O Niebie – Lizyp do Andromedy
Niebo tak nisko; mrużysz oczy,
a ptaki niespokojne krążą ponad parapetem
na jednej linii z widnokręgiem.
Od poddasza aż po kres dachów
kominy trzymając w palcach ptasie gniazda
delikatnie wysuwają je ku słońcu.
Senne rynny zwinięte w kłębek odsypiają deszcz
mrucząc ten sam refren wiosny.
Zaciskasz powieki przeciw głupocie i obojętności
a ja i tak już nie czuję na jakim świecie żyję?
Wiem jedno, dzisiaj nie przyda nam się racjonalizm Heraklita
ani sceptycyzm Sekstusa Empiryka.
Na dachu domu, pośród skłębionych chmur
toczę z nimi spór o jutro, a może o dzisiaj;
ćwiczę rymy przebaczania.
Na pamięć odpuszczam
moim bliskim i dalekim nienawiść, zazdrość i pychę.
Już od dawna nie sypiam ucząc się życia
na granicy między światem żywych i umarłych,
więc gdy zasiadamy przy wspólnym stole
na przemian osiadają w nas to smugi kurzu
to pasemka cieni.
W przemienieniu światła, w jego odbiciu
mija nas korowód rozgadanych przodków.
Siodłając konie czyszczą zbroje na kolejną wojnę
o principia materii i naturę rzeczy.
A ja gładzę powietrze Andromedo
wyczuwając twoje niebiańskie rysy
pośród tętna gorącego lata.
Tu na strychu czekam wiążąc na supełek
wszystkie moje do Ciebie słowa –
czując syk fal i szept słonego morza za plecami.
Nie odda tego żaden rylec ani święty zwój.
Za plecami gwiazd Eneasz nasz brat
wychodząc chyłkiem na palcach
z niedospanej do końca bajki
zabiera z sobą zawiniątko płonącej Troi.
Chmury tak nisko, iż Zefir przebiega
zgarbiony między kominami,
od jednej fazy księżyca aż po ostatni
widoczny gwiazdozbiór Centaura.
Kocham ten cały zgiełk wszechświata
między nami.
9.06.07/24.09.08