrzym życie władnące kościele.

XXVIII

Lubie więdnące kwiaty, pełne bladej ciszy,
oczyma się patrzące w niebo omdlałemi –
modlitwę ich przedśmiertną ucho moje słyszy,
pożegnanie i razem powitanie ziemi.

Gdybyśmy tak umierać mogli jak te kwiaty,
ziemię żegnać i ziemię wraz witać rodzicę,
a nie jakieś zaziemskie gdzieś przeczuwać światy,
błędnym wzrokiem w straszliwą patrzeć tajemnicę…

***Łąka mistyczna***

O cicha, jasna łąko, o zielona
łąko daleka,
ku tobie dusza smutna i zmęczona
z bagien i piasków posępnych ucieka,
wśród jasnej cichej zieloności twojej
szukac spoczynku, szukać niepamięci…
O jakaż czystość twych krysztalnych zdroi,
o jakże nęci
twoja pogodna złocistość słoneczna;
o jakże koi
twa cisza wieczna…
O jako jasna,
jako zagroda wydajesz się własna
tym, co na całej wszechziemskiej przestrzeni
głowy nie mieli gdzie skłonić znużeni.
Letejską zdasz się zbawienną krynicą
dla tych, co w duszy mając żar i płomień,
żądz swych szukali żywych uwidomień,
choć prędzej cienie swoich ciał pochwycą…
Tam – nie ma więcej czasu i przestrzeni,
tam światłoskrzydłe, przejrzyste i śpiące,
w łodziach, ze ściętych w kryształy promieni,
godziny wiszą w powietrza ogromie,
nie pnąc się więcej za jasnością w słońce,
ani ku nocy chyląc się krawędziom –
zaczarowanym podobne łabędziom
w promiennych łodziach wiszą nieruchome…
Tam między polne
zioła i trawy, i gaje pachnące,
i lilie, srebrnym świecące się puchem,
czyste i białe chodzą dusze wolne
czujące rozkosz najwyższą: być duchem.

***Wędrowcy***

Przez ogród idą pełen cudnych kwiatów,
na piersi twarze zadumane kłonią,
nie upajają się czarowną wonia
ani wieńcami stroją się szarłatów.

Pojmują rozkosz barw i aromatów,
neci ich ona, lecz nie sięgną po nią;
chwytają ciernie pokrwawioną dłonią
i liczą ślady bolesnych stygmatów.

Aż przed bramami stanąwszy ogrodu,
rzekną: „Otośmy zaufani w Słowie,
drogę żywota przecierpieli cała,

wściekłego naszych żądz nie sycąc głodu –
otocz nas nagród obiecanych chwałą
Pnie!…” Lecz nikt im nie odpowie?…

***Szukają bóstwa… ***

Szukają bóstwa: jedni z nich w popiele
nurzając głowy i ścieląc się w kurzu
przy marmurowych posągów w podnóżu
albo w posępnym, milczącym kościele;

inni ku niebu skroń podnosząc śmiele,
w słońc życiodawczych promienistym różu,
w gór, oceanom ochronnym przedmurzu,
w mądrym i dobrym wszechstworzenia dziele;

inni, spokojni, cisi, zadumani,
w nieogarnionej szukają go głuszy,
w nieskończoności bezdennej otchłani – –
tak od początku swojego istnienia
wszędzie szukają bóstwa bez wytchnienia,
tylko go w własnej nie szukają duszy.

***Znad morza***

O ciche, ciche morze!… Gdyby twe odmęty
można paść i znicestwieć w twoich wód ogromie…
Nie chciałbym istenieć więcej nawet nieświadomie,
gdy przejdę przeznaczeniem szlak życia wytkniety.

Poznanie krew zamienia w proch, piołun i męty,
truciznę w każdym duszy zaszczepia atomie,
nieprzyjaciel straszliwy, pełznący kryjomie,
nigdy nie wyczerpany i zawsze zawzięty.

Tam, w tych przepaściach wodnych, przepaść jak wir z brzegu,
nic nie czuć, nic nie pragnąć, wszystko zrzucić z siebie,
na zawsze się wymazać ciał i dusz szeregu…

Tam – – nic nie chcę… Na wieki niechaj mie pogrzebie
jakiś odmęt, niech zgine tak i znicestwieję,
jak nicestwieją w życiu wiary i nadzieje…

***Wiecznie samotni***

Wiecznie samotni… Pośród tłumu ludzi,
gdy serce nasze wstrząśnie ich sercami,
gdy dusza nasza ich dusze obudzi
i tłum ten cały koło nas się tłoczy,
dłoń wyciągając ku nam, wznosząc oczy:
jesteśmy sami.

