Pomnik
W życiu zawsze mierzyłem wysoko,
niĺ lękałem się słowa, ni kuli,
mocny miałem charakter i głos,
lecz po śmierci zrobili mi cokół
i za piętę do niego przykuli,
oblekając mnie w marmur i brąz.
Chciałbym strząsnąć to mięso kamienne,
kopniakami rozrzucić stos wieńców,
wyrwać z nogi raniący ją pręt –
ale stoję, zalany cementem,
i nie mogę poruszyć się z miejsca,
tylko dreszcz mi przebiega przez grzbiet.
Byłem twardy i żyłem naprawdę, pełną piersią,
nie wiedziałem, że w łapy im wpadnę tuż po śmierci,
upychali mnie w trumnie na siłę, byle prędzej,
by mieć pewność, że już nie ożyję nigdy więcej.
Krewni gipsu kupili zawczasu,
pośpieszyli się z maską pośmiertną,
zanim jeszcze zatrzymał się puls,
moją twarz, wykrzywioną grymasem,
przerobili na gładką i piękną,
przykleili mi uśmiech do ust.
Póki żyłem, tępiłem i podłość, i łajdactwo,
zwykłą miarą mnie zmierzyć nie mogli, zwłaszcza własną,
i dopiero gdy zmarłem na amen – odetchnęli.
Przyszli do mnie z calówką drewnianą miarę zdjęli…
A po roku stanąłem na skwerze –
nieszkodliwy, pokorny baranek,
dzieci kwiatki zaczęły mi kłaść,
ze ślepaków strzelili żołnierze,
i dla licznie zebranych wybranych
moje pieśni rozległy się z taśm.
I patrzyłem ze swego pomnika,
jak wzruszenie ogarnia słuchaczy,
jak ze łzami błagają o bis;
tylko ktoś coś przerobił w głośnikach –
głos mój zdarty, ochrypły z rozpaczy,
w melodyjny zamienił się pisk.
Pod całunem leżałem bez ruchu – ja, nieboszczyk –
i śpiewałem falsetem eunucha – publiczności,
wpasowałem się w ramy trumienne – chodźcie, zmierzcie!
Teraz dumni możecie być ze mnie – no, nareszcie!
Nie, nie dla mnie piedestał i cokół,
Komandora wezwałem na pomoc
i zrobiłem to samo co on –
tłumy gapiów uciekły w popłochu,
kiedy stopy wyrwałem z betonu,
aż spiżowy posypał się złom.
I na ziemię zwaliłem się z hukiem,
marmurowe strząsnąłem ostatki,
każdy mięsień napiąłem i nerw
krzesząc iskry popełzłem po bruku,
i w głośniki strzaskane upadkiem
wychrypiałem: „Ja żyję, psiakrew!”