Kopenhaga ze snu
Śnię Kopenhagę z otwartymi oczami…
Idąc starym miastem
mijam pomnik Andersena, połykacz ogni
roztacza wokół siebie aurę magii.
Drewniane domy maleją
w zachodzącym słońcu;
w ich witrażach
przegląda się „Mała Syrenka”, jej szyja
gładka od czułych objęć niczym japońska bibułka
wywołuje w nas morską ciszę.
Przez naszą cielesność
maszty statków wbite w niebo
przesączają na wylot późny błękit.
W oddali Inde Bry
przynosi feerię świateł, portową muzykę;
zgiełk małych sklepików i kawiarni
miesza się z krzykiem mew. Nasze cienie
maleją wmieszane między kręgi
zachodzącego słońca.
Całą Kopenhagę
wytatuowaną mam na lewym przedramieniu,
słony wiatr osiada na ustach, spierzchnięte wargi
nie przyjmują słów, milczymy
wpatrując się nasze cienie odbite w wodzie.
Życie z naszych myśli ucieka
wolne jak Christiania,
nie mamy czasu na refleksję, kroki turystów
giną między kamiennymi chodnikami Christianshavn.
Kanały wiążą nasze myśli
obrazami dalekich podróżach.
Ulicami co jakiś czas przemykają
rybacy niosąc ze sobą zapach wędzonych ryb i
morskiego wiatru.
Wbijamy wzrok w oddalające się w ślad za nimi
przeczucie niezwykłych przygód,
sztormowych fal i tych dalekich
świateł latarni morskich,
rozdzielających miasto na
setki błyszczących
w pełni księżyca
smug nostalgii – tęsknoty
złowionej w sieci
naszego bezpowrotnie
utraconego dzieciństwa.
Opuszczam banderę snu
coraz bliżej świtu.