Wiecznie samotni!… Gdy w najbliższym kole
twarze gorzkimi zraszają się łzami,
wspólne pragnienie zaświeci na czole
albo wybuchną ludzie szczerym uśmiechem:
my, łzom i szczęściu wtórujący echem,
jesteśmy sami.

Wiecznie samotni!… Nawet w takiej chwili,
gdyśmy spleceni wzajem ramionami
z kobietą dusze i ciała złączyli,
gdy z nią przeniknąć pragniemy się wzajem,
jej serce bierzem i jej serce dajem:
jesteśmy sami.

Wiecznie samotni, wiecznie szukający
z wiecznej nadziei wiecznymi złudami,
pełni tęsknoty gorzkiej palącej,
błądzim po świecie, dziwne, obce cienie –
wreszcie ostatnie wydając westchnienie
jesteśmy sami.

***Anioł Pański***

Na Anioł Pański biją dzwony,
niech będzie Maria pozdrowiona,
niech bedzie Chrystus pozdrowiony…
Na Anioł Pański biją dzwony,
w niebiosach kędyś głos ich kona…

W wieczornym mroku, we mgle szarej
idzie przez łąki i moczary,
po trzęsawiskach i rozłogach,
po zapomnianych dawno drogach,
zaduma polana, Osmętnica…
Idzie po polach, smutek sieje,
jako szron biały do księżyca…
Na wód topiele i rozchwieje,
na omroczone, spiące gaje,
cień, zasępienie od niej wieje,
włóczą się za nią żal, tęsknica…
Hen, na cmentarzu ciemnym staje,
na grób dziewczyny młodej siada,
w świat się grobu patrzy blada…
Na Anioł Pański biją dzwony,
niech będzie Maria pozdrowiona,
niech bedzie Chrystus pozdrowiony…
Na Anioł Pański biją dzwony,
w niebiosach kędyś głos ich kona…

Na wodę ciche cienie schodzą,
tumany sie po wydmach wodza,
a rzeka szemrze, płynie w mrokach,
płynie i płynie coraz dalej…
A coś w niej wzdycha, coś zawodzi,
coś się w niej skarży, coś tak zali…
Płynie i płynie, aż gdzieś ginie,
traci się w górach i w obłokach,
i już nie wraca nigdy fala,
co taka smuitna stąd odchodzi,
przepada kędyś w mórz głebinie
i już nie wraza nigdy z dala…

Na Anioł Pański biją dzwony,
niech będzie Maria pozdrowiona,
niech bedzie Chrystus pozdrowiony…
Na Anioł Pański biją dzwony,
w niebiosach kędyś głos ich kona…

Szare się dydmy wolno wleką
nad ciemne dachy, kryte słomą –
wlekąsie, snują gdzieś daleko,
zawisną chwilęnieruchomo
i gina w pustym gdzies przestworzu…
Może za rzeczną płynąc falą
polecą kędyś aż ku morzu…
A mrok się rozpościera dalą
i coraz szerzej idzie, szerzej,
i coraz cięższy, gęstrzy leży,
zatopił lasy, zalał góry,
pochłonął ziemię do rubieży,
na niebie oparł się ponury…

Na Anioł Pański biją dzwony,
niech będzie Maria pozdrowiona,
niech bedzie Chrystus pozdrowiony…
Na Anioł Pański biją dzwony,
w niebiosach kędyś głos ich kona…

Idzie samotna dusza polem,
idzie ze swoim złem i bolem,
po zbożnym łanie i po lesie,
wszędy zło swoje, swój ból niesie
i swoją dolę klnie tułaczą,
i swoje losy klnie straszliwie,
z ogromną skargą i rozpaczą
przez zasępioną idzie niwę…
Idzie jak widmo potepione,
gwiżdże koło niej wiatr i tańczy –
w którą się kolwiek zwróci stronę,
wszędzie gościeniec jej wygnańczy – –
nigdzie tu miejsca nie ma dla niej,
nie ma spoczynku ni przystani…
Idzie przez pola umęczona,
łamiąc nad głową swą ramiona…

Na Anioł Pański biją dzwony,
niech będzie Maria pozdrowiona,
niech bedzie Chrystus pozdrowiony…

,
***Vogue la galere! ***
[Tytuł:Vogue la galere! (fr.) – dosł.: „Płyń galero!” Francuskie wyrażenie przysłowiowe oznaczające:
„Naprzód i niech się dzieje, co chce!”]

