Widma
I
Czy znasz ten kraj pod soplami sczerniaůych gorŕcych gromnic
skrzypiŕcy dawniej ýywicŕ – dzisiaj bůonami skrzydeů
nietoperzy ogromnych.
Czy znasz ten kraj,
gdzie úcieýkami westchnień
půynŕ nieýywe
kwiaty zwćglone i koúci zwierzŕt ůŕkowych i leúnych.
Gdzie půaski wypasaů krajobraz
stulone uúmiechy wiosek
i kwitůy důugo przy ustach ůŕki ůagodne jak flety?
schodzŕ do jezior z siarki
i wćgla lasy brzozowe.
Stanćůy w martwym powietrzu gůosy psalmistów letnich
kiedy czerwony tulipan ze strzechy wyrósů drzemiŕcej
i roniů půatki gorŕce.
Miasta pogićte jak muszle na czarnoziemnych wybrzeýach,
w których sić echo strzćpiaste wylewa pod strumień wiatru –
oto latarnie uliczne w úlimaki skrćcone leýŕ
i wieýe ciekŕ ku ziemi w ceglasty zimny stalaktyt.
Marszczy sić skóra globu, lasami zapada i pćka,
w szczelinach grzmoty podziemne niebo kaleczŕ niskie,
ziewajŕ krwiste zachody przy ziemi rozwartym pyskiem
i czarne sůońce zmalaůo do ksztaůtu serca czůowieka.
Ryby na rzekach z fioletu wypůywajŕ brzuchami do góry,
jawiŕ sić niebem obcym geometryczne stygmaty,
a to zapowiedę zůowieszcza,
bo u serca dzwonów wiszŕ juý nietoperze
i znaki z morowego powietrza
jak obůoki wćdrujŕ nad úwiatem.
Ptaki nie znane nikomu po důugich roúlinach úwistu
spadajŕ w důonie ůun jak w sieci listków.
Jabůko ziemi bůŕdzŕce w zdwojonych mocnych obrotach
o obrćcz blasku ociera sypkŕ sosnowŕ sierúă.
Rwie sić niebieski bulgot
i pustkć zůŕ ustokrotnia,
pustkć o wnćtrzu půomienia.
W půomieniu wklćsůym i szklanym mówiŕ – úmieră.
Przymknićte oczy poýarów, spod których ůzy jak katedry?
ůzy wyúcieůane wrzosami mićkkie i dziwnie ciche?
a sŕ to farby ýaůobne rozůoýone w skrzydůach motyli,
a sŕ to dęwićki bolesnej muzyki.
Pada úmiertelny deszcz z gromnic wysokich,
bezpańskie zwierzćta straszŕ mićdzy nocŕ a dniem,
úlepnŕ Ęrenice ludzi pod cićciem puchowej lotki
ptaków niebieskich przemienionych w zůe.
A domy ůamiŕ sić lekko, domy, w których zamieszkaů czůowiek
naszeptujŕcy do kopców cmentarnych u granic.
Ludzie o twarzach z wosku i oczach ůagodnej ůani
czekajŕ na gaůŕzkć oliwnŕ, a moýe
na gaůŕzkć zwykůego úpiewu.
Skůćbiona puchnie darń,
skwierczŕ rozwiane knoty gromnic,
noce wtulone w skrzydůa nietoperzy ogromnych
koůyszŕ kraj.
Ten kraj.
II. PIEÚŃ MIMOWOLNA
Wůaúnie mnie ciemnoúă wydaůa nogom, u których po pićă
palców wćszŕcych boleúnie. Jednym podstćpnym ukůuciem
usta rozdarůa i mózg mój w biaůe zmieniůa skiby,
w których sić noc przewala zćbata, úciúnićta jak pićúă.
A zanim goůŕb mnie odbiegů i gaůŕę wydarli mi ludzie
z důoni szerokiej jak taca, abym pozostaů szczćúliwy
wúród nich –
tlŕcy na cienkiej ůodydze jak lilipuci instrument
urzeků mnie ptasi skrzyp.
Nigdy nie byůo ůaskawiej. Mŕciůem spokój rzeczy
ciaůem czystym jak kreda, gůowć dęwigaůem jak koúcióů,
odlot drzew ýegnaůem co dzień nadrzeczny,
liczyůem wypluski ryb
na piasku cićýkim od oúci.
