Podróż
Na stacji metra.
Tłok wśród plakatów
w tępym, martwym świetle.
Nadjechał pociąg zabierając
twarze i aktówki.
Następna stacja: Mrok. Tkwiliśmy
jak posągi w wagonach
przeciąganych przez sztolnie.
Przymus, sny, przymus.
Na stacjach pod poziomem morza
sprzedawano najświeższe wiadomości mroku.
Ludzie w ruchu strapieni
i cisi pod tarczami zegarów.
Pociąg przewoził
okrycia wierzchnie i dusze.
Spojrzenia rozbiegane
podczas jazdy przez skałę.
Nadal bez zmian.
Lecz bliżej powierzchni wyraźniej
brzęczały trzmiele swobody.
Wynurzyliśmy się.
Ziemia uderzyła skrzydłami
raz i zastygła
pod nami, rozległa i zielona.
Zakołysały się kłosy
na peronach.
Stacja końcowa. Zabrałem się
dalej, za stację końcową.
Ilu nas było? Czworo
pięcioro – nie więcej.
Domy, drogi, obłoki,
niebieskie zatoki, góry
otwarły na oścież swe okna.