Marcin Swietlicki – *** (Budząc się z ręką)
Budząc się z ręką złożoną spokojnie
na genitaliach, w żadnym grzesznym celu,
spokojnie i niewinnie, przysłuchujac się
urojonemu deszczowi i znajdując w nim
jeden cienki i głośno mamroczący głosik
powtarzający mojotwoje imię,
zagłuszany przez dżunglę, w chwilę potem znowu
wyraźny i natrętny – bardzo mocno wierzę,
że już się obudziłem, a jeśli już nie śpię,
to to, co słyszę, pewnie dziś się ziści.
Budząc się i nie wiedząc, czy ktoś przy mnie leży,
nie poszukując nikogo, nie sprawdzając, czekam
aż się ze zgiełku ciemności wynurzy
ręka i dotknie, nawet jeśli bywasz
niemożliwie daleko, poza granicami
rozsądku, upiornie na zewnątrz,
to tak się stanie, bo tak się stawało
zawsze, a to nie pamięć, to jest wiedza,
pewność, konieczność, skoro mam płeć i
jestem sennie gorący – to dziś się to ziści.
Więc nie masz twarzy. Musisz się pogodzić
z tą sytuacją. To za każdym razem
jest jednakowo silne. To za każdym razem
jest jednakowo martwe. Urojony deszcz
zamalowuje podwórze na nieco ciemniejszy
odcień szarości. Jednocześnie zjawia
się zjawa słońce – więc kolory, zdaje
się, pozostają jednakowe. Całkiem
anonimowa historia, tu nikogo nie ma,
wymięta pościel z szybko znikającą
plamą o kształcie ciała i otwarte okno.