Dzwony chůodziůy mi szyjć weselne albo ýaůobne,
a od tego dzwonienia las z wosku na oůtarzach
w lusterku trzymanych przez úwićtych nad gůowŕ
moýe dla mnie powtarzaů,
moýe dla cienia mego, który byů
w faůdach mej skóry biaůej,
ýe powalony w wůasnych krzakach ýyů
zrzucć swe ciaůo.
Cóý, potem niebo mi obce
bůyskajŕc krawćdziŕ gromu
zeszůo po listku, na którym haft?
I wzywaůem donoúnym gůosem,
obok szatan o rogach zůoconych:
Ach, zatrzymaj mi, ach, zatrzymaj bieg niebieskich lat!
Przypůyw ksićýyca prowadziů.
Wciŕý na wieýach ludzie w wieczór
ýaůosnymi jćzykami odczytywali gwiazdy, a gniew
paliů im wůosy w nieůadzie,
bo powietrze gorŕce od przeczuă
tuliůo sić maůe do pićt.
Sen mój byů ýóůty i straszyů
twarzŕ jak Tatar:
Przyszůy
wielkie obůoki schylone nad ziemiŕ pćdzŕcŕ jak úwiatůo,
jak chrust půonćůo ýelazo i beton bojowych maszyn,
mosty skakaůy jak owce przez niebo wtopione w Wisůć,
wydćůy kamienne dziewczyny usta spragnione pokarmu
i w dzbany parków jak mleko wlewaů sić ogień i marmur.
Na próýno czůowiek z ůbem sćpa rćkŕ zakwitaů jak laurem;
schodziůby w ziemić latarnie wciŕý parskajŕce, za nimi
wróble z ponurym wyciem, goůćbie z půaczem wprost ludzkim
i byůo biaůo od planet i mroęno niczym od zimy.
Z gromnicy wysokiej jak sosna wyszedů z pćtlicŕ na krtani
Traugutt i wargŕ poruszaů, gestem tůumaczyă chciaů;
ůamaů sić werbel pod krokiem, a on peůen cichego kochania
wzrokiem pytaů: Czy znasz tej kraj…
Nagůy jaszczur w smolistej ůusce
wypadů z nory pod Mćkŕ Pańskŕ
i zanuciů dziecićciu jak listek
– a tym dzieckiem pewnie byůem ja?
o jeziorze, gdzie kŕpaů sić w blasku,
peůnym siarki, fioletu i darni?
A wciŕý noce wtulone w ogromne
Skrzydůa?
koůysaůy kraj.
Ten kraj.
Dalej… sen mnie z nóg zrzuciů…
Wracaůem, gdzie dym jak pies leýaů
przed kaýdym wschodem ksićýyca.
– O mieúcie mówili, ýe wielkie, o wieýy, ýe jest potćýna
Tam patrzŕc na lot jej zazdroúnie
znowu zaczŕůem swój gůos
wysilaă niby cićciwć – obok zůocony szatan:
Ach, jeúli nie latom niebieskim – to pozwól mojej můodoúci,
aby przez ciaůo przebrnćůa i twardŕ zćbatŕ noc!
Wiecznoúă siedzŕca za nami ziewaůa szczćkŕ czerwonŕ,
maůy anioů po sznurze schodziů ku mojej pomocy,
po pićă palców u stopy ciŕgle boleúnie wćszŕcych
spoczćůo wreszcie. Byů dzień,
w którym przy mićsie ofiarnym Kain ugodziů brata,
wićc kipiaů weůnisty step
w gwiazdach lecŕcych na póůnoc.
Wtedy ostroýnie mi zdjćto gůowć, przykryto caůunem
i gaůŕę wyrosůa w mej rćce, a z niŕ boskoúci mej zapach.
III. PIEÚŃ OSTATECZNA
Strzaskaůeú kroplami gůuchymi jak můot
kuty w powietrzu sarkofag,
gdziem leýaů w kwietnym puchu
czekajŕcy na nowŕ noc,
kiedy twe rćce spocznŕ na chlebie i koszach.
