MOST
Pytała o Borzechowo. Znam w Borzechowie każdy kamień.
Gdzie spojrzysz las. Porozrzucane chatki. Niektóre dachy kryje strzecha.
Życie zupełnie inne. Czas jeszcze się tam nie wkradł.
Po płotach łażš koty. Na polach strachy tańczš z wiatrem i coraz częciej
z wróblami. Mężczyni pijš przed spożywczym piwo. Nie mogš się
nagadać. Psy czekajš leżšc na sklepowych schodkach.
Kobiety rozwieszajš na słońcu włanie upranš bieliznę. Póniej na ławkach
przed domem obierajš kartofle. Czasami wpada sšsiadka. Skarży się
trochę. Plotkujš. Bardziej zaradne gotujš obiad co dwa dni, na dwie
rodziny. Dzielš się, to i hałasu nie ma w domu o to paplanie. Mężowie
wracajš. Popijajš zsiadłym mlekiem kartofle z jajkami. Ršbiš drwa.
Naprawiajš dach. Koszš siano. Kobiety piorš w dużych baliach. Na kolację
zacierka z solš. Potem pierzyny, modlitwa. Ot i wszystko.
Bóg wiedział, co robi chowajšc wioskę w lasach. Zostawił co
dla siebie. I jak mówiš: zamieszkał za Mostem.
II
Kostek! Nie strugaj już tego klocka. Przyprowad Mućkę. Noc idzie.
Słyszysz Kostek, skaranie boskie z tym chłopakiem… Siły na niego nie
mam – biadoliła zmęczona kobieta z włosami upiętymi do tyłu. Na
kraciastym fartuchu widać było kilka plam po barszczu, bo na obiad był
barszcz.
Już… już… – marudził chłopak wyrwany ze swojej roboty. Nie lubił kiedy
kto mšcił mu ciszę. Dobrze mu było ze sobš i z klockiem, z którego
zazwyczaj rodziły się albo Jezuski albo Antychrysty. I nikt nie wiedział
skšd mu się wzięło to struganie – i skšd takie figurki.
Chociaż wieczór, było ciepło. Maciejka obezwładniała swoim
mdłym zapachem. Gdzie mu do Mućki ić. Miło tak posiedzieć przed
domem i posłuchać jak psy się nawołujš, jak koty piewajš do rodzšcego
się włanie Księżyca. Lubił tak strugać aż przychodziła noc i wychodził po
niego Ojciec.
Kostek, kład się już. Rano trzeba wstać – mówił Ojciec ze
zrozumieniem. Nie załamywał ršk jak Matka i nie powtarzał w
kółko : skaranie boskie.
Z Ojcem było inaczej. Na niego też Matka cišgle krzyczała. Może dlatego
lepiej się rozumieli. Z Ojcem miał więcej tajemnic. Ojciec pozwolił mu
patrzeć jak ogier dosiada ich klaczki choć Matka zabroniła Ojcu zabierać
go do kowala. Bo ogier był kowalowy.
Szedł po Mućkę polnš drogš. Komary gryzły jak nigdy. Zabijał
na twarzy po kilka – za jednym uderzeniem. To i denerwował się trochę,
że go z domu wysłali.
Najpierw chciał ić lasem, na skróty. Mijałby wtedy jezioro. Wesoło tam
pewnie. Cygany przyjechali. Pewnie tańczš, piewajš. Widział ich wozy.
Matka mówiła, że trzeba pilnować kurnika, bo w zeszłym roku
„złodzieje” –
tak mówiła Matka – ukradli im trzy nioski.
Wieczór taki ładny. Księżyc coraz bardziej rozbudzony chociaż
niebo jeszcze mocno czerwone. Pogoda jutro będzie. Nie ma co.
Ciekawe jak to z tym Panem Bogiem jest – mylał. I ziemię stworzył. I
niebo. I Borzechowo. I Ojców. I Stasię i Bronka i Antka. Nawet lepš
Helcię, co to widzi w przyszłoci. Przybiegła kiedy do Matki: Antonowo,
nie jedcie do miasta. Widziałam jak autobus się rozbił. Powiadam wam,
nie jedcie, jak wam życie miłe.
Co prawda żaden autobus się wtedy nie rozbił, ale jak kiedy lepa Helcia
przybiegła i powiedziała : Antonowo. Najmniejszy wam się nie uchowa –
to Kazik pomarł na tyfus.
