Marianna w Brazylii
Ile razy spojrzę na „Listy Dygasińskiego z Brazylii”, a pomyślę, jaką to on
przeszedł biedę, nim się z ludźmi tamtejszymi porozumieć zdołał, tyle razy
żałuję, że zamiast udawać się do konsulów, do dziennikarzy, do
inspektorów i do
hrabiów, nie udał się Dygasiński prosto do Marianny.
Marianna byłaby dla niego nieoszacowanym skarbem, objaśniłaby go
najakuratniej o
wszystkim: co? jak? a nadto wyprowadziłaby go z wszelkich językowych
trudności.
Trudności te nie sprawiały Mariannie nigdy żadnego kłopotu: po prostu nie
istniały dla niej.
Kiedy pani jej zaraz po przybyciu posłała ją do wspólnej hotelowej pralni
oddanej do użytku gości, którzy mając własną służbę sami chcieli zajmować
się
praniem swej bielizny, po portugalsku, ropa, a właścicielka przyszła
objaśnić o
czasie i kolei prania, Marianna, nie przywykła, żeby jej kto do balii nos
wkładał, pobiegła na górę cała w ogniach.
– A jaki też ten naród tutejszy spierny, proszę pani, to niech ręka Boska
broni.
Ledwo stanęłam u balii, zaraz tam przyleciała jakaś jędza i dalej na mnie:
ty
taka, ty owaka. Ja tu nie myślę robić prania z całej Europy!
– Czyż podobna?
– Przecież wyraźnie słyszałam, jak wykrzykiwała, że nie myśli ludziom z
całej
Europy prać. Tak ja jej na to: moja pani, jeśliś pani, bo ja tam twego
państwa
nie widziała. My ta nie ze żadnej Europy pochodzące, tylko z Dąbrówki, z
guberni
suwalskiej. Papiery na to są. Rozumiesz pani?
– No i co?
– A cóż, zaraz jej buzia zmalała, zabrała się baba i poszła.
Istotnie Marianna była z Dąbrówki.
Nie żadna emigrantka, broń Boże, gdzież tam.
Z Dąbrówki wysłała ją starsza pani panience, która była w naukach aże we
Francji, w samym Paryżu, i za mąż za Pensylwańczyka, prowadzącego
interesy
wielkiej paryskiej firmy, do Brazylii wyszła.
Wyszła, ale „nie miała wskórania”, jak opowiadała Marianna. Słaba była,
tęskniła, a nade wszystko rady sobie dać nie mogła z murzyńską
niechlujną
służbą.
„Ach, mamo – pisała do Dąbrówki – gdyby tu była Marianna.”
– A cóż? Może by i wysłać Mariannę?
Szło o Pensylwańczyka, jak ten projekt przyjmie.
Był to skrupuł zbyteczny całkiem. Dzielny Pensylwańczyk miał sobie za
miłe, za
najmilsze wszystko, co pochodziło z Dąbrówki, z guberni suwalskiej, ba, i
ze
wszystkich dalszych.
Jeszcze jako narzeczony kupił był on sobie słownik
polsko-niemiecko-francuski i
pilnie studiował niektóre drobiazgi polskiej literatury bieżącej. Co większa,
nie tylko żądał, aby do niego pisano z
Dąbrówki po polsku, ale nawet sam się puszczał na pisanie małych liścików
w
tymże upodobanym przez siebie języku. Z tego to czasu pochodziła owa
kartka
będąca rozkoszą narzeczonej bawiącej wtedy u matki, kartka, która po
kilkakrotnych darciach i przepisywaniach oraz po mozolnej kwerendzie w
słowniku
tak brzmiała:
„U nas lało i wiało nader silnie. Kocham ciebie nader tkliwie”.
Otóż, wbrew spodziewaniu, kiedy przyszło radzić się Pensylwańczyka co do
wyboru
służącej, projekt wysłania Marianny o mało że nie upadł całkiem.