Wielekroă gwiazdy stawaůy nad ciemnŕ równinŕ,
mowa splŕtanych kopyt dudniůa w ůozach i wierzbach,
gdy úpiŕca rzesza nad wodŕ woůaůa: gůód!
Szalaůy krowy zdziczaůe o ciemnoúă druzgocŕc szyje,
wychodziů z lasu pasiasty tygrys do ognisk i sprćýaů
mićúnie do skoku. Chůód
budziů leýŕcych – rćce
wznosili po trzykroă i oczy,
woůali: przybŕdę! i trawŕ sypali ýaůobnie wůosy
i budowali z kamienia oůtarze polne naprćdce.
Nie byůo kresu tym czasom. Tyú spaů
gůowć rzuciwszy na wiosůo, gdy zaczŕů buntowaă sić půomień,
woda i blade powietrze. Lataůy ciaůa ýyjŕcych,
koúci ich cienkie i ýóůte, raczej podobne sůomie.
Zatapiaů dziŕsůa zsiniaůe w pierú córki úmiejŕcy sić ojciec
i kapůan kryjomo z kielicha krew Twŕ do ust suchych laů.
Juý woda spijaůa ziemić, juý wodć pochůaniaů ogień
i ogień ginŕů w powietrzu – ja ciŕgle leýaůem jak martwy,
czujŕc na zimnych policzkach dotyk ýywioůów trzech.
Wŕý poparzony sić przywlóků, ciaůem bezsilnym mi nogi
okrćciů…
Ufaůem – oto zbudujesz mi arkć
i weęmiesz na niŕ zwierzćta, tylko zostawisz mój grzech.
Potem mi ziarno przez ptaka
przeúlesz – i wůoýć w doniczkć?
Siedem ogromnych nocy i siedem ogromnych dni
bćdzie kieůkowaă, aý wreszcie z nowego wyczytam zodiaku,
ýe wolna ziemia mnie czeka, spokojne ýywioůy wszystkie.
Nie byůo tak. Juý sam jeden
leýaůem i czuůem me oczy
topiŕce sić gůćbiej i gůćbiej w twarzy zlepionej z wosku;
dogasaů ogień na studniach, woda walczyůa z lewej,
a z prawej kapaů bezdęwićcznie w ůuk przechylony nieboskůon.
Próýnia zdůawiůa juý dawno wćýa u moich nóg.
Twardniaůy w kamień korzenie mchów, tataraków i lilii,
w uszach mych pćd posćpny warczaů,
ůagodnie spadaůa ziemia, ksićýyc sić w tyle przechyliů
i sůońca leciaůa tarcza
czarna na póů.
Jeszcze wierzyůem: wyúlesz ůuk
tćczy, gdy zbudziă sić zdoůasz?
lecz Tyú spaů – a u wiosůa niespokojny tůum
Twoich anioůów.
Wićc nadziejć ýegnajŕc z warg zwaliůem szeptem,
który ogromnym woůaniem sić rozlegů i deptaů
gwiazdy bůćdnie wiszŕce
nad kolumnadŕ kosmicznych bram:
Nie zůamaůeú mej mocy?
Jestem sam!
IV. SEN DRUGI
Biskup w ornacie tajemniczych szelestów peůnym
gůoúno úpiewaů litanie i úwieciů aksamitnym obuwiem,
szůy za nim ulubione dwie hieny
i úwiecŕce jak talerze dwa ýóůwie.
Chůopcy biegli za orszakiem tym,
jak za cygańskim wozem,
chcieli ujrzeă pierúcień biskupi, gdzie půyn
cudowny – bo z krwi – bulgotaů,
ale juý kobiet pisk zmysůowy
odrzuciů ich na stronć:
to Dionizos rwaů grona na půotach.
Na rogatkach – tam fryzjer i rzeęnik
mówili o czasach zjawiajŕcych sić im we únie:
zůe byůy – a przeýyje, kto wierzy,
kto nie wierzy – nie wypije i nie zje.
A wierzyůa staruszka, której juý wiele kanarków
w klatce zmarůo. Ostatni miaů cićýkie konanie,
modliůa sić nawet za tć duszć maůŕ,
ale najczćúciej skůadaůa rćce
mićkkie jak wůóczka i prosiůa: Panie,
niech wnuk mój zostanie ksićdzem.