Dlatego lepiej nie wchodzić w drogę lepej Helci.
Ale kto stworzył Pana Boga? No bo tak sam z siebie… Nie.
Jako trudno to sobie wyobrazić. Jak to jest, że słyszy i Chińczyka i
jakiego innego Indianina. Matka mówi, że Pan Bóg wszystko słyszy i
wszystko widzi, ale to jaki by musiał być duży. To chyba jak cała Ziemia.
To chyba jak stšd do Ameryki. A mówiš, że mieszka za Mostem. To jak
się tam pomieci. E, to chyba jakie wymysły żeby tak Pan Bóg wszystko
widział i wszystko słyszał.
III
Matka wysłała go na żurawiny. Nawet lubił chodzić na „Olszonek” – tak
nazywali mokradła w lesie. Dlaczego „Olszonek”, kto to wie. Pewnie
dlatego, że w pobliżu rosnš olchy. Na nogach miał wysokie gumiaki.
Dobrze trafił, bo nikogo jeszcze nie było. Dobrze, że wpadł na taki
sposób. O pištej dopiero wstajš. A on już tutaj.
Straszno trochę było jak szedł lasem. Wszystko dopiero
wstawało. Postękiwanie, poranne przecišganie się dzików, jeleni, saren,
hukanie sów potęgowało w nim jeszcze „bojań” – jak mawiała Matka.
Straszno było, ale szedł. A może dlatego szedł – żeby udowodnić sobie,
że żadnych duchów się nie boi. Bo powiadajš, że na Olszonku pokazuje
się jaka zjawa – podobno sołtysowa córka, co tu kiedy na mokradłach
się utopiła. Ale co mogłaby mu zrobić sołtysowa córka. Co te ludzie
gadajš to się w głowie nie mieci.
Po godzinie usiadł pod drzewem i wycišgnšł z worka nóż i
klocek i zaczšł strugać Antychrysta. Gwizdał pod nosem żeby raniej się
zrobiło. W duchu mówił: Panie Boże, jak naprawdę wszystko słyszysz, to
spraw żebym się nie bał i żeby sołtysowa córka się nie pokazała. Tyle jej
nie znałem to i teraz się obejdę, Panie Boże.
I Pan Bóg go usłyszał. I sołtysowa córka nie pokazała się. A słońce,
jeszcze rozespane, spojrzało na niego poprzez korony drzew. Rozgrzało
mu kark i ramiona. Wycišgnšł się na trawie i pozwolił by słońce masowało
mu plecy. Bojań uciekła. I chyba przysnšł trochę.
IV
Wstał wczenie. Matka kazała zaprowadzić Mućkę na łškę. Ile utrapienia z
tš krowš. Ale dobrze się rozumieli. Dużo roboty z niš nie miał. Tyle że
daleko prowadzić. Opowiadał jej czasem jakby to człowiekiem była.
Wiesz Mućka, jak Matka wysłała mnie na żurawiny i noc jeszcze była to
na Olszonku pokazała mi się sołtysowa córka. Unosiła się nad bagnem. I
pyta grubym głosem:
– Czy to ty jeste Kostek? – A ja – odpowiedziałem i wcale nie byłem
przestraszony.
– A ty wiesz kto ja jestem? – zapytała. – A wiem – mówię – Sołtysowa
córka, Wanda.
– I nie boisz się mnie? – A czego mam się bać. Tu za Mostem Pan Bóg
mieszka, to czego mam się bać. I wszystko widzi. I słyszy. – I wiesz co,
Mućka, nagle ta sołtysowa córka zniknęła, tak jakby w bagno się zapadła.
Mućka machała ogonem na znak, że wszystko rozumie.
V
Wakacje się prędko skończyły i Matka zaczynała swojš walkę z
nauczycielkš, bo ta nie chciała Kostka zwalniać, jak był w polu albo w
gospodarce potrzebny.
Matka przychodziła do domu i mówiła wtedy:
Mšdrzy się gówniara jakby wszystkie rozumy pozjadała. Zapomniała już,
że zwyczajnie Maciejowa córka, a nie jaka uczycielka z pięknymi ręcami
od tego czytania, a nie od roboty.
Nie puszczała Kostka do szkoły. Panna Waleria przychodziła
się dopytywać.
Matka zamykała drzwi. A Ojciec chodził po domu i mruczał pod
nosem: Rozumu baba nie ma. Powinien się kształcić – żeby choć jeden
był z nas mšdrzejszy, za jakiego lekarza, albo ja wiem, milicjanta.- Ale
Matka tego nie słuchała. Wiedziała swoje.