„…Mielibyście z niej wielką pomoc – pisała matka z Dąbrówki – sługa z niej
dobra, wszystko robi, pierze…”
Na nieszczęście… ale były nawet dwa nieszczęścia. Pierwsze, iż przecinek
między „robi” a „pierze” przepadł gdzieś bez śladu, czemu się przy tak
długiej,
a do tego mozolnej przeprawie zgoła nie sposób dziwić, a drugie – że
młodej pani
nie było wtedy w mieście, kiedy list ten przyszedł. Zły klimat wypędził ją do
Petropolis, w góry. Dzielny Pensylwańczyk sam się tedy zabrał do
odczytywania
listu.
Odczytał i zrozumiał wybornie. Tego tylko nie mógł pojąć, dlaczego mu
matka chce
przysłać fabrykantkę zamiast sługi? Zajrzał do słownika raz, zajrzał drugi –
raz: jak wół wyraźnie stoi: pierze – Federn, plumes. Z tego nie był kontent.
Po
licha mu służąca z taką specjalnością?
Odbywszy tedy odpowiednie studia, tak w małej kieszonkowej metodzie,
jak i w
słowniku, odpisał do Dąbrówki w tych słowach:
„Dziwię się nader silnie, że kochana mama wybrała nam tę służącą. Będzie
ona
fabrykowała pióra zamiast pilnować domu. Nader tkliwie całuję ręce mamy”.
Upłynęło parę miesięcy, nim się porozumiano i nim się znalazł ów
przecinek w
drodze zaginiony.
Tymczasem młodsza pani pisała a pisała; list za listem gonił!
„Mamo droga. Bez Marianny rady sobie nie dam.
Mamo kochana, proszę o Mariannę, bo się tu zamęczę, zadręczę z tymi
Murzynami”.
Co było robić? Nie było co robić, Marianna jechała do Rio.
Podróż ta przedstawiała jej się tak co do kierunku jak i co do trwania swego
dość mętnie.
– Jeszcze gdzieś za Częstochową – opowiadała organiścinie i ekonomowej,
które
się o Brazylię pytały.
W dzień wyjazdu ubrała się też tak, jak się zwykle wybierała na wielkie
doroczne
odpusty. Wzięła na siebie nową kamlotową suknię, na to watowaną jubkę,
na to
dużą swoją paradną chustkę derową: zaczesała siwiejące włosy na wysoki
grzebień,
przykryła je czarną kordonkową siatką, na siatkę włożyła aksamitny
kapelusz,
który ją zaszczytnie wyróżniał już od lat piętnastu spośród gawiedzi
wioskowej w
każdą niedzielę na sumie; włożyła bawełniane mitynki, jedną rękę okręciła
kokosową koronką i wzięła w nią książkę do nabożeństwa, w drugiej
rozwiesiła
chustkę białą do nosa i stanęła gotowa do drogi – za morze.
Pożegnawszy państwo, dzieci, służbę pokojową wychodziła już za próg,
kiedy
zobaczyła ulubioną kokoszkę ze świeżo wylężonym drobiazgiem. Wróciła
tedy raz
jeszcze, sypnęła jej suto pośladu, Marynie obiecała, że ją za łeb wydrze,
jeśli
kania choć jedno z małych kacząt chwyci, zajrzała do maciory, porachowała
prosięta, uchyliła drzwi do karmnika, gdzie pochrząkiwał podpasany na
kiełbasy
wieprzak, nawymyślała Zuźce, że nie wygarnia z koryta wczorajszego jadła,
i
szeleszcząc wykrochmalonymi spódnicami do krów do obory poszła.
Dotąd trzymała się mężnie, ale kiedy Krasula zaryczała, a Kwiatucha
obejrzała
się na nią, opuściła nagle Mariannę moc ducha, a małe, bure jej oczki
silnie
mrugać zaczęły. Teraz dopiero poznała, co to jest rzucać przyjaciół. Byłaby
się
nawet rozpłakała może, ale zajeżdżający w tej chwili przed oficynę Wicek
zawadził o sernicę, na której ociekał świeżo ogrzany twaróg, i omal nie
wywrócił
całego kramu.