I zostaů. Panny w tiulach nad nim
niosůy baldachim jak pierzyna pyszny,
aý z zazdroúciŕ patrzaůa nieůadnŕ
můoda ýona z ulicy najbliýszej.
Wiele prawdy znaů fryzjer i rzeęnik.
Do studenta alchemii, gdzie dzwonek
byů nad drzwiami rzeębiony jak szyszka
przychodziůy Erynie tlenione,
by na czole mu gorzko napisaă:
Masz pamićtaă, bo taki jest rozkaz
– w snach go czytaů i fryzjer, i rzeęnik?
ten przeýyje na ziemi – kto wierzy,
kto nie wierzy – nie wypije i nie zje.
Pluskaůy karuzele, ůodzie na důugich linach
mŕciůy úmiech – lecz w tym úmiechu
szatan umywaů rćce, jeszcze wodć po nich przeklinaů
i ýaůoúnie půakaů jak dziecko.
Poznaů go biskup srogi i powiekŕ obwisůŕ skinŕů,
peůen chrzćstu srebra i haftu przystanŕů przed nim jak wizjŕ,
wzrok do nieba podniósů: Ukrzyýuj!
Wielkim gůosem potrzŕsaů jak grzywŕ.
Wypćdzony wićc z miasta jak z raju
wziŕů mnie mocno za przegub důoni
i na górć wysokŕ zaniósů.
Kiedy mi z gliny lepiů chleb
i daremnie skrćcaů bicze z piasku,
jak najsmutniej mi w oczy popatrzyů
i palcami jak dzwonki u sań
wskazaů nisko i spytaů: chůopaczku,
czy znasz ten kraj?
Ten kraj?
– Tam stodoůy chude, nocŕ wozu skrzyp
i Chrystusik kulawy przy szybie,
a za szybŕ juý gromnice trzy
i milczenie ýyzne.
Tam wilgotny i půytki na důoń
dóů dla ciaůa rozgrzanego poůudniem,
sůońce nawet wŕtůe jak kůos
i chleb trudny,
Jeszcze gorzej bćdzie, gdy ýebra
stodóů wyschnŕ, wyparujŕ studnie,
przyjdzie mór – przyjdŕ ludzie w zůych heůmach…
A tu spójrz: chociaý góra bezludna
sŕ fontanny i zamki na lodzie,
kwiatów zagon, owoce kuliste
i jak tam – karuzele i ůodzie
i jak tam – szaů, zabawa i gwizdy.
Ýe nieludzkie, to nic – tamci kiedyú przestanŕ
i niejeden sić skusi… bćdzie raęniej ci wówczas,
patrz – Erynia, ma córka jak muzyka co rano
zbudzi lokiem grajŕcym, ucaůuje cić w usta.
Bćdziesz synem mym. Staroúă
cićýka dla mnie. Zůy biskup,
który ýóůwie i hieny jak psy wodzi z orszakiem
kazaů odejúă mi z miasta, gdzie ukryty sić bůyska
grom i wkrótce przeleci po ýyjŕcych i martwych.
Jakýe rozeznasz wtedy mgůy mićdzy nocŕ a dniem?
Tu tylko bćdzie wiadome – komu pozostaă dane;
niemowlćta zrodzone potůucze popióů z marmuru i kamień,
ciebie? – Ciebie poýegna, rozniesie jak pianć
przelot ptaków niebieskich przemienionych w zůe.
V. HYMN DO ÚWIATŮA
Gotowe sŕ mury miasta. Czekajŕ ciemne katedry,
domy rozpusty i place, na których bůćdni prorocy
úcieýki prostujŕ twoje.
Tramwaj juý wćszy w ulicy, kina szalejŕ prćdzej
i rzemyk rozplata wodzowi bohater wúród krzyków miůosnych.
Z trŕb zachůannie szerokich wydmuchujŕ orkiestry
noc gůćbokŕ i lamp spokojnych tůo.
Gotowe sŕ mury Jerycha. Na miasto ubogie w przestrzeń,
nim sić powietrze rozszerzy w wiecznoúă nadmiernŕ – zstŕp.
Zstŕp na miasto ubogie w ogrody,
nim padnie wapno z kwiatów i nieúwiadomych budynków,
nim szelest snu nie zasypie woůania czůowieka
o dni
powietrza,0gnia i gůodu.
