EPITAFIUM
Tu leżę. Życia wyrok padł na mnie wygnańczy.
Zmarłam młoda. Woń ciepła róż i pomarańczy,
Wśród zadumy cmentarnych cisz osładzająca
Złocistą melancholię pogodnego słońca,
Pociesza smętek, który w cyprysów żałobie
Jakby wierne wspomnienie usiadł na mym grobie,
Snując dalej nić tęsknot mych, przerwanych skonem.
Lecz jam niepocieszona, ciśnięta nasionom
W jałowy ugór śmierci! Od pajęczyn słabsze
Kwiecie dziewicze jutro swej bieli się zaprze,
Siostrzanej swej spólnoty ze mną! W jednonocem
Upojeniu sen kwiatu stanie się owocem,
A głąb jego świątynią, gdzie lato cud czyni!
Ach, gruz nie odwiedzonej przez miłość świątyni,
Chłodno spowita w białą, śmiertelną koszulę,
Do nie tulonych piersi swych nieczułość tulę.
A i ja byłam piękna i byłam ogrodem!
Miłość ma mogła drugą żywić własnym głodem!
Mogłam być, ja – nieczuła, zimna i nieżywa –
Drugiej duszy łagodna, dobra, jak oliwa!
Mogłam, iskra, wykwitnąć płomienia żywiołem,
A nie zaznawszy ognia, stałam się popiołem!
Urodziłam się kwiatem, zmarłam pośród kwiecia:
Wśród dwóch zagadek cicho przemknęła się – trzecia.