Polska poezja

Wiersze po polsku



Breloczek

Gdy otworzyłem oczy, dzień dopiero przekształcał światło poranka w niecierpiące zwłoki dzienne sprawy. Powoli świadomość następstw kolejnego dnia strząsnęła z mego rozespanego ciała resztki sennego letargu. Zimna woda postawiła mnie na nogi, tak jak filiżanka wczorajszej kawy. Nie miałem ochoty na żadne śniadanie, po prostu, ta sfera mego bytu została w tej chwili zupełnie wyłączona. Najchętniej pozostałbym w tym stanie aż do wieczora. Wolny dzień, po tygodniu jałowej pracy, nie pozostawał żadnych złudzeń, co do możliwości jego spędzenia. Bezruch, minimalny wydatek energii w tych okolicznościach pozostawał jedyną możliwą do zaakceptowania alternatywą, w stosunku do raptownego przebudzenia.

Wychyliłem się poza parapet łapiąc we włosy resztki wiatru. Moją uwagę przykuł człowiek na linie, który próbował wyczyścić rynnę, wiatr obracał nim jak breloczkiem. Lina zawieszona była bardzo wysoko. Próbowałem jeszcze bardziej wychylić się przez parapet; moje stopy oderwały się od podłogi i zacząłem niebezpiecznie balansować całym ciałem. Nic to nie dało. Do dzisiaj nie wiem skąd brała swój początek. Cała sytuacja wyglądała zgoła groteskowo, żeby nie powiedzieć młodzieżowym językiem „odlotowo”. Rozglądałem się nawet, czy ktoś tego nie inscenizuje, ale wokół człowieka na linie było pusto. O tej porze sąsiedzi robili zakupy, myli samochody w garażach, albo sprzątali przydomowe ogródki. Nikt nie zwracał na niego uwagi, czułem, że w całej dzielnicy zostaliśmy już tylko my dwaj.
Człowiek na linie zmęczony całą tą sytuacją, odpoczywał, przywierając całym ciałem do jej powierzchni. Wtulając się weń jak w ostatnią „napowietrzną” deskę ratunku. Nie wyglądał na przerażonego ani człowieka skazanego przez los. Właściwie z tej odległości podobny był do linoskoczka zespolonego ze swoim losem. Wiatr łagodnie huśtał liną. Muzyka dobiegająca z podwórka świadomie synchronizowała się z amplitudą wychyleń jakim podlegał zawieszony na linie nieznajomy. Zdawał się zgoła niebiańsko pogodzony ze swoją sytuacją.
Ptaki, które od początku nerwowo kołowały nad jego głową, w miarę upływu czasu zaakceptowały jego obecność w swoim powietrznym królestwie. Starsze podlatywały coraz bliżej, i machając gwałtownie skrzydłami nad jego głową, próbowały usiąść na niej jak na gnieździe. Młode kołowały, pilnie obserwując co robi skrzydlata starszyzna. Trwało to dobrą godzinę, zanim usiadły na pobliskim drzewie znudzone, a może już na tyle oswojone z tą niecodzienną sytuacją, iż przestała je już zupełnie interesować.
Nieznajomy człowiek na linie zrósł się z nią jakby w jedną całość. Teraz z perspektywy zachodzącego słońca wyglądał jak gałąź zawieszona w powietrzu.