Oto sůyszć niepokój pomników:
Kopernik wpatrzony w gwiazdć twarz zakryů cieniem
koúcioůa,
z nocy wychodzŕ kolumny zbrojne. Ich marsz
chwieje drzewami úlepymi
i úpiew důugi idzie za nimi:
Hej, dziewczyno ma, czy znasz ten kraj?
Gotowe sŕ mury miasta. Ulepiůem juý trudny mój sen
w pustej nocy czekajŕcy na szmer
promienia od gwiazdy sůonecznej.
I zanurzony po usta w niej
sůyszć w krwi mej szyderczŕ wiecznoúă.
Zstŕp na gůowy bluęniŕce, zanim
grom po trumnach nie przeleciaů jak wóz
i niezdarnemu na zimnym posůaniu
woůaă daj:
– Oto biskup monstrancjŕ úwieci,
szatan z miasta ucieka, a za nim
idzie ůuna nad ciemny kraj.
Wićc jesteú!
VI. TREN NA ÚMIERŻ SIOSTRY
Jest nade mnŕ migotanie witraýy.
Dymiŕ ksiŕýki důoniom leniwym,
kolorowe, soczyste pejzaýe
wyciekajŕ jak senna oliwa.
Wyýej cień mój godzinć wydzwania.
Úciana půynie prosta jak struna?
bćdzie pieúń moýe gorzka i trudna,
ale peůna smutnego kochania:
Gdzieú, woskowa panienko,
gdzieú mi sić podziaůa?
Ach, niedobre, niedobre ýelazo
Odebraůo ruchliwoúă twym rćkom
i jćzyczek jak listek porwaůo.
I kosteczki o szpiku mićkkim
wyůamaůo bez trudu jak sůomkć;
a nie pójdzie z powagŕ i wdzićkiem
konik z tobŕ ubrany w ýaůobć.
Nie opadnŕ na deski z hukiem
Krople úwićte, wonne i lekkie
i nie przyjmie posůanie smutne
w ciepůŕ trawć – nieúmiaůej trumienki.
Cacy, cacy, siostrzyczko snów?
w úrodku miasta na skwerze pustym
zimny, půytki na důoń-ci dóů
dadzŕ – oczom otwartym i ustom.
Ileý sůońc sić przetoczy nad tobŕ,
ileý rzek sić wyleje naraz,
zanim cisza przystanie jak obůok
nad ulicŕ úwićtego Ůazarza.
A mówili: przeýyje, kto wierzy,
kto nie wierzy, nie wypije i nie zje.
Úpiŕ zuchwali na szczŕtkach orćýa,
mićdzy nimi i fryzjer, i rzeęnik.
Niechaj martwi ufajŕ ýywym:
kto nie wierzy – wszak takýe utonie,
Ojca twojego powiozŕ na Sybir,
matkć zgwaůci – siostrzyczko – zůy ýoůnierz.
Nie pocieszyă twych rzćs, pod którymi
teraz piasku dusznego nadmiar,
a úpiewaůaú: wielbůŕdy w pustyni
po dwa serca noszŕ w swych garbach.
Jak powiedzieă ci peůniej i smutniej
o nizinie, gdzie půomień staů?
Po twych deskach uderza jak w lutnić
ziemia nocŕ ogromna i pyta:
czy znasz ten kraj?
Zna go szatan i szeptaů z tajemnic…
gůos mu drýaů delikatny jak pióro.
O siostrzyczko mych snów
po co wićcej ci wiedzieă?
Ty wybraůaú dolinć, a mnie kaýŕ górŕ znów.
VII. ZWIASTOWANIE, CZYLI SEN PROROCZY
Kogut grzebieniem z korali
nad mŕ twarzŕ důugŕ chwilć potrzŕsaů,
potem rzeků: jestem tutaj przysůany,
by cić zbudziă i zabraă w niebiosa.
Potem dziobem gaůŕę przeůamaů,
boskoúă mojŕ skrzydůem rozwiaů rozlegůym
i napeůniů kosmiczne bramy
pianiem wielkim i pićknym,
Obok nas,
tam gdzie plaski wypasaů krajobraz
stulone uúmiechy wiosek?
schodziůy ku drogom modre
krowy, cielćta i owce
Úliwy, jabůonie i grusze
biůy w sadach o ziemić mocno
i melodie przystawaůy pastusze
mićdzy zmierzchem razowym a nocŕ.