To ją otrzeźwiło natychmiast. Jak stała, tak nie dbając na swoją toaletę
skoczyła, Wieka zwymyślała, prasę z twarogiem naprostowała, psa, który
do
serwatki milczkiem podchodził, kopnęła, a tymczasem dziewki rade, że
gospodyni w
„tylośny świat” rusza i choć ze dwie niedziele pomstować o byle co nie
będzie,
spiesznie zaczęły węzełki jej wynosić, a w rękę ją całować, a fartuchy do
oczu
przykładać, jako że niby taka je żałość spiera. Marianna takoż się
udobruchała,
Zuźkę i Mariannę całowała w głowę, pogłaskała kota, pogłaskała Rozboja i
głośno
się przeżegnawszy zapadła w grochowiny zasłane kilimkiem.
Zaraz przecież od krzyża wracać chciała, bo jej się zdawało, że gęsi
Maćkowe
między dworskie wpadły i że je odżerają na ściernisku, ale się Wicek uparł,
koniom po bacie dał i ruszyli naprzód. Kiedy Marianna stanęła w
Warszawie,
okazało się, że jakoś trudno z nią będzie. Nie tylko bowiem ani słowa po
niemiecku nie umie, ale się gniewa jeszcze, kiedy ją o to pytamy.
– Ja? Ja bym zaś po szwabsku miała, z przeproszeniem, szwargotać? Tfu, z
przeproszeniem! Czy ja to nie katoliczka? Czy do spowiedzi nie chodzę, czy
co?
A tu w Hamburgu, gdzie właśnie szła jej droga, nie znaliśmy żadnego
Polaka. Nie
było rady, chyba Mariannę opisać i agentowi znanego domu handlowego
listem ją
polecić, żeby nie przepadła gdzie w mieście i we właściwym czasie na okręt
dostać się mogła.
Opisać? hm… Ale jak ją tu opisać? To, że była niska, krępa, że miała
bure,
małe oczki, nos kaczkowaty i poczciwą twarz czerwoną a świecącą, zdawało
nam się
niedostatecznym jakoś. Agent musi być o przybyciu Marianny uprzedzony,
musi
czekać na nią, poznać ją i zabrać z sobą. Trzeba ją tedy koniecznie czymś
wyróżnić. Radzimy o tym, kiedy Marianna spostrzegła wielkiego
papierowego motyla
na lampie.
– A to, proszę ja państwa mojego – wykrzykuje – nie dobre by było?
Pomysł jej wydaje nam się zrazu tak komicznym, że wszyscy wybuchamy
śmiechem.
Ale Marianna bierze to zupełnie serio i gotowa jest paradować w motylu do
Hamburga.
Odczepiamy go tedy od lampy i przypinamy Mariannie, która spogląda z
zupełnym
zadowoleniem na tę nową ozdobę. Wielki, czerwony w złote cętki motyl
tworzy
istotnie jedyną w swoim rodzaju broszę, Marianna rozmawia z nami jeszcze
chwilę,
ale od czasu do czasu patrzy ukradkiem w lustro; pewnym jest prawie, iż
żałuje,
że jej w tym stroju nie widzi ekonomowa i organiścina. Odprowadzona
wreszcie
przez bandę chłopaków, którzy myślą, że to „sztuki”, siada do wagonu i
jedzie.
Jedzie bez żadnej niepewności, bez żadnego strachu. Dygasiński
wybierający się w
też stronę z listami polecającymi i w charakterze dziennikarza nie miał, jak
się
okazuje z listów jego, tej wybornej równowagi umysłu, w jakiej utrzymuje
Mariannę ów czerwony motyl. Okazuje się on skutecznym wszakże pod
jednym tylko
względem: agent domu handlowego istotnie czeka na Mariannę, poznaje
ją po tym
nieomylnym znaku, który wygląda z dala jak sygnał pożarny, i zabiera ją
pod
swoją opiekę. Ale trzeba nieszczęścia, że okręt tylko co odpłynął i że dwa
tygodnie czekać trzeba na wyruszenie drugiego.