– 2 –

Poczułem głód, wróciłem do kuchni. Odgrzałem sobie wczorajszą ogórkową i z miską w ręku podszedłem do okna, mając świadomie myśli zajęte człowiekiem wiszącym na linie.
Jak spędzi noc, czy naprawdę nikt go nie widzi oprócz mnie, a może to wszystko jest wytworem mojej wyobraźni, myślałem głośno poruszając ustami między jedną a drugą łyżką. Nie mogłem się skupić na jedzeniu, mimo woli śpieszyłem się, jak gdyby moja obecność była niezbędnym elementem dalszego trwania tej linearnej pozycji.
Zmierzch pokrył szarością pejzaż za oknem, zieleń liści, powietrze, a także ścianę budynku, na której tle człowiek wiszący na linie wyglądał jak podłużna szczelina. Obrazy spowalniały. Ptaki zniknęły z horyzontu, a także z pobliskiego drzewa i rynny.
Widok za oknem zyskiwał przedziwną czystość, właściwie mógłbym określić to jako przeźroczystość, lub rodzaj sennej dioramy.
Na tyle oswoiłem się z tą sytuacją, iż senność pojawiająca się znienacka, weszła do mego domu jak dobra znajoma. Rozsiadała się na dywanie, ułożyła wygodnie na leżance. Wszechobecna, była kolejnym dowodem na to, iż wszystko, to co się wokół nas dzieje ma swój początek i koniec zanurzony w cyklicznym czasie wschodów i zachodów słońca; w świecie realnym i nierealnym. Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem. O dziwo nic mi się nie śniło, dookoła było w nim szaro, tak jak za oknem, ale tło to świetnie zharmonizowało się z otaczającym mnie porządkiem rzeczy, spraw i sytuacji, między innymi z obrazem człowieka wiszącego na linie. Okazało się, że kolejny ranek przyniósł ten sam widok za oknem; jakieś 200 metrów w prawo, tuż przy rynnie zwieszała się z…no właśnie skąd? wydawało się, że z bardzo wysoka, z samego nieba, gruba lina, której uczepiony był, a właściwie wczepiony w nią nieznany mi człowiek. Na pierwszy rzut oka szczupły, średniego wzrostu.
Ten dzień właściwie niczym się nie różnił od wczorajszego. Lekki wiatr rozpraszał promienie słońca, lina kołysała się łagodnie, a jej pasażer ledwie widoczny od mojej strony, stanowił z nią nierozdzielną całość.
Niedziela była jeszcze bardziej bezludna niż sobota. Ludzie pootwierali szeroko okna, widać było jak leniwie poruszają się w domowej przestrzeni; jedni siedzieli przy stołach delektując się śniadaniem i wolnym czasem, inni leżeli na kanapach z nogami na poduszkach, wpatrując się w sufit. W tle leciała spokojna muzyka. Nikt nigdzie się nie śpieszył, firanki poruszane od niechcenia leniwymi podmuchami wietrzyku wydymały się jak żagle, ale pokład domu stał niezmiennie na ceglanych fundamentach.

Ptaki rozbudzone od wczesnego rana oblatywały człowieka na linie. Przysiadywały na jego głowie, ramionach, niektóre próbowały go nawet karmić. Podlatywały wówczas jak kolibry, i tak

– 3 –

pół zawieszone w powietrzu usiłowały karmić go tym, co niosły w dziobach dla swoich piskląt. Wszystko to działo się na moich oczach. Żałowałem, że nie miałem sprawnego aparatu fotograficznego i nie mogłem tego uwiecznić.
Do wieczora nie działo się nic szczególnego z człowiekiem zawieszonym na linie. Jedynie przelatująca kawka, niosąc coś błyszczącego w dziobie, przysiadła na chwilę, na jego ramieniu i próbowała wsunąć mu ten przedmiot do kieszeni. Ale był tak ściśle przytulony do liny, iż po kilku minutach odleciała, uderzając go niecierpliwie dziobem w głowę.
Od poniedziałku obiecywałem sobie, że przed pójściem do pracy zadzwonię po straż pożarną, albo lepiej wpierw powiem dozorcy p. Edwinowi, żeby poszedł ze mną na podwórko i sprawdził, czy widzi to co ja. Dopiero później, nie narażając się na pośmiewisko, zadzwonię po strażaków. Przyłapałem się na tym, iż nie myślałem już o człowieku na linie, jak o kimś żywym, czującym tak jak my chłód, ból, słońce czy deszcz.

Niestety p. Edwina nie było. Podwórko było puste, sąsiedzi już wczesnym rankiem wyjechali do pracy, a do mnie zadzwonił właśnie telefon…wzywali mnie do firmy, tak, że kompletnie zapomniałem o swoim przyrzeczeniu. Ba, jak tylko szybko mogłem pobiegłem na przystanek, i siedząc już w tramwaju, myślałem tylko o swojej pracy…
Wieczór był ciepły. Zmęczony tym ciągłym pośpiechem, robieniem wszystkiego na wczoraj, włączyłem jakiś jazz. Położyłem na brzuchu otwartą książkę, zamknąłem oczy i leżałem tak kontemplując całą sytuację. Tykanie zegara, westchnienia drewnianej podłogi i dachówek, oddających właśnie ciepło mojemu poddaszu, dopełniły tą minimalistyczną kompozycję. Obudziłem się przed północą, zapaliłem nocną lampkę i dopiero przypomniałem sobie, co miałem dzisiaj zrobić w sprawie człowieka zawieszonego na linie. Podciągnąłem, jak tylko się dało kabel i poświeciłem lampą w miejsce, gdzie wisiał. Był tam, nie zniknął, chociaż i taką myśl dopuszczałem do siebie. Może tylko jego głowa; była jakby większa, coś na niej spoczywało – jakby spłatane gałęzie, liście i kawałki włóczki. Dopiero, gdy podpiąłem do lampki przedłużacz i wystawiłem ją za okno, dostrzegłem, że przez ten czas, kiedy mnie nie było, ptaki próbowały uwić na jego głowie gniazdo, którego szkielet, aż nadto widoczny był w snopie światła rzuconym z mojego poddasza w gęstą czerń nocy. Stałem wpatrzony przez moment w jego cień majaczący na ścianie budynku. Oparłem się na ramieniu, ułożyłem je na parapecie i tak zasnąłem. Obudził mnie dopiero trzepot skrzydeł młodych nietoperzy, które wylatywały o tej porze przez otwarte lufciki dachowych okienek.
Okrążały podwórko, robiły nawrót i z piskiem podlatując do liny, wczepiały się w nią, i tak kołysząc się z wiatrem podobne były z daleka jak bandery na maszcie. Bawiły się tak dobre pół