Po krawćdzi wysokiej szedů
ceglasty pociŕg o koůach wysokich,
úlizgaů sić most, toczyů sić szept
i jak ůokcie lataůy tůoki.
Wtedy szeptem prosiůem: zostaw
na to granie, na tć spokojnoúă…
Zstŕpiů szatan niedosůyszalnie, bo boso,
i do lćku mojego podszedů,
dotknŕů skroni i wyrzeků: chůopcze,
jeszcze bćdzie dana ci wolnoúă.
*
Wůaúnie mnie ciemnoúă wydaůa nogom, u których po pićă
palców wćszŕcych boleúnie. Zaczŕůem skarýyă sić jćzykiem,
gdy mózg mój napeůniů jak miedę
szelest nagůy: to matka – w sukni huczŕcej na klćcznik
spadůa jak ăma.
Důonie rozwiaůa jak szarfy, a uúmiech blady byů,
gdy dęwićkiem trŕcaůa powietrze rozkoůysane jej zejúciem:
Synu mój – uwierz w sny?
wielkŕ prawdć znaů fryzjer i rzeęnik:
Ten przeýyje na ziemi, kto wierzy,
i kto důoniom wůasnym zaufa,
kto nie wierzy, nie wypije i nie zje,
a zapůaci mu pustka i cisza.
Kochaj půomień, który niweczy
i twŕ ziemić przepala jak kůadkć,
tak sić zrodziů pochmurny i mćski
bohater.
Kochaj pocisk z niedobrego kruszcu,
gdy nad wůosem ci leci prosty:
niejednego on przecieý nauczyů
miůoúci.
I czůowieka, w którego godzisz
mruýŕc oko pod blask broni siny,
on nauczyů boleúnie twŕ můodoúă
ojczyzny.
Synu mój, uwierz w sny: po raz wtóry zapieje kogut,
a nad miastem proszŕcym o úwiatůo koral ůuny zeúle wam Ten
Który w důoniach i wodć, i ogień
sprawiedliwie waýy na dzień…
ale wićcej mówiă nie mogć.
VIII. PIEÚŃ WIOSENNA
Kora obrasta pnie. Dęwiga sić kůos i powój,
ptaki prowadzŕ swe maůe, kret wychodzi na úwiatůo,
muzyka chmur nad domem
wisi w gronach soczyúcie i ůatwo.
Juý ogrodnik zgiŕů sić jak most,
koń paruje liczŕcy skiby,
pćka gaůŕę i leje sić sok
nad ýywym i nieýywym.
Deszcz wywodzi roúlinne ksztaůty
z szeptu ziaren i owadów chrzćstu,
i na wietrze faluje las.
Z wody úcieka znuýony statek,
jest jak rćka peůna szelestu
poůoýona úlepo na czas.
Idŕ dymy z kominów. W nich
drýy nieúmiaůe powietrze niebieskie:
grom zaszczekaů wysoko nad rzekŕ,
bůyskawice obnaýyůy kůy
nad pobitym i nad zwycićskim.
Trawa przewierca kamień, asfalt sić marszczy na palcach,
korzeń roúlinny unosi půytć ulicznŕ i deskć,
krzak kartofla zakwita na ulicy úwićtego Ůazarza?
úpij, wŕtůa, úpij, mćski.
Zwalone sŕ mury Jerycha. Pogićta broń
jak szkůo przebůyska w ruinach. Zůomek ksićýyca w oknie,
po twarzy cień nietoperzy.
Gdzie pójdziesz – ciemnoúă cić dotknie,
daremnie woůasz znów: zstŕp!
Lepiej mćýnemu: úpij, mćýny.
Podziemna fala teý pluszcze.
Krzyý sić bezradnie poruszyů
i rćka wynurza sić biaůa, palce wskazujŕ na sŕd;
a pod nocŕ zwierzćcŕ i ludzkŕ
úwiecŕ czaszki toczone jak lustra?
koúă czůowiecza opada na dno.