Kostek był znowu między Ojcem, a Matkš. Matka miała rację,
ale i Ojciec jš miał, bo odkrył Kostek, że ksišżka jest słowem. Bóg dał
ludziom słowo, a teraz dawał i jemu. Przypomniał sobie Kostek jak ksišdz
proboszcz mówił z ambony: A słowo ciałem się stało i zamieszkało
między nami. Panna Waleria też tak pięknie o słowach mówiła. Mylał
teraz, że wiat jest słowem. I na odwrót: każde słowo musi być wiatem.
Więc szukał słów, obcych wiatów, bo poza Borzechowem innego nie znał.
Nie lubił rachowania, ale lubił czytać i opowiadać póniej Mućce o dalekich
kontynentach, zebrach i słoniach i spiekocie pustyni i o czym, co zwali
fatamorganš. Czasami wydawało mu się, że sam uczestniczy w tych niby-
snach, niby-zwidach. Bo nagle w polu, pod wykrzywionš wiekiem brzózkš,
kiedy Mućka wylegiwała się na słońcu, on widział dajšcych dymne znaki
Indian.
Zaczynał rozumieć, że dla własnego rozwoju trzeba szukać
nowych wiatów zamkniętych w słowa, albo nowych słów zamkniętych w
wiaty. Pożyczał więc Kostek ksišżki od Panny Walerii, nauczycielki,
najchętniej podróżnicze. Głaskała go wtedy po głowie i szeptała do
ucha : Tak trzeba, Konstanty, tak trzeba. Zobaczysz, jakie to piękne. Jej
duże spokojne oczy powtarzały za niš: Konstanty, nie można inaczej.
Poznajesz to, co inni przed sobš zamkneli. Nie zamykaj się na wiat.
Konstanty, nie możesz mnie zwieć, nie możesz zawieć siebie.
I tyle było mšdroci w tych oczach. I już był prawie przekonany, że Matka
nie miała racji.
VI
Im więcej Kostek czytał, tym częciej mylał o Bogu. Tym więcej pytań
chciał mu zadać. Tym chętniej chciał go odnaleć. A przecież mówili, że
mieszkał za Mostem.
Ale nie takie proste było odnalezienie Mostu. Niby każdy
wiedział, gdzie jest, ale tak naprawdę nikt nie umiał wskazać. Jedni
mówili, że w lesie, nad strumieniem, który rozdziela Borzechowo ze
Starym Bukowcem. Inni, że Most łšczy dwie wyspy na Wielkim Jeziorze.
Ale Kostek pływał czasami z Ojcem łódkš i żadnego Mostu między
wyspami nie widział. Dużo o wyspach słyszał. Na większej mieszkał kiedy
borzechowski starosta, Hilary Potulicki. Miał tam podobno zamek. Zresztš
Ojciec pamięta jeszcze ruiny, ale jako po wojnie kto to wszystko
uporzšdkował. Starosta to był wielki pan. I dobry był dla ludzi. A jego
Żona wspierała ubogich. Kostek pamięta jak Babka opowiadała, że z kolei
jej Babka mówiła, że Pani Starostowa chodziła po chatach parobków i
dawała im pienišdze, albo kupowała „odzienie”. I że wszyscy jš kochali i
szanowali. I stała się rzecz straszna. Kiedy Starostowa była brzemienna
podobno zapatrzyła się w pełnię Księżyca. Zaraz po urodzeniu Syna
pomieszało jej od tego rozum. Biegała po wyspie krzyczšc, że powiła
Diabła. Starosta zachodził w głowę, bo nie wiedział, czym Małżonkę
wyleczyć. Wołał znachorów i mnichów. Nic to nie dało. Starostowa
wychodziła równo o północy, szła w las i wyła razem z wilkami, jakby
należała do ich stada. Z czasem upodobniła się do nich – a miejscowi
zaczęli na niš mówić Wilcza Królowa, bo nad ranem wilki odprowadzały jš
pod zamek i czekały tak długo aż Słońce powstrzyma obłęd Nocy.
Biedna Starostowa wracała brudna, pokaleczona, pokšsana z
nogami pociętymi od ostrych gałęzi. Kładła się podobno pod łożem
Starosty i gdyby nie On przesypiałaby tam cały dzień. Patrzšc na to
Starosta podnosił Jš z ziemi, brał na ręce i kładł na łożu. Wstawała jakby
nigdy nic. Nie rozumiała skšd skaleczenia.