Kiedyśmy otrzymali tę wieść niepomyślną, ogarnął nas żywy niepokój. Co
ona tam
robić będzie w Hamburgu przez te dwa tygodnie, kiedy nie umie nawet
Boga
zawezwać w żadnym obcym języku? Oszuka kto, ograbi, a już, że się
niewygody
nacierpi, to pewna. Ale odpowiedź przychodzi jak najbardziej uspokajająca.
Marianna zupełnie się obcym miastem nie czuje zakłopotaną; co jej
trzeba, to
pokaże na migi, a kiedy kto jej zrozumieć nie chce czy nie może,
natychmiast
palcem stuka w swojego motyla, którego ciągle na piersiach nosi.
„W porcie – pisze agent – wszyscy ją znają. Są tacy, którzy usługują jej
nawet
bardzo pilnie, myśląc, że ten wielki, czerwony motyl to znak jakiegoś
stowarzyszenia, na które się ona powołuje z całą powagą.”
Nareszcie odbieramy wiadomość, że nasza Marianna szczęśliwie morze
przepłynęła i
jest w Rio.
Zmęczona była, przybladła, mitynki jej się zdarły, kapelusz wykrzywił, gdyż
dla
odznaczenia się od gawiedzi nie zdejmowała go prawie; chustka derowa
zeskorupiała od słonych wyziewów morza, ale strzępy czerwonego motyla
jeszcze
się na niej trzymały.
Pensylwańczyk był zachwycony. Takiej tęgiej, przysadkowej baby, jak żył,
nie
widział jeszcze.
„Marianna przyjechała – pisał do Dąbrówki. – Nader silnie tłusta i dobra!”
Istotnie Marianna była wyborną sługą; prała zwłaszcza znakomicie i tylko
zbyt
wiele zużywała farbki. Instynkty jej kolorystyczne były niepohamowane w
tym
względzie.
Nigdy też nie można było przewidzieć, czy jej „lazurku”, jak nazywała,
zbraknie,
czy nie zbraknie.
Najczęściej wszakże brakło. Wycierała wtedy ręce w fartuch i nie
pomyślawszy
nawet o tym, że słowa po portugalsku nie umie, po lazurek biegła.
Po chwili wracała zdyszana.
– Gdzież to Marianna była? – pyta pani.
– A toże po lazurek latała.
– No i cóż?
– A nic. Kupiła.
– Jakże? przecież Marianna nie umie się rozmówić?…
– I… co to nie umie. Idę do kramu, powiadam, co by mi lazurku dali.
Powytrzeszczali na mnie oczy i nic. Tak ja jeszcze głośniej. A oni do siebie:
czego ta głupia baba od nas chce, kiedy my jej nie rozumiemy?
– Jakże Marianna mogła wiedzieć, co oni mówią?
– Albo to co wielkiego? Takiemu ta barabaszowi po oczach dość spojrzeć, to
się i
wie, co gada.
– No i cóż się stało?
– A nic. Co ja tu, myślę sobie, będę stała i medytowała, a tam mi woda
stygnie.
Obejrzę się, spojrzę, leży papier niebieski od cukru. Łap ja za on papier,
rękaw
od koszuli wyciągam, jedno do drugiego przykładam i mówię: tego do
tego.
– No i zrozumieli?
– Co nie mieli zrozumieć. Przecieżem im wyraźnie po polsku mówiła.
Pewnego wszakże razu wraca Marianna rozmarzona jakaś. Małe jej bure
oczki
mniejsze się jeszcze wydają niż zwykle, usta wdzięcznie zesznurowane,
spojrzenie
melancholiczne. Jest przy tym małomówna i z partesu stąpa.
