Jak to oni ważną wieść przynieśli z Gandawy do Akwizgranu
Wskoczyłem w strzemiona, i Joris, i ten trzeci
Ja w cwał, Drick w cwał, każdy z nas cwałem leci;
Bóg daj skrzydła – ront wrzasnął, gdy spadły z wrót łańcuchy
Skrzydła – odbiły mury za tym tętentem głuchym;
Trzask rygli za nami, Światła znikły jak błędne –
I już w mrok ciemnej nocy cwałowaliśmy rzędem.
Nikt słowa nie wyrzekł; sadziliśmy z nawyku
Łeb w łeb, skok w skok równo, nie rozbijając szyku;
Poprawiłem się w siodle, popręgi podciągnąłem,
Przykróciłem strzemiona i oścień z boku zdjąłem
A uzdę zluźniłem lic nie tykając prawie –
Jeszcze nigdy mój Roland nie galopował żwawiej.
Tam u wrót gasł księżyc; a gdyśmy osiągali
Lokeren – piał kogut i szary brzask się palił;
W Boom ogromna gwiazda zaczęła żołto gorzeć;
W Duffield już był poranek i jego jasne zorze,
A z fary w Mechelen odezwały się dzwony –
Więc Joris przerwał cisze: Jeszcze czas nie stracony!
W Aerschot tarcza słońca w górę się poderwała
I trzoda pod światło zupełnie czarna stała,
Na nas cwałuijących patrząc przez mgły ospale;
I ja wreszcie dojrzałem mego Rolanda w cwale,
Tych bark śmiałe rzuty, którymi ciął opary,
Podobny rzece butnej, co w pianach rwie przez jary.
Posd Hasselt Drick zaklnął. Nie bódź – zawrzasnął Joris –
To nie klacz tu winna, szła dzielnie do tej pory;
Damy zanć w Akwizgranie – bo jej nozdrza świstały,
Kark się napiął, zwisł ogon, kolana już się chwiały,
Robiła bokami nieugięta, zajadła,
Aż dreszcz przemknął od krzyża aż do pęcin i padła.
Więc z Jorisem zdani zostaliśmy na siebie,
Lecąc na Looz, Tongres; ani plamki na niebie;
Słońce w pełni nad nami bez miłosierdzia drwiło,
Pod nami lśniące rżysko się kruszyło;
Aż błysnął za Dalhem szczyt kopuły i – W konie
wysapał ciężko Joris. – Akwizgran jak na dłoni!
Tam nas przywitają! – i nagle żrebię gniade
Poprzez kark rolując jak głaz trzasnęło zadem;
Został tylko mój Roland, aby sam nieść po błoni
Wieść, co miała Akwizgran od zatraty uchronić –
Z nozdrzami jak lochy po brzeg krwią napełnione
I zamiast oczodołów z parą kregów czerwonych.
Więc bawolą kurtę zrzuciłem na ściernisko,
I buty rajtarskie, i pas, olstry, i wszystko;
Uniosłem się w strzemionach, schylony klępiac dłonią,
Pieszcząc czułym imieniem niezrównanego konia,
Śmiechem i klaskaniem, piosenką sfałszowaną,
Aż wpadł do Akwizgranu w pełnym cwale i stanął.
I pamiętam tylko krąg kamratów przy dzbanach,
I siebie na ziemi z końskim łbem na kolanach,
I jak mego Rolanda chwalono coraz bardziej,
Kiedym mój ostatni łyk wina wlał mu w gardziel,
Na co (jak przyjęły zgodnie wysokie rajców ławy)
Zasłużył ten co przyniósł tak ważną wieść z Gandawy.