Koncert
Dyrygent, wściekły i spocony,
machał pałeczką, groził, krzyczał –
ale już gardło filharmonii
ryknęło akord na ulicę.
Wyskoczył z sali, tłumiąc przestrach,
po schodach na dół zleciał pędem
i krzyknął miastu: „Grać, orkiestra!
Ja tutaj jestem dyrygentem!”
I nagle – ulic flety czarne
zapiały w niebo głośnym hymnem,
zapiszczał cienko komin-klarnet
i zawtórował fagot rynny,
miedziane trąby wież i dachów
skoczyły w usta chmur bezzębnych,
a w domów walce, kryte blachą,
waliły pięści gwiazd jak w bębny.
A kiedy nadszedł świtu finał,
to widać było: coraz szybciej
tramwaju smyczek w takt zacinał
po strunach szyn, wygiętych w skrzypce.
Dyrygent rzucić chciał batutę
i skończyć już za długi koncert,
ale o bruk przeciągłą nutą
zabrzęczał złoty cymbał – słońce!
Wtedy, nie wiedząc sam, co czyni,
porwał ołówek i w zachwycie
na telegrafu pięciolinii
układał nowe kompozycje.