IX. NAWRÓT WŔTKU
Szatan muzyczny piszczel
palcami przy ustach rozdzwoniů,
koůysaůy sić ýebra jak liúcie,
chwiaů sić zŕb wyůamany i goleń.
Robak drobnymi wŕsami poruszaů
i po czaszce wćdrowaů jak globie,
uúmiechaůy sić oczy i usta
mej siostrzyczki w trumience obůej.
Jeszcze raz, tylko raz
hejnaů bajkć zanuci?
kaýda koúă bćdzie graă, kaýda trawa i korzeń: …
jechaů pićkny przez sosnowe morze
w nikůej ůódce
pod blask.
Wićc i inne okrćty – wszystkie z listków i jagód.
Cicho ptaki ze smutku půakaůy,
bo na zawsze, bo nie wrócŕ, gdy odjadŕ
pod ýaglami z koniczyny i malin.
Nuciů pićkny, a usta miaů modre:
kajet rzuă, za mnŕ chodę,
to karocć ci zbudujć i otulć w chorŕgiew
i dam welon czarny jak noc…
Dudniů flet i organy w kaplicy
wyciŕgaůy ramiona jak anioů;
jeszcze raz zagra koúă – szatan w miasto powróci?
szepnŕů zwiastun i we únie przystanŕů.
Z dymu bćdzie dom twój i sen,
a z půomienia wiecznoúă zupeůna
i opowieúă inna – lecz wiedz,
ýe muzyka w niej nagůa gra…
Nie anielskie to pienia.
Tak opowieúă ta sić zaczyna:
Czy znasz ten kraj…
X
Ryby na rzekach z fioletu wypůywajŕ brzuchami do góry,
ostatni kanarek staruszki wydaů úmiertelne westchnienie,
ýóůto byůo od úpiewu jego,
teraz leýy – sztywne ma pióra?
wićc sić módlmy: wybaw od zůego.
Marszczy sić skóra globu, lasami zapada i pćka,
půacze serdecznie kamień,
gwiazda sić traci na wietrze:
czarne sůońce zmalaůo do ksztaůtu serca czůowieka
wićc sić módlmy: daj zmiůowanie,
oddal zapowiedę zůowieszczŕ.
Stanćůy w martwym powietrzu gůosy psalmistów letnich,
biskup w ýaůobnej kapie
kropidůem widma gasi;
skrzypiŕ haki szubienic,
zaraz salwa w ciaůo zapadnie?
wićc sić módlmy: zeúlij nam ůaskć.
Przymknićte sŕ oczy poýarów,
lasy sŕ drýŕce jak rzćsy,
krew juý straszy na drogach, ýadne stopy jej úladów nie otrŕ?
kwiaty zwćglone – i koúci zwierzŕt ůŕkowych i leúnych,
wićc sić módlmy: od lćku nadmiaru
i szatana czuůego nas ochroń.
A domy ůamiŕ sić lekko
i znaki ciŕgnŕ po niebie:
wciŕý na wieýach ludzie w wieczór
ýaůosnymi jćzykami czytajŕ gwiazdy, a gniew
pali im wůosy w nieůadzie,
bo powietrze gorŕce od przeczuă
tuli sić maůe do pićt.
Rwie sić niebieski bulgot,
a przecieý w wirze karuzel
szatan juý ogień dojrzaů, ůzy mu z policzków pociekůy?
a sŕ to farby ýaůobne, rozůoýone w skrzydůach motyli
w czarnych skrzydůach albo niebieskich.
Pada úmiertelny deszcz z gromnic wysokich,
idzie ciemnŕ nizinŕ úpiewanie,
úlizga sić most, toczy sić szept i zmćczone pracujŕ tůoki
po lesie, po wodzie, po ůanie –
Nachyl twarzŕ sić ku ziemi,
tam usůyszysz, tam odnajdziesz.
Úlepnŕ Ęrenice ludzi pod cićciem puchowej lotki?
nie gaůŕzka oliwna z nieba úcićtego mrozem,
lecz podůuýny opada jak kropla
spod paznokcia szatana – nietoperz.
Skůćbiona puchnie darń,
wićc sić módlmy o sůoneczny promyk,
bo wciŕý noce wtulone w ogromne
skrzydůa?
odpůywajŕ od rŕk czůowieka,
a za nimi – czy znasz?
Ten kraj.