PĘTA
PĘTA
W głuchych głębiach pamięci, jako przez sen pomnę:
Jednym pętem związani wyszliśmy z gęstw lasów
Nadzy. Miałaś we włosach paprocie ogromne,
Ja w ręce kij, ubiwszy tura wśród zapasów.
Na polanie siedzieliśmy w noc przy ognisku
Spożywając czerwone, krwią dymiące mięso.
Potem ciał nagośc sprzęgliśmy w dzikim uścisku…
Dwa krwawe blaski miałaś od ognia pod rzęsą.
Potem spałem, o nagie twe wsparty kolana,
I tyś spała, na ziemi wyciągnięta gołej,
Szarym, grubym powrozem do mnie przywiązana…
I leżeliśmy głusi jak zgasłe popioły.
I bezwiedni czekaliśmy w śnie rannej pory,
Aż brzask, jak inne brzaski, w niebie się uczyni,
By iśc, jak szliśmy zawsze, w dzień razem przez bory
I aby w noc spac razem na liściach w jaskini.
Lecz gdym się nocą zbudził, a pomrok był głuchy,
Okiem mętnym powiodłem po iskrzącym niebie
I ujrzałem, że gwiazdy upadły, jak duchy,
Na ziemię, gdzieś za lasem… I zbudziłem ciebie…
Drżący cały, szeptałem ci o tajnym dziwie,
Dźwigając cię, by szukac gwiazd za puszcz ostępem.
Lecz tyś patrzyła na mnie, zaspana, leniwie
Wodząc po niebie okiem nieprzytomnem, tepem.
I odwróciwszy ciężko głowę, co mnie musła,
Ległaś znów, a gdym wstrząsnął cię, mruczałaś
Gniewna.
I pierwszy raz uczułem nagle, że powrósła
Wiążą nas, i targnąłem cię jak kawał drewna.
Z płaczem wstałaś, pięściami przecierając oczy…
Spojrzałem krzyw na pęta i swą pięśc jak z głazu,
Dotknąłem dłonią pletni, czy się nie roztroczy…
Ścisnąłem garśc, szarpnąłem i pękła od razu…
I zlękliśmy się, przestrach w twarzy swej pobladłej
Czytając… Rozejrzeliśmy się z trwogą wkoło…
Z rąk struchlałych powrozy nam do stóp upadły
I długo ciężką ręką tarłem niskie czoło.
I podniósłszy konopny sznur, z palcem na ustach
Stąpałem cicho, dzierżąc cię za rekę, niemy
I wiodłem w gęstwę lasu najgłuchszą po chrustach…
A tyś szła pytająca okiem: gdzie idziemy?
I w zaroślach zwikłanych, w czarnym, dzikim jarze,
Wygrzebawszy dół w ziemi i żwirze głęboki,
Kajdany zakopaliśmy w nim jak zbrodniarze
I uciekli w ciemności spłoszonymi kroki.
Potem, podawszy sobie ręce ziemią czarne,
Rozeszliśmy się… Ległaś sama w sen na trawę,
A ja, jak gdybym deptał zgliszcza kniej pożarne,
Gnałem bez tchu przez bory na mych gwiazd
Obławę…
…Powróciłem po długich dniach z głową zwieszoną,
Czarny, chudy, milczący… z pustymi rękoma.
Obojętnie patrzyłem na twe nagie łono
I pod drzewem jak kłoda ległem nieruchoma.
I tyś patrzyła na mnie zdumiona i obca,
Jedząc czerwoną wargą soczyste owoce…
Lecz w noc nie śpiąc dumałaś u skalnego kopca
I ja nie śpiąc minione wspominałem noce.
Zeszliśmy się północą, spod oka nawzajem
Patrząc na się, nie plotąc nagich ciał uściskiem.
Rano poszliśmy w leśny jar suchym ruczajem
I błądziliśmy długo czarnym uroczyskiem.
I, nie mówiąc nic sobie, szukaliśmy, niemi,
Jednym spojrzeniem, gdzieśmy zakopali pęta?
Lecz nie mogliśmy znaleźc poruszonej ziemi
I żadne z nas już ścieżki w puszczy nie pamięta.
Wróciliśmy z wbitymi do ziemi oczyma.
I długo w noc siedzieli z głuchą próżnią w skroniach,
Wsparci o siebie wzajem nagimi plecyma,
Z łokciami na kolanach, płacząc z twarzą w dłoniach.
Leopold Staff