Chłopca Starosta gdzie wywiózł zaraz po narodzinach. Może
bał się, że Kobieta zrobi mu krzywdę, a może nie chciał nikomu Dziecka
pokazać, bo nie było do Człowieka podobne. Tak męczył się Starosta z
obłškanš Kobietš przez kilka lat. Szóstego roku na wiosnę, kiedy wstawał
dzień, wilki przyniosły pod zamek rozszarpane ciało Starostowej. I stało
się nieszczęcie jeszcze większe. Starosta z rozpaczy rzucił się do wody.
Podobno od tego czasu, w rocznicę tej tragedii, bladym witem, pokazuje
się na wyspie i daje ludziom rady. Taka opowieć ulepiła się Kostkowi z
zasłyszanych historii. Ale podobno w każdej, nawet najbardziej
fantastycznej opowieci jest choć odrobina prawdy. I wierzył Kostek, że
było włanie tak jak sobie ułożył.
Druga wyspa nie była nigdy zamieszkana. Nikt nigdy na niš
nie płynšł. Nawet nie wiadomo dlaczego. Może dlatego, że to Ona była za
Mostem i ludzie bali się wkroczyć na Boski teren. Bo co ludzkie to ludzkie,
a co do Boga należy to do Boga i nie dał nikt Człowiekowi prawa
odkrywania tej największej z tajemnic.
Którego dnia, kiedy wracał Kostek z Olszonka przyszło mu do
głowy, że powinien odnaleć drugi Most. Nigdy jeszcze nie zaszedł aż pod
Stary Bukowiec, bo i po co. W lesie straszno, no i Sołtysowa córka…
Teraz obiecał sobie, że znajdzie Pana Boga, bo musi zadać Mu swoje
pytania. Jeżeli Pan Bóg naprawdę słyszy, to dlaczego nigdy nie
odpowiada, nie daje znaku.
VII
Służył Kostek do mszy, bo Matka mówiła, że tak się należy. Że dla Pana
Boga trzeba mieć czas.
Na porannš mszę przyszły same staruszki. Ksišdz musiał
wstać póno, bo ziewał co chwila i patrzył na zegarek. Ale obowišzek
obowišzkiem. A Ksišdz nie należał przecież do siebie. Staruszki obracały
w palcach różaniec, Ksišdz tłumaczył, że trzeba się nawrócić, bo czeka nas
piekło. Komu to tłumaczył. Akurat ci, którym to mogłoby się przydać nie
byli w Kociele. Kostek mylał tylko o tym, że musi odnaleć Most. To nie
dawało mu spokoju. Nie spał już drugš noc. Matka narzekała, że wierci się
w łóżku. Wieczorem pytał Ojca, czy wie gdzie mieszka Pan Bóg. Ojciec
odburknšł tylko:
A id w końcu spać. Nie zawracaj głowy.
Po mszy to samo pytanie zadał Księdzu.
Przecież Bóg jest wszędzie. I tu i w Starym Bukowcu i w Ameryce.
No tak, ale ludzie mówiš, że mieszka za Mostem… – upierał się Kostek.
Czy ja wiem… A po co ci to?
Bo chcę zadać Panu Bogu ważne pytanie. – wymamrotał zawstydzony.
Ważne, to jakie?
Bo widzi Ksišdz, ja na przykład bym chciał wiedzieć jak żyć i dlaczego
Pana Boga nie widać…
Bogu się pytań nie stawia! – wyrzucił z siebie Ksišdz i odszedł urażony.
Kostek nie rozumiał. Przecież wszyscy o co Boga pytajš. Panna Waleria
mówiła, że zawsze trzeba pytać.
Jeżeli nie rozumiesz, pytaj. Pytanie otwiera i Ziemię i Niebo i Przestworza
i Gwiazdy. Wszystko, co jest w nas i co jest wokół nas jest pytaniem, bšd
zrodziło się z pytania. Bo pytanie jest skałš, na której stoi wiat.-
powiedziała mu kiedy Panna Waleria.
To dlaczego Ksišdz tak… Przecież nie zrobiłem nic złego, chciałem
dobrze – mylał Kostek wracajšc do domu. Szedł i wycierał co chwila
mokre od płaczu policzki. I bolało go tak, jakby kto go uderzył.
wiosna 1998r.