Na wieży Babel
– Która godzina? – Tak, jestem szczęśliwa,
i brak mi tylko dzwoneczka u szyi,
który by brzęczał nad Tobą, gdy śpisz.
– Więc nie słyszałaś burzy? Murem targnął wiatr,
wieża ziewnęła jak lew, wielką bramą
na skrzypiących zawiasach. – Jak to, zapomniałeś?
Miałam na sobie zwykłą szarą suknię
spinaną na ramieniu. – I natychmiast potem
niebo pękło w stubłysku. – Jakże mogłam wejść,
przecież nie byłeś sam. – Ujrzałem nagle
kolory sprzed istnienia wzroku. – Szkoda,
że nie możesz mi przyrzec. – Masz słuszność,
widocznie to był sen. – Dlaczego kłamiesz,
dlaczego mówisz do mnie jej imieniem,
kochasz ją jeszcze? – O tak, chciałbym,
żebyś została ze mną. – Nie mam żalu,
powinnam była domyślić się tego.
– Wciąż myślisz o nim? – Ależ ja nie płaczę.
– I to juź wszystko? – Nikogo jak ciebie.
– Przynajmniej jesteś szczera. – Bądź spokojny,
wyjadę z tego miasta. – Bądź spokojna,
odejdę stąd. – Masz takie piękne ręce.
– To stare dzieje, ostrze przeszło
nie naruszając kości. – Nie ma za co,
mój drogi, nie ma za co. – Nie wiem
i nie chcę wiedzieć, która to godzina.
Tak bardzo pozostali sami,
tak bardzo bez jednego słowa
i w takiej niemiłości, ze cudu są godni –
gromu z wysokiej chmury, obrócenia w kamień.
Dwa miliony nakłądu greckiej mitologii,
ale nie ma ratunku dla niego i dla niej.
Gdyby ktoś chociaż stanął w drzwiach,
cokolwiek, choć na chwilę, zjawiło się, znikło,
pocieszne, smutne, zewsząd, znikąd,
budzące śmiech albo strach.
Ale nic się nie zdarzy. żadne, samo z siebie,
nieprawdopodobieństwo. Jak w mieszczańskiej dramie
będzie to prawidłowe do końca rozstanie,
nie uświetnione nawet dziurą w niebie.
Na ściany niezachwianym tle,
żałośni jedno dla drugiego,
stoją naprzeciw lustra, gdzie
nic prócz odbicia dorzecznego.
Nic prócz odbicia dwojga osób.
Materia ma się na baczności.
Jak długa i szeroka, i wysoka,
na ziemi i na niebie, i po bokach
pilnuje przyrodzonych losów
– jak gdyby od sarenki nagłej w tym pokoju
musiało runąć Universum.