„Piosenka popołudniowa”
Choć z tymi ostrymi brwiami
Niezbyt anielskie masz lico,
Ja i tak cię, czarownico
O spojrzeniu, które mami,
Wielbię, moja ty narwana,
Moja groźna namiętności!
Jak pełen bogobojności
Kapłan czci swego bałwana.
Włosy twe balsamem sycą
Pustynia, puszcza i gaje,
Twa głowa mi się wydaje
Zagadką i tajemnicą.
Wonność osnuwa przyjemna
Ciało twoje jak trybularz;
Nęcisz jak zmrok, i rozczulasz,
Nimfo gorąca i ciemna.
Ach, nawet umarłym tchnienie
Wracają pieszczoty twoje,
Jest nad miłosne napoje
Twe kocie rozleniwienie.
Wzajem wabią się z zapałem
Twoje plecy, piersi, biodra
Poduszek puszystość szczodra
Kocha twe pozy omdlałe.
Czasem – dlaczego, sam nie wiem –
Kiedy coś ciebie rozdrażni,
Rzucasz się, jak najpoważniej,
By gryźć i całować w gniewie.
I w śmiechu… Kąsasz mnie drwiąca,
Po czym westchnąwszy głęboko,
Na sercu kładziesz mi oko
Łagodne jak blask miesiąca.
Pod twe kształtne nóżki śniade,
Atłasowe pantofelki –
Radość mą i zachwyt wielki,
Geniusz mój i los mój kładę,
I duszę, co w barw twych wirze
Ozdrowiała i okrzepła!
O wieczna eksplozjo ciepła
Na moim czarnym Sybirze!
tłum. Józef Waczków