– Co to Mariannie? – pyta pani. – Czy nie chora przypadkiem?
– I… nie – odpowiada z pozorną obojętnością, cedząc słówka przez zęby. –
Tyla,
co mi się tam jeden obświadczył.
– Co? Kto? Jak? Gdzie?
Marianna czuje się nieco zdziwieniem tym dotknięta.
– A gdzieżby? Jużci, że na półimperiału.
Na wsi jeszcze słyszała o półimperiałach i nazwę tę stosowała do górnych
miejsc
na tramwaju. Mówi to zresztą takim tonem, jakby imperiał umyślnie był
zbudowany
dla miłosnych gruchań.
– Jakże to było? – pyta pani mocno rozciekawiona.
– A cóż? Siadam na półimperiała, patrzę, niedługo siada przy mnie jeden
czarny.
Usunęłam koszyka, coby mi się o niego nie zmurzył, i nic, siedzę. A ten mi
się
przygląda z jednej strony, z drugiej strony, z trzeciej strony, z czwartej
strony… Tak ja do niego: – I cóż ślepie wytrzeszczasz, baranie jeden,
kiejby
ryba w garnku? – Zara mu się to spodobało, roześmiał się i pokazuje na
mój
pierścionek, niby czy ja żeniata, czy nie? Tak ja rękę na płask do ziemi, że
to
niby jest kaput, żem wdowa. Tak i on pokazuje do ziemi i na swój
pierścionek,
niby że to i on wdowiec. Westchli my sobie oba, niby kwoli żałości, a tu
słońce
tak piecze, że się ślina na języku gotuje. Tak niedługo ów czarny bierze
mnie za
rękę, na swojej kładzie, chustki dobywa i owija, a w oczy mi patrzy. Niby, co
by
nas ksiądz stułą powiązał. Ale ja zaraz zaczęła kręcić głową, boć to
podobno
pogany, choć też i chrzczone; skórę, a to, mają taką grubaśną, że się tego
chrzest święty, jak należy, nie ima, co woda spłynie po tym jak po kaczce,
a co
do t
ej duszy to się ta, nic z tego obmycia z grzechów nie dostanie. Zaraz też
zaczęli piszczeć, coby my z półimperiała złazili, więc mi tylko jeszcze
koszyk
podał i każde my w swoją drogę poszli.
Niemniej chodziła Marianna przez resztę dnia zadumana i nazajutrz była
także
jakaś nieswoja. Młoda pani myślała, że to żal mimowolny za porzuconą
okazją
szczęścia. Ale nie był to żal. Było to preludium do żółtej febry.
Wybuchnęła ona u Marianny z wielką siłą, ale jej nie zgryzła. Zdawało się
zrazu,
że kobiecina wieczora nie doczeka. Zdawało się wieczorem, że nie dożyje
ranka.
Dożyła wszakże i otrząsnęła się z tej śmiertelnej zmory; długo tylko przyjść
jakoś nie mogła do siebie.
Wyżółkła, wychudła, osłabła, ręce jej się trzęsły, zamroki na nią szły,
robocie
żadnej poradzić nie mogła, choć się rwała do niej. Dzielny Pensylwańczyk
byłby
ją i taką cherlającą dla żony w domu trzymał, ale doktor zapewnił go, że
Marianna tylko w innym klimacie wyzdrowieć może zupełnie.
Znowu więc nie było rady; Marianna wracała zza morza. Wyszukała gdzieś
w głębi
kufra resztki czerwonego motyla, przyszpiliła go sobie do chustki i ufna w
ten
talizman z mężnym sercem na okręt siadła. Od pierwszej jej podróży
upłynęło coś
ośm miesięcy.
Zima była; wczesny zmierzch zapadał w pokoju, kiedy nagle stanęła przed
nami
Marianna.