– 4 –

godziny. Potem i one zniknęły. Zamknąłem okno około pierwszej. Nie mogąc zasnąć, wziąłem
kartkę papieru, ołówki i zacząłem szkicować obraz nieznajomego człowieka wiszącego na linie.
Powstałe w ten sposób rysunki wrzuciłem do skoroszytu, gdzieś koło drugiej w nocy zasnąłem tak mocno, iż znowu nie miałem żadnych snów. Od tamtej pory uznałem człowieka na linie, za naszego dobrego znajomego, o którego wszyscy się troszczą. Przelatujące ptaki, młode nietoperze pilnujące go po północy, nie pozwolą zrobić mu żadnej krzywdy. Stał się jakby kimś z członków naszej wielkiej osiedlowej rodziny.
Lato niepostrzeżenie minęło między pracą, krótkimi łykendami i obserwowaniem człowieka wiszącego na linie. Właściwie nie była to obserwacja, tylko stała obecność w jego nieskończenie prostoliniowym życiu.

Po tych kilku miesiącach, w ciągu których ptaki wysiedziały pisklęta, na jego głowie, nietoperze dorosły i odleciały, stał się jeszcze bardziej samotny niż zwykle. Chcąc umilić mu upływający czas, nastawiłem głośniej radio. Próbowałem różnych stacji, od tych grających muzykę poważną, rozrywkową aż po jazz. Nie wiem, którą polubił bardziej. Kołysany wiatrem nie wyrażał żadnych gwałtownych gestów, nie potwierdzał ani niczemu nie zaprzeczał. Był jak ogromne wahadło, spełniał swoje przeznaczenie w jednostajnym ruchu. Upodobnił się do mnicha, nie zwracał się do nikogo o cokolwiek, ascetyczny w swoim podejściu do realnego życia, Wisiał przytulony do liny, ona wystarczała mu za cały świat.
Podziwiałem go coraz bardziej. Onieśmielony jego zagadkowym milczeniem, kłaniałem mu się niezdarnie, rozglądając się dookoła, czy nikt mnie nie podgląda. Sąsiedzi jednak coraz bardziej zajęci sobą, nie zauważali nie tylko liny z zawieszonym na niej człowiekiem, ale coraz częściej zapominali o swoich bliskich; ich datach imienin, urodzin lub rocznicach śmierci.
Nastała jesień, liście przyczepiały się do niego nawiewane wiatrem, wpadały mu do kieszeni, wypełniały gałęzie splątane nad głową. Deszcz wypłukiwał w nich zagłębienia, w których gromadziła się woda. Ptaki łapały krople w dzioby i używały jak poideł. W ten sposób człowiek na linie był ciągle żywy i zarazem potrzebny.
Pierwszy śnieg okrył go białym całunem Mróz ściął go na tyle, że wyglądał jakby spał w kokonie. Zmrożona lina, naprężona jak struna, gdy wiał wiatr, grała nam swoją melodię, wydawało się, że i on ma w tym swój udział. Był to jeden długi dźwięk składający się z pojękiwań, westchnień i pauz. Śnieżyca otuliła go warstwami nawianego śniegu, wyglądał w tym przebraniu jak bałwan. W miejscu, gdzie było gniazdo powstała wielka zaspa. W ciągu krótkiego dnia bawiły się w nim sikorki i czerwone gile.
Minął kolejny rok, wiosna przyniosła więcej słońca, dłuższy dzień i przy okazji odsłoniła