Vogue la galere! Niech płynie łódź
przez, jakie chce, odmęty – –
gnijące wody pruć, to pruć!
Vogue la galere! Do diabła wiosła,
na bagna z wiosłem fala zniosła,
wiec precz!… I ster piekny?
Vogue la galere! Niech płynie łódź!

Vogue la galere! Niech płynie łódź!
niech tonie – mała szkoda…
Cóż, choć kto woła z brzegu: wróć!…
Vogue la galere! Ha żagiel pęka –
widocznie lina była cienka
lub zbyt napięta… Huczy woda…
Vogue la galere! Niech płynie łódź!

Vogue la galere! Niech płynie łódź!
niech grzęźnie po szczyt rei!
Tonący błotem będziem pluc!
Vogue la galere!… A tam, w oddali,
sto łodzi mknie po modrej fali,
sto świeci im nadziei…
Vogue la galere! Niech płynie łódź…

Vogue la galere! Niech płynie łódź!
Kto winien? Czyż są winni?
Jeżli chcesz, kamieniem rzucic –
Vogue la galere!… Lecz wyżej świeci
flaga, niż kamień twój doleci…
A zreszta cóż? Wszak będą ini…
Vogue la galere! Niech płynie łódź!

***W wędrówce***

Dopóki miałem gdzieś dom oznaczony,
a kędyś w obcą zaleciałem dal:
daleko było mi do mojej strony,
było mi teskno i było mi żal –
lecz dziś, gdy nigdzie nie ma mego domu,
równie mi pusto wśród świata ogromu.

Pókim się łudził, że jestem kochany,
że czyjąś pamięć wszędzie z soba mam:
choćbym był zabiegł gdzieś za oceany
lub w step niezmierny, nie czułbym się sam – –
lecz dziś, po chwili zagasłej bezpowrotnie,
wszędzie mi równie pusto i samotnie…

***Gdzie jest… ***

„Gdzie jest twój sen? „Gdzie jest twój sen?,

spytało wielkie morze;
góry spytały, gdzie jest mój sen,
i szum mnie spytał w borze.

Słońce mnie pyta: Gdzie jest twój sen?
sen, co był sercem w tobie?’
Gdzie jest mój sen? Gdzie jest mój sen?
Wraz z sercem moim w grobie.

***Sonet z „Anioła śmierci”***

Wszystko więc przeszło, wszystko przeminęło
i nigdy, nigdy, nigdy nie powstanie;
wszystko w grobowe runęło otchłanie,
na wieki wieków, na wieczność runęło…

Milczące, ciche, straszne śwmierci dzieło…
Niczymże szczęście? niczymże kochanie?
Niczym ból?… Niczym! W głuchym oceanie
ileż okrętów bez śaldu zginęło…

Trzy siostry były, trzy siostry, jak Psyche,
przeczyste, jasne, trwożliwe i ciche:
Wiara, Nadzieja, Miłość ich imiona…

Z tych dwie umarły, a trzecia nad nimi
w niemej boleści, z rekoma zwisłymi,
Miłość, stanęła, jak słup odrętwiona.

***W godzinie smutku***

Bezdeń – samotność… Szczęśliwy, kto może,
czując w swej duszy pustkowia otchłanie,
oczy podniósłszy w niebo, wołać: Panie!
Szczęśliwy, komu Ty się jawisz, Boże.

Bezdeń, samotność… Na ziemi i niebie
nic… Ani Ducha Bożego nad głową,
ani tu reki czy serca… Grobową
pustka jest życie i w grób dusze grzebie.

Nic… jedno słowo… Zda się, że w tej chwili
cały ocean głos mógł przepłynąć,
aby gdzies w pustce nieskończonej zginąc –
żadne go ucho schwycić się nie sili.

Nic… Taka cisza przeraźliwa, niema,
jakby świat zginął… Myśl się obłąkana
staje tą bezdenną. Na chmurach szukana
Boga twarz nie mgli się, a ludzi nie ma.