Wykrzyknęliśmy z zadziwienia i współczucia: twarz jej była zmieniona, małe
oczki
głęboko zapadły, krępa, przysadkowata postać pochyliła się nieco.
– Marianna. Co? Jak tam? Z takiej drogi? Po takiej chorobie? Z takiego
dalekiego
kraju?
Myśleliśmy, że nas zasypie skargami na klimat, na ludzi, na żółtą febrę,
na
podróż.
Ale nie. Zbliżyła się tylko nieco kiwając głową w swoim aksamitnym
kapeluszu,
który jej na kark zjeżdżał, a do którego przybyło zielone papuzie skrzydło.
– I… – rzekła wzgardliwie – cóż tam za kraj taki. Takiego ta kraju, proszę
państwa – dodawała tajemniczo – i liczyć co nie ma. Jakby nie był. Życia
tam
nijakiego. Twarożku nie uświadczysz, kaszki krakowskiej nie ujrzysz,
śmietany
nie uwidzisz. Jakże tam, proszę ja państwa, dobrze ma być, kiedy około
nabiału
chodzić nie umieją? Zrobili ta teraz rewolucją, ale gdzie to ta poradzi, kiej
naród strasznie głupi. Prowadzi ato taki czarny krowę i dzwoni. Kto mleka
chce,
wylatuje z garnkiem, doi, co mu potrza, i po karmie.
– No, to dobrze właśnie. Mleko świeże i nie fabrykowane.
– Ale. Gdzie ta, proszę państwa, dobrze. Tam krowy takie pouczone, że od
razu
mleko z wodą dają! Cóż ta już na to choć i rewolucja poradzi?
– No, ale kraj piękny?
– Phi… Ja ta tej piękności nie widziała. Juści, mają tam precz i lasy, i Wisłę
mają, ale że woda w niej to się tam inaczej nazywa. Gdzie, człowiek takich
imion
i nie pamięta nawet. Okrutnie głupi naród. Wszystko het poprzekręcane;
na nic
tak nie wołają, jak należy, tylko na każdą rzecz ta sobie powymyślali
jakoweś
przezwiska.
– I jakże się Marianna z nimi rozmawiała?
– A cóż to, proszę państwa! Czy ja to dziecko, czy co? Nie dał mi Pan Bóg
mowy,
jak należy?
– I nie bała się Marianna tamtych ludzi… Murzynów?
– Niby tych czarnych? A czego? Takiego ta kopciucha będę się ta bała.
Leciał ta
raz jeden za mną na cegielniach pod lasem, obejrzę się, a ten fuzję
trzyma i
krzyczy. Myślał, że na głupią trafił.
– I cóż Marianna?
– A nic. Idę, a ten krzyczy i leci z ona fuzją. Jak mnie też złość weźmie, jak
nie zawinę jubki. Strzelaj, durniu! – mówię – kiej ci pilno!
Wybuchnęliśmy na to szalonym śmiechem.
– I co? I co dalej?
– A cóż. Zląkł się i poszedł jak ten pies po mydle.
– Ale choroba. Taka ciężka choroba – odezwał się ktoś z ubolewaniem.
– I cóż tam choroba. A to, proszę państwa – dodała tajemniczo – jeszcze
jakem
sobie trzy lata temu karty dała kłaść, to tam choroba już stała. Nic, tylko
się
trefle kładły… Nic, tylko precz trefle! To już ta sądzone było.
– A pani? A pan?
– Pani zdrowa. Bogu dzięki. Ale pan, co gadali u nas, że czarny je, to
nieprawda. Piękny pan, ze wszystkim biały. Tylko powiadają, co jak się
dziecko
urodzi, to łebo jarzębiate, łebo pasiate.
Takie są „wrażenia z Brazylii” – Marianny.
Spisuje swoje Dygasiński, spisuje Hempel, spisuje Siemiradzki, spisuje ks.
Chełmicki, dlaczegożby wrażenia Marianny spisane być nie miały?