Willa Samotna
Cień, co na miłoć naszš padł wieczn żałobš
Był dawno w mym przeczuciu. Pomnisz: szedłem z tobš
Wzdłuż muru, zza którego słodko się wychyla
Tonšca wród jałminów i róż biała willa,
Tchnšca marzeniem ciszy i woni głębokiej.
Na srebrnym niebie gasły różowe obłoki,
Błękitny zmierzch zapadał i bylimy smutni.
Stanęlimy w zadumie u krat starej wrótni,
Patrzšc w tajemne mrokiem ogrodu głębiny,
Stworzone, zda się, aby wród nich snuć godziny
Szczęcia w niezamconej i jasnej miłoci.
Wszystko zdało się czekać żądnych ciszy goci,
Tu nam, ciganym trwogš, zdawała się schrona.
Ogród tchnął upojeniem. Tęsknotš wiedziona
Dłoń ma bezwiednie pchnęła wrota i… opadła.
Wrota zamknięte były. I twarz ci pobladła,
Bo i ty może wtedy odgadła to samo:
Że obalony posšg Hermesa, co plamš
Na murawie wród zmierzchu bielał jak płat niegu,
Był jak poseł miłoci pogodnej, co w biegu,
Chcšc wrota nam otworzyć, runšł jak kwiat cięty,
U bramy zostawiwszy nas szczęcia – zamkniętej.