I tylko jakaś głąb wciąga i wchłania,
jakiś olbrzym dech – duch się bezwładnie
słąnia i leci – jeżeli przepadnie,
widac, że nie mógł stworzyć Oglądania.

***Tęsknica***

Widzisz? Idą dziewnczyny w to majowe rano
z koscioła, w krasnych chustkach, w koralów czerwieni;
idą, włos się im, płowy jak len, w słońcu mieni
i ciesza słońce twarzą jasną i rumianą.

Idą długim szeregiem przez miedzę żytnianą:
wszystko się wkoło złoci, swieci i promieni;
jakółki zawisają na nieba przestrzeni
i obryzguja piersi białą rzeczną pianą.

tam, u nas, tak w niedziele, w majowy poranek,
ida dziewki z kościoła, z kwiatów wianki plota,
ze stokrotek barwistych, z polnych macierzanek –

zda sie, Bóg w jasnym niebie twarz pokaże złotą;
i taka mi się marzy polska okolica,
i na sercu mi kładzie ciężką dłoń Tęsknica…

***Wierzba***

Nad wodą szarą, wodą smętną
posepna, cicha wierzba stoi
i w wodę szarą, wode mętną
patrzy i rosą płacze w nią – –
o czym ta wierzba śni i roi,
czemu w głąb rzuca łzę za łzą?

O zmroku dzwon kościelny bije,
z dalekiej wsi głos dzwonu dźwieczy:
anioł pozdrawia Maryję
zśród łanów, zśród omglonych wsi –
wędrowiec kędyś w polu klęczy,
a wierzba w wode rzuca łzy.

O wierzbo, wierzbo! Czemu cieką
łzy z twoich liści w wode szarą?
Że nad tą smutną rośniesz rzeką,
że w fal jej szumie ból i jęk?
Że się żałobną, chwiejną marą
mgła przez pobrzeżny snuje łęg?

O wierzbo, wierzbo, wierzbo smętna,
w liściach jest twoich dziwne łkanie
i jakby krwi w nich biły tętna,
i jakby grzmiał ginących spiew –
wierzbo, na chłopskim wzrosła łanie,
czy korzeniami pijesz krew?

O wierzbo, wierzbo, wierzbo smętna,
posępne drzewo ponad rzeką –
rzeka gdzies płynie szara, mętna,
przez pola, lasy, miedzy wsie – –
wszystkie łzy twoje w serce cieką,
w każdej krwi kropli łza twa wre…

***O melancholio***

O melancholio! Ty duszo mej duszy!
Wychodzisz ku mnie z ciemnej lasu głuszy,
z szumu potoków dźwigasz się powoli,
w smutnym mię witasz pokłonie topoli,
z łanów słonecznych płyniesz ku mnie z mgłą
i z toni wodnych, co wśród wiklin śpią.

gdzie się obrócę, gdzie pójdę, gdzie stanę,
widzę cię: w morską nurzysz mi się pianę,
w jeziorach błyszczysz i w wulkanach swiecisz,
nad pałacami miast ogromnych lecisz
i w tłumie ludzi idziesz za mną w ślad – –
wędrujesz za mną wszędy, w każdy żwiat.

I wszystkie czyny świata przez zasłonę
twą widzieć muszę, aż oczy znużone
w powieki kryję i głowę znużoną
na twe milczące, mgliste kładę łono,
jak na kobiety łono, chociaż wiem,
że mi krew zmieni w piołun swoim tchem.