– 5 –

człowieka na linie. Na pierwszy rzut oka był taki jak na początku; nieruchomy, przytulony do liny. Ale gdy przypatrzyłem się mu dokładniej, zmalał, jakby wysuszył się niczym opadłe w sadzie
jabłka. Teraz przy minimalnym podmuchu, prawie tańczył na linie.
Kolejne miesiące były powtarzalne jak daty w kalendarzu. Słońce, deszcz, mgła, szadź, śnieg, od dawna uznały go za kogoś bliskiego. Pracowały nad nim jak ręka rzeźbiarza, tak, że w końcu poddał się im zupełnie, był coraz mniejszy. Wyglądał teraz jak miniaturowy posążek.
Był początek września, syn Edwina, na swoje osiemnaste urodziny dostał swój pierwszy samochód, kibicowała przy tym cała rodzina. Gdy wjeżdżał z trąbieniem na podwórko, spłoszył ptaki, opuściły nawet człowieka na linie. Po chwilil rozpoczął swoją codzienną ceremonię; mył go jak dziecko, potem spędzał godzinę pod podwoziem, i na końcu polerował jakimś kremem. Palił papierosa oparty o maskę i co chwila spoglądał przez ramię.
O tej pory wszystko się zmieniło, ptaki przelatywały w popłochu i siadały na drzewach daleko, prawie na końcu alejki, nietoperze przeniosły się do pobliskiego lasu; nie odpowiadał im pewnie zapach benzyny, smarów i terpentyny unoszący się nieustannie w powietrzu.
Syn dozorcy codzienną kosmetyką doprowadził auto do idealnej postaci; wyglądało jak cacko, lśniło odbijając słoneczne promienie. Ale ciągle kręcił głową, jakby z czegoś niezadowolony. Obchodził auto dookoła, zaglądał pod maskę, otwierał na oścież drzwiczki.
Kiedy kończył palić, unosił zwykle głowę i wypuszczał ostatni obłoczek dymu w niebo. Teraz też tak było, gdyby nie fakt, iż dostrzegł, ku mojemu strapieniu, człowieka wiszącego na linie. Nie namyślając się długo, wszedł na strych i otworzył małe okienko w dachu, obserwowałem go z mego poddasza Patrzył na coś nieruchomo przed sobą. Po chwili zszedł do piwnicy, wziął długi kij z hakiem do obrywania owoców i ściągnął z liny wiszącego na niej do tej pory człowieka. Był tak mały, że mieścił mu się w ręku. Patrzyłem na to, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. Przecież nikt oprócz mnie go nie widział, a jeśli nawet – traktowaliśmy go wszyscy jak bliskiego znajomego.
Syn Edwina trzymał go na dłoni lekko zdziwiony, potem zszedł na dół i usiadł w samochodzie. Zamknął się w nim przeszło na godzinę, później zapalił papierosa. Gdy w końcu wyszedł, nie miał nic w dłoni…
Wieczorem specjalnie wziąłem worek ze śmieciami i piwnicą zszedłem do kubłów. Przeszedłem obok samochodu i zaglądnąłem z ciekawości do środka. Na lusterku wisiał zaczepiony jak breloczek człowiek na linie.. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Wiatr, śnieg, deszcz zatarły jego rysy, ale gdy przypatrzyłem się uważniej, dostrzegłem jego miniaturowe usta. Zdawało mi się, że lekko się uśmiechnął. Ukłoniłem mu się, rozglądając się czy ktoś mnie nie obserwuje, i dokładnie zamknąłem za sobą piwniczne drzwi.

– 6 –

Następnego dnia rano wyszedłem jak zawsze do pracy. Cała ta sytuacja nie dawała mi jednak spokoju.
Przyszedłem do domu parę minut po piątej, pokręciłem się bez celu po mieszkaniu. W końcu zszedłem do piwnicy Odnalazłem w starej komodzie linę do górskiej wspinaczki. Wszedłem na dach lukarny i zawiązałem na kominiarskiej ławeczce, będącej najwyższym punktem naszego domu żeglarski węzeł. Naprężyłem linę z całych sił, sprawdzając, czy utrzyma ciężar człowieka, i zrzuciłem w ciemniejącą w dole przestrzeń…

01/04/03/2011


1 Star2 Stars3 Stars4 Stars5 Stars (2 votes, average: 3,00 out of 5)

Wiersz Breloczek - Leonard Kamiński Gabriel
«