Czen – szen
Jangcy wystąpiła z brzegów o północy, bogowie
zajęci byli własnymi roszadami. Bambusowe łodzie
ślizgały się po falach jak lakowe pionki.
Nasza ostatnia kolacja ciągnęła się w nieskończoność,
lampiony płonęły do rana. Wiem,
miłosne rany goją się powoli jakby wbrew naturze…
Twój śpiew odkryłem w chwili, gdy
zamilkły słowiki. Nie lubiłem twoich ckliwych piosenek
o księżycu. Padał drobny ciepły deszcz.
Dwie kule przeszyły serce na wysokości słomianej maty.
Słyszałem przez radio twoje ostatnie życzenie.
Kamienne słonie na wzgórzu
odrzuciły egzekucję jako ostateczność. Ich trąby
wydychały ożywczą pranę splątanych strug deszczu.
Nikt nigdy nie dowie się o naszych sekretnych wyznaniach.
Miłość umrze za kilka minut na dziedzińcu w formie mandali
ułożonej z czystego żółtego piasku.
Wiem, że zdrada jest ostatecznym powodem
przy którym nawet powódź nie wyleje
na naszej wyspie… bujną trawą.
Wybacz, nigdy nie miałem dobrego anioła stróża.
7.11.2001- 8.5.2006