***Salamandra***

Przez obcy szedłem las – posępny stał;
ciemniał w nim dzień – wilgotne mchy
stały się u mych nóg, z nadwodnych skał
zwisały zimnie, brudne ślisko szły
w parowów głąb. Potoku pienny nurt
po progach wył wzdłuż drogi, to znów cichł,
z kamiennych w toń się przelewając furt.
Wśród gonnych drzew tu owdzie, jakby mnich
(dalekich tatr widziadło), karli smrek,
obrosły gąszczem konarów aż do stóp,
w milczeniu stał i ciszy leśnej strzegł.
I nic nie rwało jej; jak ciemny grób
milczał ten las, tonąc w ponury mrok.
Tam szedłem sam – szeleścił w ścieli krok,
to patyk trzasł, to bełkło trzęsawisko.
Gdzie był? – tak, wiem: ja byłem ludziom blisko,
ale mój duch, jak niegdyś na Jeziorze
Królewskim, zszedł z kolisk ludzkiego świata
i wszystkie w tłum zbiegły się ku mnie lata,
przezytych dni, przeżytych godzin morze…
Wszystko, com czuł, czegom pragnął w życiu,
zbiegło się ku mnie w tłum – – wszystkie tęsknice checi;
widziałem tam, jak pasmo wzgórz w odbiciu
kliszy: zebrane współ epoki mej pamięci.
I moja krew. i mózg mój, i marzenia,
porywy duszy, woli mej sny,
nadzieje, wiary: wśród tego milczenia
ozwały sie, przyszły i ze mną szły,
mówiące do mnie, w mrok. A głos to jeden był,
ogromne, straszne jedno zapytanie:
co pozostało z nich?… Ze skalnych brył,
gdy spadną w dół, skruszony rum zostanie,
kamieni stos – lecz co zostało z nich?
Co z duszy mej i z mojej krwi żywota?
Czyliż, jak kurz od koła leci szprych,
tak z życia duszy treść odlata i robota?
Wewnętrznej pracy wóz przetoczy się wśród dróg
i nie zostanie nic, jakby nie przebiegł wcale?
I gorzki żal się wśród czeredy wzmógł
mych myśli, czuc. Po cóż – mówiły – po co
podłej, z której się żwir i głazy wygruchocą?
Po coś ty rodził nas i my rodziły ciebie?
Pytały tak, a ja, jak gdybym na pogrzebie
pochodnią tylko był i wiecej niczym, wkoło
świecąc na smutku mrok i na zgryzotne kiry,
tak szedłem – – milczał las, woń stęchłą zioło
dawało z błót i mchy, nad wodne wiry
zwisłe, dławiły dech… I ciągły szum: gdzie my?
Gdzie żywot twój, co nas się plótł, ja z sita
plecie się kosz? Gdzie my: twe myśli, sny,
gdzie żywot twój?… Cóż powiem? Pod kopyta
wtrącił was Czasu rumak i Nicości?
Zdeptałwas, jako koń Attyli złem
kopytem deptał wsie? Kędyście w toń tej czczości,
co sie przeszłością zwie, kędyście w grób w pokłady
strawionych ludzkich rzeczy zapadły – czyż ja wiem?…
Wtem u mych stóp, pod zboczem usypiska,
wśród mokrych nór, patyków, jako gady
pełznących w las, nad miejscem, gdzie połyska, –
stojącą salamandrę, Czarne ciało,
pomalowane w żółte plamy stało
się tuż nad ziemią i w leśnym ogromie
wiązała do sie wzrok, jak żwieca w ciemnej sali,
aż mi się zdało, że w tej wędrownicy
pustkowi leśnych, w tej wiecznego cienia
mieszkance niemej: wszystkie me pragnienia
i cały bezmiar żywota tęsknicy,
i wszystko, co się w mym życiu nie stało,
wraz sie skupiło i wraz zamieszkało,
ażeby błądźić tu, w wiecznej mrocznicy
obcego lasu… Dni, godziny, lata,
co za mną z głuchym zapytaniem gnacie,
widma cmentarne, czyliż wy w warsztacie
natury wiecie, jakim kręgiem lata
koło wszechbytu? Czy zanacie pierścienia
początek i kres? Czy wiecie, że współ wraz,
może wam wszystkim ten odpowiedzieć daje las?
Że wszystkie zżyte sny, sny zżyte i natchnienia,
i cały skarb, co człowiek w sobie miał,
może się taką ot straconą rzeczą stał,
jak salamandra ta wśród lasu moczarnych głębi?
Więc nie pytajcie mnie, kiedy jesteście,
ani pytajcie mnie, czy się z was co zezrębi,
ani się za mną w tłum tych mar żałobnych nieście,
bo nie wiem nic – – widzicie: milczy las…
Jaeżeli tu przez wszystek bytu czas
błądzić człowieka los – może i to, co zżył,
wieczyście błądzi kędyś – tuman sił
straconych wieczny mrok…

***Kto zawsze tylko żył w pustyni… ***

Kto zawsze tylko żył w pustyni,
niechaj nikogo ten nie wini,
że nie podniosą się rozpacze
i tylko nad nim kruk zakracze.

