Bez tytułu
Tak bardzo pozostali sami,
tak bardzo bez jednego słowa
i w takiej niemiłoci, że cudu sš godni
gromu z wysokiej chmury, obrócenia w kamień.
Dwa miliony nakładu greckiej mitologii,
ale nie ma ratunku dla niego i dla niej.
Gdyby kto chociaż stanšł w drzwiach,
cokolwiek, choć na chwilę, zjawiło się i znikło,
pocieszne, smutne, zewszšd i znikšd,
budzšce miech albo strach.
Ale nic się nie zdarzy. Żadne, samo z siebie,
nieprawdopodobieństwo. Jak w mieszczańskiej dramie
będzie to prawidłowe do końca rozstanie,
nie uwietnione nawet dziurš w niebie.
Na ciany niezachwianym tle,
żałoni jedno dla drugiego,
stojš naprzeciw lustra, gdzie
nic prócz odbicia dorzecznego.
Nic prócz odbicia dwojga osób.
Materia ma się na bacznoci.
Jak długa i szeroka i wysoka,
na ziemi i na niebie i po bokach
pilnuje przyrodzonych losów
– jak gdyby sarenki nagłej w tym pokoju
musiało runšć Uniwersum.