Kto się nie imał ludzi sprawy
ani sie wcielał w ból ich krwawy,
niech nie narzeka ten spod ziemi,
że ludzie nad nim idą niemi.

Kto kochał tylko wichr i skały,
od skał i wichru li ma prawo
żądać, aby go żałowały,
kiedy pod zimną legnie trawą

***Myśl***

Jam wszystko zawsze odpychał od siebie,
bo nie czułem się z niczym związany ni krewny,
myśli moje tak płyną, jak obłok ulewny,
spadnie i znów się stworzy z ziemi – płynąć w niebie.

Lecz nie krewną mu ziemia. Z źródeł wodę bierze,
pije rosę z drzew rannych, z kwiatów, z mórz i lodów,
którędy ciemny anioł wśród gwiazd korowodów
idzie i łowi gwiazdy w melodii więcierze.

Nie szukaj zatem we mnie, czego dać nie mogę –
któż zna człowieka duszę, choć zna jego słowa –
zabłądziłem – odlecę – i znów mnie pochowa
ogromna przestrzeń świata w gwiazd bladą szeżogę.

Zachowam tylko pamięć, że byłem człowiekiem,
zwierzęciem o dwu rękach, dwu nogach i głowie,
żem żył i znosił wszystko, co się życiem zowie –
ach, ale będę znowu w mem państwie dalekiem!

Ach! Będę znowu w górze! Wolny jak ptak świata,
wiecznie młody, promienny, duch światła i grania,
będę miał wszystkie gwiazdy do umiłowania
i duchy, jak ja wolne z praw życie, za brata!

Tam szukaj mnie, kto kiedy pomyślisz że żyłem;
tam patrz – a mnie zobaczysz, jak pędem skrwawicy
lecę w poprzecz odmętu – błysłem – już źrenicy
zniknę twej – już bezmiary lotem przetoczyłem.

I pomyśl, gdy mnie wspomnisz, ile tu na ziemi
zniosłem, duch zabłąkany, wkuty w ludzkie ciało,
zmuszony pić niewoli życia czarę całą,
obarczony istnienia klątwami wszystkiemi.

A zrozumiesz te wstręty, te ucieczki moje
zakalca znajdowanie w każdym waszym chlebie,
wszakże ja ciągle żyję, nienawidząc siebie,
bom tu ciałem – a sobą tam – w zaświecie stoję.

Nie rozumiem was, szukam, nowe światy tworzę,
odtrącam, co się tłoczy, gorączka mnie trawi,
mózg mój to wre, to mdleje, blednie to się krwawi,
spadam, wzlatam – a życie woła do mnie: górze!

Dlaczegożem się zrodził! Czemuż spadłem z góry!
Komu na co potrzebny! Dla jakiej przyczyny!
Pęknij, marna pokrywo podłej ludzkiej gliny,
a ty, Geniuszu Światła, weź mnie, białopióry!

Już śmieją się twe oczy olbrzymie jak słońca,
usta twoje jak jabłka olbrzymie granatu,
złote twe włosy, z brązu czoło majestatu,
a śmiech twój bezgranicy brzegi jasne trąca!

Ramiona, które dźwigną świat, prężysz nade mną,
z palców twoich lśni światło, obramia je srebrnie,
wołasz mnie! Jestem! Pędźmy! Nadniebnie! Nadniebnie!
Któż z nami?! Ach! Jak boski śmiech spadł w otchłań ziemną!

Dzierżą mnie twe muskuły, jak dziecko tytana,
rzuciłeś – w przestwór – lecę – a ty w boskim śmiechu
patrzysz, jak skroń, jak w hełmie, nurzę w gwiazdy echu,
jak w złoty blask komety płynę – moc świetlana!…

*

Nie jest to roztkliwienie się istotą własną –
jako krzemień w mym mózgu myśl ta wiecznie leży,
gdy o nią klątwa życia ocelem uderzy,
iskry prysną na moment – i znowu pogasną.

Wówczas tworzę poezje, snuję opowieści,
chwytam moje wrażenia i życiowe zjawy – –
lecz jestem cieniem własnym – – widzę cień mej zjawy,
lecący w Światło – – żywej nie mający treści.


1 Star2 Stars3 Stars4 Stars5 Stars (2 votes, average: 4,50 out of 5)

Wiersz Tomik Nie wierzę w nic - Kazimierz Przerwa-Tetmajer